Administracyjne ingerencje w gospodarkę są domeną państw o niewydolnych sądach
Wsiadając do samochodu, zapinamy pasy bezpieczeństwa. Przedsiębiorca zanim otworzy firmę, musi uzyskać zezwolenia. Nowe lekarstwa są badane, bo inaczej nie trafią legalnie na rynek. Założenie banku wymaga licencji, a w jego działalności trzeba przestrzegać norm finansowego bezpieczeństwa, nad czym czuwa specjalny nadzór. Zatrudnienie, warunki pracy, zwolnienie pracownika regulują przepisy prawa pracy. Postępowanie przed sądami wyznaczają specjalne procedury. W świecie współczesnym toczy się debata nad dopuszczalnością żywności modyfikowanej genetycznie oraz granicami dozwolonych badań genetycznych i badań nad mózgiem człowieka.
Są to przykłady ogromnej działalności władz publicznych, którą w języku angielskim nazywa się regulation, a po polsku zazwyczaj "regulacją prawno-administracyjną". To kolejny wielki obszar prawa - albo inaczej państwowego interwencjonizmu - którego zmienność i zróżnicowanie prowadzą do zasadniczych zmian w działaniu i warunkach życia ludzi. To właśnie ekspansja regulation - obok ogromnego wzrostu wydatków publicznych i w konsekwencji obciążeń podatkowych - najbardziej odróżnia państwa XXI wieku od liberalnych ustrojów drugiej połowy XIX stulecia.
Wolność nieabsolutna
Każda regulacja oznacza jakieś ograniczenie wolności jednostek w określonych rolach: przedsiębiorcy, użytkownika, pracodawcy, badacza itp. To oczywiście samo w sobie nie jest zarzutem. Nikt, z wyjątkiem niektórych filozofów, nie domagał się wolności absolutnej. Nawet libertarianie, myśliciele najbardziej sceptycznie nastawieni do władzy publicznej, nie są zwolennikami takiej wolności; sądzą natomiast, że ochrona jednostek przed przemocą może się obywać bez państwa, a samo państwo jest dla nich nieuzasadnionym źródłem przymusu wobec jednostki.
Na gruncie filozofii politycznej, która w centrum stawia osobę, w pewien sposób pojmowane dobro grupy lub rzekomą historyczną konieczność, każde ograniczenie indywidualnej wolności wymaga jednak starannego uzasadnienia, a ciężar dowodu powinien spoczywać na tym, kto chce ową wolność ograniczyć. Nie trzeba być jednak zwolennikiem wolności jednostki, aby się za tą wolnością opowiadać. Elementarna znajomość faktów pozwala zauważyć, że tylko państwa z wolną gospodarką są silne. To w końcu Stany Zjednoczone wygrały ze Związkiem Radzieckim rywalizację o pozycję w świecie. Nasi etatyści wszelkich barw (narodowi, socjalni i ? la Łukaszenka) zdają się jednak na bakier z faktami, a ich propozycje gospodarcze - niezależnie od głoszonych intencji - gwarantują jedno: osłabienie państwa polskiego.
Odchudzanie prawem
W filozoficznych debatach nad wolnością wychodzi się często od rozróżnienia wprowadzonego przez Johna Stuarta Milla na działania jednostki, których skutki jej tylko dotyczą, oraz na czyny mające skutki dla innych. W pierwszej sferze nie należy, według Milla, wprowadzać ograniczeń; byłby to nieuzasadniony państwowy paternalizm. W drugiej ograniczenia mogą być usprawiedliwione. To ważne rozróżnienie jest jednak tylko początkiem debaty. Paternalizm wobec dorosłych ludzi źle się kojarzy i nie brakuje przykładów nadużyć. Odrzucenie tego stanowiska pozostawia jednak żywo dyskutowane dylematy. Najnowszy przykład: w USA wyjątkowo duży jest odsetek monstrualnie otyłych osób, a niedawne badania sugerują, że rzeczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia. Producenci fast foodów serwują porcje zawierające nadmierną liczbę kalorii. Czy należy - jak domagają się niektórzy - odgórnie ograniczyć rozmiary hamburgerów? Czy prawo miałoby reagować na określone ułomności ludzkiej woli, potwierdzane przez naukę?
Druga kategoria czynów jednostek rodzi także niemało pytań. W tradycyjnej ekonomii operuje się teoretyczną kategorią tzw. efektów zewnętrznych. Chodzi o skutki działania producentów czy konsumentów, nie mieszczące się w ich kosztach czy korzyściach, a dotyczące osób trzecich. Jeżeli owe skutki są szkodami, to działalność o szkodliwych efektach ubocznych nadmiernie się rozwinie, a jeżeli to korzyści - będzie ona zbyt mała. W pierwszym wypadku ekonomia dobrobytu zaleca regulację, która miałaby owe negatywne następstwa wprowadzić do rachunku producenta, a w drugim - państwowe subsydia, by zwiększyć zakres pożytecznej działalności.
Rynek w sądzie
Te proste zalecenia pozostawały w ekonomii przez lata bez szerszej dyskusji. W 1960 r. pojawił się jednak esej Ronalda H. Coase'a, który przez odwołanie się do historycznych przykładów wywołał rewolucję w teorii ekonomii (autor otrzymał później Nagrodę Nobla w tej dziedzinie). Coase zwrócił uwagę, że efekty zewnętrzne nie muszą wymagać państwowej regulacji, gdyż strona nimi dotknięta może - w drodze umowy - oferować stronie je wywołującej kompensatę za zredukowanie szkodliwej działalności. Egzekwowanie umów wymaga jednak sprawnych sądów. Coase podkreśla więc znaczenie tych instytucji i sugeruje, że istnieje wybór między prawno-administracyjną regulacją a rozwiązaniami rynkowymi, które odwołują się do wymiaru sprawiedliwości. W rzeczy samej, późniejsze badania dowiodły, że kraje o efektywnym sądownictwie mają mniej prawno-administracyjnych ingerencji w życie gospodarcze niż państwa o niewydolnych sądach.
Następny cios tradycyjnemu podejściu do regulacji zadały badania, które pokazały, jak w rzeczywistości przebiega proces ich tworzenia. George J. Stigler (też laureat Nagrody Nobla) na przykładzie gałęzi podlegających regulacji w Stanach Zjednoczonych udowodnił, że przez odpowiednią perswazję "przechwytują" one twórców przepisów, które w efekcie służą interesom "regulowanych" producentów i zmniejszają konkurencję. Ostatnie badania Banku Światowego ujawniły zaś, że kraje biedne mają dużo więcej paraliżujących i korupcjogennych przepisów niż bogate, a prawno-administracyjne ograniczenia są dla polityków i urzędników w tych pierwszych państwach narzędziem wyciskania pieniędzy z przedsiębiorców. Przy badaniu regulacji nie można się więc zatrzymywać na deklarowanych celach; trzeba badać interesy i skutki.
Są to przykłady ogromnej działalności władz publicznych, którą w języku angielskim nazywa się regulation, a po polsku zazwyczaj "regulacją prawno-administracyjną". To kolejny wielki obszar prawa - albo inaczej państwowego interwencjonizmu - którego zmienność i zróżnicowanie prowadzą do zasadniczych zmian w działaniu i warunkach życia ludzi. To właśnie ekspansja regulation - obok ogromnego wzrostu wydatków publicznych i w konsekwencji obciążeń podatkowych - najbardziej odróżnia państwa XXI wieku od liberalnych ustrojów drugiej połowy XIX stulecia.
Wolność nieabsolutna
Każda regulacja oznacza jakieś ograniczenie wolności jednostek w określonych rolach: przedsiębiorcy, użytkownika, pracodawcy, badacza itp. To oczywiście samo w sobie nie jest zarzutem. Nikt, z wyjątkiem niektórych filozofów, nie domagał się wolności absolutnej. Nawet libertarianie, myśliciele najbardziej sceptycznie nastawieni do władzy publicznej, nie są zwolennikami takiej wolności; sądzą natomiast, że ochrona jednostek przed przemocą może się obywać bez państwa, a samo państwo jest dla nich nieuzasadnionym źródłem przymusu wobec jednostki.
Na gruncie filozofii politycznej, która w centrum stawia osobę, w pewien sposób pojmowane dobro grupy lub rzekomą historyczną konieczność, każde ograniczenie indywidualnej wolności wymaga jednak starannego uzasadnienia, a ciężar dowodu powinien spoczywać na tym, kto chce ową wolność ograniczyć. Nie trzeba być jednak zwolennikiem wolności jednostki, aby się za tą wolnością opowiadać. Elementarna znajomość faktów pozwala zauważyć, że tylko państwa z wolną gospodarką są silne. To w końcu Stany Zjednoczone wygrały ze Związkiem Radzieckim rywalizację o pozycję w świecie. Nasi etatyści wszelkich barw (narodowi, socjalni i ? la Łukaszenka) zdają się jednak na bakier z faktami, a ich propozycje gospodarcze - niezależnie od głoszonych intencji - gwarantują jedno: osłabienie państwa polskiego.
Odchudzanie prawem
W filozoficznych debatach nad wolnością wychodzi się często od rozróżnienia wprowadzonego przez Johna Stuarta Milla na działania jednostki, których skutki jej tylko dotyczą, oraz na czyny mające skutki dla innych. W pierwszej sferze nie należy, według Milla, wprowadzać ograniczeń; byłby to nieuzasadniony państwowy paternalizm. W drugiej ograniczenia mogą być usprawiedliwione. To ważne rozróżnienie jest jednak tylko początkiem debaty. Paternalizm wobec dorosłych ludzi źle się kojarzy i nie brakuje przykładów nadużyć. Odrzucenie tego stanowiska pozostawia jednak żywo dyskutowane dylematy. Najnowszy przykład: w USA wyjątkowo duży jest odsetek monstrualnie otyłych osób, a niedawne badania sugerują, że rzeczywiście apetyt rośnie w miarę jedzenia. Producenci fast foodów serwują porcje zawierające nadmierną liczbę kalorii. Czy należy - jak domagają się niektórzy - odgórnie ograniczyć rozmiary hamburgerów? Czy prawo miałoby reagować na określone ułomności ludzkiej woli, potwierdzane przez naukę?
Druga kategoria czynów jednostek rodzi także niemało pytań. W tradycyjnej ekonomii operuje się teoretyczną kategorią tzw. efektów zewnętrznych. Chodzi o skutki działania producentów czy konsumentów, nie mieszczące się w ich kosztach czy korzyściach, a dotyczące osób trzecich. Jeżeli owe skutki są szkodami, to działalność o szkodliwych efektach ubocznych nadmiernie się rozwinie, a jeżeli to korzyści - będzie ona zbyt mała. W pierwszym wypadku ekonomia dobrobytu zaleca regulację, która miałaby owe negatywne następstwa wprowadzić do rachunku producenta, a w drugim - państwowe subsydia, by zwiększyć zakres pożytecznej działalności.
Rynek w sądzie
Te proste zalecenia pozostawały w ekonomii przez lata bez szerszej dyskusji. W 1960 r. pojawił się jednak esej Ronalda H. Coase'a, który przez odwołanie się do historycznych przykładów wywołał rewolucję w teorii ekonomii (autor otrzymał później Nagrodę Nobla w tej dziedzinie). Coase zwrócił uwagę, że efekty zewnętrzne nie muszą wymagać państwowej regulacji, gdyż strona nimi dotknięta może - w drodze umowy - oferować stronie je wywołującej kompensatę za zredukowanie szkodliwej działalności. Egzekwowanie umów wymaga jednak sprawnych sądów. Coase podkreśla więc znaczenie tych instytucji i sugeruje, że istnieje wybór między prawno-administracyjną regulacją a rozwiązaniami rynkowymi, które odwołują się do wymiaru sprawiedliwości. W rzeczy samej, późniejsze badania dowiodły, że kraje o efektywnym sądownictwie mają mniej prawno-administracyjnych ingerencji w życie gospodarcze niż państwa o niewydolnych sądach.
Następny cios tradycyjnemu podejściu do regulacji zadały badania, które pokazały, jak w rzeczywistości przebiega proces ich tworzenia. George J. Stigler (też laureat Nagrody Nobla) na przykładzie gałęzi podlegających regulacji w Stanach Zjednoczonych udowodnił, że przez odpowiednią perswazję "przechwytują" one twórców przepisów, które w efekcie służą interesom "regulowanych" producentów i zmniejszają konkurencję. Ostatnie badania Banku Światowego ujawniły zaś, że kraje biedne mają dużo więcej paraliżujących i korupcjogennych przepisów niż bogate, a prawno-administracyjne ograniczenia są dla polityków i urzędników w tych pierwszych państwach narzędziem wyciskania pieniędzy z przedsiębiorców. Przy badaniu regulacji nie można się więc zatrzymywać na deklarowanych celach; trzeba badać interesy i skutki.
Więcej możesz przeczytać w 17/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.