Wielu ekonomistów, którzy skamienieli na pozycjach z realsocu, nadal wlewa do nowej formy stare nonsensowne treści Przetoczyła się fala dyskusji i ankiet dotyczących piętnastolecia zmian ustrojowych - tak bowiem należy definiować transformację. I dobrze! Warto przypominać, że żyjemy w demokracji (przy wszystkich jej ułomnościach). Że żyjemy w kapitalistycznej gospodarce rynkowej (przy całym szkodliwym bagażu słusznie potępianego kapitalizmu politycznego). Że za nasze dochody możemy dziś kupić znacznie więcej kilogramów, litrów, sztuk itp. rozmaitych produktów i usług (nie zapominając, że w komunizmie te liczby były abstrakcją, ponieważ trzeba jeszcze było towar "upolować").
We wspomnianych dyskusjach znacznie mniej było rozważań na temat tego, na ile zmieniła się mentalność Polaków. A już żadnej refleksji nie poświęcono zmianom w mentalności ekonomistów. W końcu to ekonomiści wygłaszali, poczynając od wyborów w czerwcu 1989 r., rozmaite poglądy na temat tego, co należy zrobić, by nasza gospodarka była sprawniejsza, bardziej zrównoważona, a nawet
- o zgrozo! - kapitalistyczna. Proponowali rozmaite recepty bądź krytykowali inne pomysły, zwłaszcza te przedstawione w programie rządowym przez ekipę wicepremiera Leszka Balcerowicza. Warto więc dokonać tak modnej ostatnio lustracji - tym razem ekonomicznej - i przyjrzeć się wygłaszanym wówczas opiniom. Pozwoli to lepiej zrozumieć charakter dzisiejszych dyskusji. Inaczej mówiąc - co kto wyniósł z transformacji bądź jak dalece tkwi w realsocu.
Bagaż centralnego planowania
Przeglądając prasę z okresu od jesieni 1989 r. do połowy 1992 r., a więc do chwili, gdy gospodarka wyszła z transformacyjnej recesji (co nie wszyscy zauważyli, a niektórzy nie dostrzegają tego do dzisiaj!), uderza przede wszystkim patrzenie na zmiany systemu gospodarczego przez pryzmat nonsensownych teorii i smutnych doświadczeń centralnego planowania. Widać wyraźnie, że większość dyskutantów nie chodziła na wykłady na temat teorii równowagi ogólnej, której uczą na drugim, trzecim roku normalnych studiów. Ta teoria, choć mało przydatna w prowadzeniu makropolityki gospodarczej, daje jednak doskonały obraz gospodarki jako systemu wzajemnych zależności.
Większość ekonomistów publicznie zabierających głos wyobrażała sobie gospodarkę jak coś w rodzaju biureczka czy sekretarzyka, mebla z mnóstwem szuflad, z których można otworzyć jedną lub dwie i ze spokojem porządkować znajdujące się w nich rupiecie, nie patrząc na to, co się dzieje w innych szufladach. "Wypowiadam się po raz kolejny za stopniowym rozszerzaniem mechanizmów rynkowych (...) na sektory gospodarki poddające się regułom tego mechanizmu" - stwierdził prof. Paweł Bożyk ("Polityka" z 9 grudnia 1989 r.). Podobnych wypowiedzi były wówczas dziesiątki.
Gospodarka dążąca do rynku musi być poddana powszechnemu oddziaływaniu instrumentów typowych dla gospodarki rynkowej: polityki monetarnej, fiskalnej i kursowej. Tymczasem znaczna część naszej profesury tkwiła mentalnie w gospodarce administrowanej, dyrygowanej nakazami kierowanymi to do producentów stali, to lodówek, to skarpetek. Recepty, jakie widzieli dla naszej gospodarki na dnie kryzysu, były na miarę ich doświadczeń minionych 40 lat takiej właśnie gospodarki.
Stoliczku, nakryj się
Wyobrażenie sobie, że uwolnienie przedsiębiorstw od produkcji z nakazu (czyli uwolnienie krajowej podaży) i uwolnienie cen (czyli urealnienie popytu) może wraz z produkcją prywatną i importem zrównoważyć opustoszały z towarów rynek, przekraczało zakres wiedzy i wyobraźni wielu ekonomistów. I tak prof. Edward Budzich był absolutnie przekonany, że na poprawę sytuacji na rynku trzeba będzie czekać 10-20 lat, a na razie "zwiększyć podaż trzeba wpierw metodami nakazowymi". Trzeba na przykład kazać przemysłowi zbrojeniowemu, by produkował artykuły konsumpcyjne, bo "wolny rynek, konkurencja itd. są świetne, lecz dopiero przy nasyceniu w towary" ("Gazeta Wyborcza" z 18 września 1989 r.). Aż się prosiło, by dziennikarz prowadzący wywiad zapytał, dlaczego - skoro instrumenty nakazowe są skuteczniejsze w nasycaniu gospodarki towarami - w polskiej gospodarce centralnie administrowanej (ani w żadnej innej w krajach sąsiednich) nie udało się zrównoważyć podaży i popytu. Ale dziennikarz wiedział na ten temat jeszcze mniej, a posługiwanie się logiką było mu najzupełniej obce.
Teoria autarkicznego zaścianka
Jeśli zrozumienie funkcjonowania gospodarki rynkowej było takim problemem, to można sobie wyobrazić, jakim wyzwaniem było wyobrażenie sobie funkcjonowania gospodarki otwartej, z wymienialnym pieniądzem i swobodnym przepływem towarów. Mentalność "walki o cenne dewizy" tkwiła u podstaw wielu pomysłów, a także obaw o to, co stanie się z eksportem po wprowadzeniu gospodarki rynkowej. Padały najdziksze pomysły, na przykład sprzedaż dolarów zamiast towarów, aby zrównoważyć rynek, albo utrzymanie instrumentów "szufladkowych", pasujących do tej właśnie eksportowej szufladki. Prof. Bożyk wieszczył, że "dramatyczna stanie się sytuacja w handlu zagranicznym" po zlikwidowaniu specjalnych bodźców dla "preferencyjnego traktowania eksportu". Warto przypomnieć, że po pierwszym roku transformacji Polska odnotowała ponad 3 mld USD nadwyżki eksportu nad importem, co w najśmielszych marzeniach nie przyśniłoby się żadnemu z kolejnych szefów komisji planowania z lat 1945-1989. Niemniej przez lata całe słyszeliśmy - i nadal słyszymy - biadania nad naszym handlem zagranicznym. I tak wiecznotrwały prof. Zdzisław Sadowski, ówczesny i obecny prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, obok innych (równie nietrafionych) krytycznych ocen naszych przemian, krytykował także "zbyt gwałtowne otwarcie na import, które spowodowało krach naszych przedsiębiorstw nie przygotowanych do konkurencji" ("Gazeta Wyborcza" z 3 marca 1992 r.). Szef PTE nie był w stanie zaakceptować tego, że otwarcie gospodarki to nie tylko swoboda eksportu, ale i importu. A przecież to właśnie wejście do handlu zagranicznego prywatnych firm przyspieszyło równoważenie rynku. Wymuszały one na państwowych firmach dostosowanie ich oferty do popytu krajowego. Zamówienia w państwowych firmach tego, czego rynek naprawdę potrzebował, były marchewką, a kijem właśnie alternatywne dostawy z zagranicy. Doskonale o tym pisał prof. Stanisław Gomułka, chociaż głównie w referatach naukowych, rzadko - niestety - udzielając się krajowym mediom.
Nic z tego nie rozumiejąc, to samo PTE zorganizowało w 1992 r. konferencję na temat obrony przed "nadmierną konkurencją". Eksperci, jak na przykład prof. Urszula Płowiec (bardzo aktywna i w tej kwestii), biadali nad złą strukturą polskiego eksportu, bo sprzedawaliśmy wówczas nisko przetworzone towary. Dobra pani profesor zupełnie zapomniała, że na Zachód za realsocu sprzedawaliśmy takie właśnie towary, a "postępową" strukturę z dużym udziałem maszyn i urządzeń zapewniała nam wzajemna wymiana tandety między krajami RWPG. To, co obserwowaliśmy wówczas, to była godzina prawdy o eksporcie. Dziś po autentycznych zmianach ustrojowych prawie połowę eksportu znowu stanowią maszyny i urządzenia, tyle że konkurencyjne na całym świecie.
Mieliśmy ekonomistów piszących z sensem na przełomie lat 80. i 90. Nie jest zaskoczeniem, że piszą z sensem i dzisiaj. Znacznie mniej znalazłem w prasie przykładów ekonomistów, którzy wówczas pletli androny, a dzisiaj doszlusowali do standardów dyskusji o gospodarce, którą prowadzi się we współczesnej ekonomii. Niestety, więcej jest takich, którzy skamienieli na pozycjach z realsocu i dzisiaj, używając terminologii gospodarki rynkowej, nadal wlewają do nowej formy stare nonsensowne treści.
- o zgrozo! - kapitalistyczna. Proponowali rozmaite recepty bądź krytykowali inne pomysły, zwłaszcza te przedstawione w programie rządowym przez ekipę wicepremiera Leszka Balcerowicza. Warto więc dokonać tak modnej ostatnio lustracji - tym razem ekonomicznej - i przyjrzeć się wygłaszanym wówczas opiniom. Pozwoli to lepiej zrozumieć charakter dzisiejszych dyskusji. Inaczej mówiąc - co kto wyniósł z transformacji bądź jak dalece tkwi w realsocu.
Bagaż centralnego planowania
Przeglądając prasę z okresu od jesieni 1989 r. do połowy 1992 r., a więc do chwili, gdy gospodarka wyszła z transformacyjnej recesji (co nie wszyscy zauważyli, a niektórzy nie dostrzegają tego do dzisiaj!), uderza przede wszystkim patrzenie na zmiany systemu gospodarczego przez pryzmat nonsensownych teorii i smutnych doświadczeń centralnego planowania. Widać wyraźnie, że większość dyskutantów nie chodziła na wykłady na temat teorii równowagi ogólnej, której uczą na drugim, trzecim roku normalnych studiów. Ta teoria, choć mało przydatna w prowadzeniu makropolityki gospodarczej, daje jednak doskonały obraz gospodarki jako systemu wzajemnych zależności.
Większość ekonomistów publicznie zabierających głos wyobrażała sobie gospodarkę jak coś w rodzaju biureczka czy sekretarzyka, mebla z mnóstwem szuflad, z których można otworzyć jedną lub dwie i ze spokojem porządkować znajdujące się w nich rupiecie, nie patrząc na to, co się dzieje w innych szufladach. "Wypowiadam się po raz kolejny za stopniowym rozszerzaniem mechanizmów rynkowych (...) na sektory gospodarki poddające się regułom tego mechanizmu" - stwierdził prof. Paweł Bożyk ("Polityka" z 9 grudnia 1989 r.). Podobnych wypowiedzi były wówczas dziesiątki.
Gospodarka dążąca do rynku musi być poddana powszechnemu oddziaływaniu instrumentów typowych dla gospodarki rynkowej: polityki monetarnej, fiskalnej i kursowej. Tymczasem znaczna część naszej profesury tkwiła mentalnie w gospodarce administrowanej, dyrygowanej nakazami kierowanymi to do producentów stali, to lodówek, to skarpetek. Recepty, jakie widzieli dla naszej gospodarki na dnie kryzysu, były na miarę ich doświadczeń minionych 40 lat takiej właśnie gospodarki.
Stoliczku, nakryj się
Wyobrażenie sobie, że uwolnienie przedsiębiorstw od produkcji z nakazu (czyli uwolnienie krajowej podaży) i uwolnienie cen (czyli urealnienie popytu) może wraz z produkcją prywatną i importem zrównoważyć opustoszały z towarów rynek, przekraczało zakres wiedzy i wyobraźni wielu ekonomistów. I tak prof. Edward Budzich był absolutnie przekonany, że na poprawę sytuacji na rynku trzeba będzie czekać 10-20 lat, a na razie "zwiększyć podaż trzeba wpierw metodami nakazowymi". Trzeba na przykład kazać przemysłowi zbrojeniowemu, by produkował artykuły konsumpcyjne, bo "wolny rynek, konkurencja itd. są świetne, lecz dopiero przy nasyceniu w towary" ("Gazeta Wyborcza" z 18 września 1989 r.). Aż się prosiło, by dziennikarz prowadzący wywiad zapytał, dlaczego - skoro instrumenty nakazowe są skuteczniejsze w nasycaniu gospodarki towarami - w polskiej gospodarce centralnie administrowanej (ani w żadnej innej w krajach sąsiednich) nie udało się zrównoważyć podaży i popytu. Ale dziennikarz wiedział na ten temat jeszcze mniej, a posługiwanie się logiką było mu najzupełniej obce.
Teoria autarkicznego zaścianka
Jeśli zrozumienie funkcjonowania gospodarki rynkowej było takim problemem, to można sobie wyobrazić, jakim wyzwaniem było wyobrażenie sobie funkcjonowania gospodarki otwartej, z wymienialnym pieniądzem i swobodnym przepływem towarów. Mentalność "walki o cenne dewizy" tkwiła u podstaw wielu pomysłów, a także obaw o to, co stanie się z eksportem po wprowadzeniu gospodarki rynkowej. Padały najdziksze pomysły, na przykład sprzedaż dolarów zamiast towarów, aby zrównoważyć rynek, albo utrzymanie instrumentów "szufladkowych", pasujących do tej właśnie eksportowej szufladki. Prof. Bożyk wieszczył, że "dramatyczna stanie się sytuacja w handlu zagranicznym" po zlikwidowaniu specjalnych bodźców dla "preferencyjnego traktowania eksportu". Warto przypomnieć, że po pierwszym roku transformacji Polska odnotowała ponad 3 mld USD nadwyżki eksportu nad importem, co w najśmielszych marzeniach nie przyśniłoby się żadnemu z kolejnych szefów komisji planowania z lat 1945-1989. Niemniej przez lata całe słyszeliśmy - i nadal słyszymy - biadania nad naszym handlem zagranicznym. I tak wiecznotrwały prof. Zdzisław Sadowski, ówczesny i obecny prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, obok innych (równie nietrafionych) krytycznych ocen naszych przemian, krytykował także "zbyt gwałtowne otwarcie na import, które spowodowało krach naszych przedsiębiorstw nie przygotowanych do konkurencji" ("Gazeta Wyborcza" z 3 marca 1992 r.). Szef PTE nie był w stanie zaakceptować tego, że otwarcie gospodarki to nie tylko swoboda eksportu, ale i importu. A przecież to właśnie wejście do handlu zagranicznego prywatnych firm przyspieszyło równoważenie rynku. Wymuszały one na państwowych firmach dostosowanie ich oferty do popytu krajowego. Zamówienia w państwowych firmach tego, czego rynek naprawdę potrzebował, były marchewką, a kijem właśnie alternatywne dostawy z zagranicy. Doskonale o tym pisał prof. Stanisław Gomułka, chociaż głównie w referatach naukowych, rzadko - niestety - udzielając się krajowym mediom.
Nic z tego nie rozumiejąc, to samo PTE zorganizowało w 1992 r. konferencję na temat obrony przed "nadmierną konkurencją". Eksperci, jak na przykład prof. Urszula Płowiec (bardzo aktywna i w tej kwestii), biadali nad złą strukturą polskiego eksportu, bo sprzedawaliśmy wówczas nisko przetworzone towary. Dobra pani profesor zupełnie zapomniała, że na Zachód za realsocu sprzedawaliśmy takie właśnie towary, a "postępową" strukturę z dużym udziałem maszyn i urządzeń zapewniała nam wzajemna wymiana tandety między krajami RWPG. To, co obserwowaliśmy wówczas, to była godzina prawdy o eksporcie. Dziś po autentycznych zmianach ustrojowych prawie połowę eksportu znowu stanowią maszyny i urządzenia, tyle że konkurencyjne na całym świecie.
Mieliśmy ekonomistów piszących z sensem na przełomie lat 80. i 90. Nie jest zaskoczeniem, że piszą z sensem i dzisiaj. Znacznie mniej znalazłem w prasie przykładów ekonomistów, którzy wówczas pletli androny, a dzisiaj doszlusowali do standardów dyskusji o gospodarce, którą prowadzi się we współczesnej ekonomii. Niestety, więcej jest takich, którzy skamienieli na pozycjach z realsocu i dzisiaj, używając terminologii gospodarki rynkowej, nadal wlewają do nowej formy stare nonsensowne treści.
Więcej możesz przeczytać w 6/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.