Rządy prawicy nie muszą być lepsze od obecnych - wystarczy, że będą uczciwsze W obecnej niepewnej sytuacji politycznej Polski pewne są dwie rzeczy: nowy rząd będą tworzyły Platforma Obywatelska i PiS, a na czele tego rządu stanie Jan Maria Rokita. Polityk ten nie kryje swych aspiracji, co jest pozytywną nowinką pośród powszechnie praktykowanej obłudy skromności. Liderzy partii wychodzą z założenia, że nie wypada się przyznawać do ambicji, i czerwienią się, gdy ich spytać o stanowiska, na jakie mają chrapkę. - Mówmy o programie, nie o stanowiskach. Kwestie personalne są sprawą drugoplanową - deklamują w takich sytuacjach rytualny banał. Tymczasem żądza władzy jest ważną cechą każdego polityka z prawdziwego zdarzenia. Smutne jest, gdy władza trafia do rąk człowieka, który wcale jej nie pragnie.
Bogactwo liderów, ubóstwo zaplecza
Ucieczka od nazwisk i zasłanianie się programem jest szkodliwym zwyczajem odziedziczonym chyba po czasach PRL, gdy to, kto rządził, nie miało większego znaczenia, bo i tak linię wytyczało Biuro Polityczne w konsultacji z Moskwą. Nie przypadkiem w wyborach oddajemy głos na konkretną osobę, a nie abstrakcyjny zespół poglądów. Personalia nie są wcale sprawą drugorzędną. Bo cóż z tego, że program hipotetycznego rządu będzie euroentuzjastyczny, skoro będzie go realizował Andrzej Lepper - na przykład jako minister spraw zagranicznych.
Chodzi przede wszystkim o ludzi, a nie o programy. I w PiS, i w PO mamy sporo kandydatów na najwyższe stanowiska. W przyszłych prezydentach i premierach można przebierać jak w gatunkach piw londyńskiego pubu: Jan Rokita (mocne, uderza do głowy), Donald Tusk (łagodne o pięknym kolorze), Zyta Gilowska (piwo imbirowe), Lech Kaczyński (piwo ciemne), Jarosław Kaczyński (ciemne z goryczką), Ludwik Dorn (rarytas dla smakoszy). Gorzej, że zza tej falangi wyłania się przerzedzona tyraliera drugiego rzutu. Z rzadka słyszymy głos Bronisława Komorowskiego, Kazimierza Ujazdowskiego czy Zbigniewa Ziobry. Gdzież zatem są kandydaci na ministrów w przyszłym rządzie? Skąd wziąć wiceministrów, dyrektorów, wojewodów? Wszak oni nie tylko powinni być, ale powinni być lepsi od swych poprzedników z SLD.
Wodzowie bez armii
Kadry są i były piętą achillesową partii szykujących się do przejęcia władzy. Obu formacjom zdarzało się już bowiem uczestniczyć w rządach. To stwierdzenie oczywiście oburzy zwłaszcza braci Kaczyńskich, ale rząd Olszewskiego był fatalny nie tylko dlatego, że był Olszewskiego, ale także dlatego, że ministrowie z PC byli tacy sobie.
PiS i środowisko liberałów, do którego doszlusowała grupa Rokity, to kilka mózgów sporego kalibru drepczących niepewnie na bardzo cieniutkich nóżkach. Rokita i Kaczyński są w sytuacji wybitnych dowódców, którym brak nie tylko armii, ale i sztabu. A bitwy z oporem rzeczywistości nie wygra się tylko pomysłami, choćby były genialne. W obu środowiskach istnieje zresztą świadomość tej słabości. Pokrywa się ją urzędowym optymizmem, ale i próbuje się z nią walczyć. Stąd na przykład w Platformie Obywatelskiej odkurzanie zapomnianych już trochę polityków, jak Hanna Gronkiewicz-Waltz czy Jan Krzysztof Bielecki. Stąd poszukiwania ekspertów poza światem politycznym - zespołem pracującym przy Janie Rokicie nad reformą mediów publicznych kieruje niegdysiejszy szef TAI Jacek Bochenek. Z kolei PiS obwąchuje się z "Solidarnością" - w nadziei, że znajdzie tam kilka popularnych i sensownych osób, które przydadzą się w Sejmie i rządzie.
Porządny rząd
Personalna słabość nie jest cechą wyłącznie PiS i PO. Na tę chorobę cierpią bez wyjątku wszystkie polskie formacje polityczne. Do ostatnich rezerw ludzkich sięgnięto bodaj w roku 1992, gdy do rządu Jana Olszewskiego wszedł Romuald Szeremietiew. Co najwyżej na marginesie rzeczywistości koczowali nomadzi w typie Samoobrony czy neoendeków. Już w XXI wieku grupy te zorganizowały się na tyle, by przeprowadzić zmasowany atak na parlament. Wzbogaciło to bez wątpienia naszą polityczną paletę kolorów, ale Sejmu merytorycznie nie wzmocniło. Niestety, polskie życie polityczne to pustynia, na której z rzadka pojawiają się rachityczne oazy. Na jej prawicowych krańcach jest może ciut lepiej, ale niewiele.
Choć przyszłość wydaje się pesymistyczna, trzeba ją jednak przyjąć, by realistycznie spojrzeć na sytuację. Wyborcy prawicy powinni mieć świadomość, że rządy ich ulubieńców wcale nie muszą być lepsze od obecnych. Ale mogą takie być. Na dwa sposoby. Po pierwsze, wzmacniając pozycję premiera oraz jego najbliższego zaplecza. Innymi słowy: premier Rokita i - powiedzmy - wicepremier Kaczyński wraz z przyległościami muszą zasuwać jak dzikie osły, biorąc na swe barki więcej, niż zazwyczaj czyni szef rządu. A ponieważ już normalnie premier tyra od rana do wieczora, oznacza to, że obaj liderzy powinni być gotowi do pracy ponad ludzkie możliwości, z zawałem włącznie. Z rodziną muszą się pożegnać co najmniej na cztery lata. Ale skoro chcą rządzić, to już ich problem. Za coś im płacimy.
Po drugie, rządy prawicy mogą odnieść sukces, i to małym nakładem sił, nie mając do dyspozycji tuzinów wybitnych ekspertów i charyzmatycznych polityków - wystarczy wręcz nic nie robić! Nie robić nic złego. Wie o tym Lech Kaczyński, który jako prezydent Warszawy nie ma na koncie wielkich sukcesów, ale mieszkańcy stolicy go poważają, bo osuszył miasto z bagienka tajemniczych układów.
W innej skali przekonał się o tym Gerald Ford, który po aferze Watergate zastąpił Richarda Nixona w Białym Domu. Był jedynym prezydentem USA nie pochodzącym z wyboru (Nixon mianował go w miejsce zmarłego wiceprezydenta), a i formatem odbiegał od swego nietuzinkowego poprzednika. Ale dał Amerykanom odpocząć od afer i to wystarczyło, by zdobyć akceptację obywateli.
Polska opinia publiczna - tak jak amerykańska po Watergate - identyfikuje politykę z brudem, korupcją i złodziejstwem. Nawet jeśli prawicowy rząd nie dokona konserwatywnej rewolucji, nie wybuduje od razu setek kilometrów autostrad i nie wprowadzi podatku liniowego, może liczyć na zaufanie obywateli, jeśli tylko będzie najzwyczajniej w świecie porządny. Tego brak Polsce bardziej niż autostrad.
Ucieczka od nazwisk i zasłanianie się programem jest szkodliwym zwyczajem odziedziczonym chyba po czasach PRL, gdy to, kto rządził, nie miało większego znaczenia, bo i tak linię wytyczało Biuro Polityczne w konsultacji z Moskwą. Nie przypadkiem w wyborach oddajemy głos na konkretną osobę, a nie abstrakcyjny zespół poglądów. Personalia nie są wcale sprawą drugorzędną. Bo cóż z tego, że program hipotetycznego rządu będzie euroentuzjastyczny, skoro będzie go realizował Andrzej Lepper - na przykład jako minister spraw zagranicznych.
Chodzi przede wszystkim o ludzi, a nie o programy. I w PiS, i w PO mamy sporo kandydatów na najwyższe stanowiska. W przyszłych prezydentach i premierach można przebierać jak w gatunkach piw londyńskiego pubu: Jan Rokita (mocne, uderza do głowy), Donald Tusk (łagodne o pięknym kolorze), Zyta Gilowska (piwo imbirowe), Lech Kaczyński (piwo ciemne), Jarosław Kaczyński (ciemne z goryczką), Ludwik Dorn (rarytas dla smakoszy). Gorzej, że zza tej falangi wyłania się przerzedzona tyraliera drugiego rzutu. Z rzadka słyszymy głos Bronisława Komorowskiego, Kazimierza Ujazdowskiego czy Zbigniewa Ziobry. Gdzież zatem są kandydaci na ministrów w przyszłym rządzie? Skąd wziąć wiceministrów, dyrektorów, wojewodów? Wszak oni nie tylko powinni być, ale powinni być lepsi od swych poprzedników z SLD.
Wodzowie bez armii
Kadry są i były piętą achillesową partii szykujących się do przejęcia władzy. Obu formacjom zdarzało się już bowiem uczestniczyć w rządach. To stwierdzenie oczywiście oburzy zwłaszcza braci Kaczyńskich, ale rząd Olszewskiego był fatalny nie tylko dlatego, że był Olszewskiego, ale także dlatego, że ministrowie z PC byli tacy sobie.
PiS i środowisko liberałów, do którego doszlusowała grupa Rokity, to kilka mózgów sporego kalibru drepczących niepewnie na bardzo cieniutkich nóżkach. Rokita i Kaczyński są w sytuacji wybitnych dowódców, którym brak nie tylko armii, ale i sztabu. A bitwy z oporem rzeczywistości nie wygra się tylko pomysłami, choćby były genialne. W obu środowiskach istnieje zresztą świadomość tej słabości. Pokrywa się ją urzędowym optymizmem, ale i próbuje się z nią walczyć. Stąd na przykład w Platformie Obywatelskiej odkurzanie zapomnianych już trochę polityków, jak Hanna Gronkiewicz-Waltz czy Jan Krzysztof Bielecki. Stąd poszukiwania ekspertów poza światem politycznym - zespołem pracującym przy Janie Rokicie nad reformą mediów publicznych kieruje niegdysiejszy szef TAI Jacek Bochenek. Z kolei PiS obwąchuje się z "Solidarnością" - w nadziei, że znajdzie tam kilka popularnych i sensownych osób, które przydadzą się w Sejmie i rządzie.
Porządny rząd
Personalna słabość nie jest cechą wyłącznie PiS i PO. Na tę chorobę cierpią bez wyjątku wszystkie polskie formacje polityczne. Do ostatnich rezerw ludzkich sięgnięto bodaj w roku 1992, gdy do rządu Jana Olszewskiego wszedł Romuald Szeremietiew. Co najwyżej na marginesie rzeczywistości koczowali nomadzi w typie Samoobrony czy neoendeków. Już w XXI wieku grupy te zorganizowały się na tyle, by przeprowadzić zmasowany atak na parlament. Wzbogaciło to bez wątpienia naszą polityczną paletę kolorów, ale Sejmu merytorycznie nie wzmocniło. Niestety, polskie życie polityczne to pustynia, na której z rzadka pojawiają się rachityczne oazy. Na jej prawicowych krańcach jest może ciut lepiej, ale niewiele.
Choć przyszłość wydaje się pesymistyczna, trzeba ją jednak przyjąć, by realistycznie spojrzeć na sytuację. Wyborcy prawicy powinni mieć świadomość, że rządy ich ulubieńców wcale nie muszą być lepsze od obecnych. Ale mogą takie być. Na dwa sposoby. Po pierwsze, wzmacniając pozycję premiera oraz jego najbliższego zaplecza. Innymi słowy: premier Rokita i - powiedzmy - wicepremier Kaczyński wraz z przyległościami muszą zasuwać jak dzikie osły, biorąc na swe barki więcej, niż zazwyczaj czyni szef rządu. A ponieważ już normalnie premier tyra od rana do wieczora, oznacza to, że obaj liderzy powinni być gotowi do pracy ponad ludzkie możliwości, z zawałem włącznie. Z rodziną muszą się pożegnać co najmniej na cztery lata. Ale skoro chcą rządzić, to już ich problem. Za coś im płacimy.
Po drugie, rządy prawicy mogą odnieść sukces, i to małym nakładem sił, nie mając do dyspozycji tuzinów wybitnych ekspertów i charyzmatycznych polityków - wystarczy wręcz nic nie robić! Nie robić nic złego. Wie o tym Lech Kaczyński, który jako prezydent Warszawy nie ma na koncie wielkich sukcesów, ale mieszkańcy stolicy go poważają, bo osuszył miasto z bagienka tajemniczych układów.
W innej skali przekonał się o tym Gerald Ford, który po aferze Watergate zastąpił Richarda Nixona w Białym Domu. Był jedynym prezydentem USA nie pochodzącym z wyboru (Nixon mianował go w miejsce zmarłego wiceprezydenta), a i formatem odbiegał od swego nietuzinkowego poprzednika. Ale dał Amerykanom odpocząć od afer i to wystarczyło, by zdobyć akceptację obywateli.
Polska opinia publiczna - tak jak amerykańska po Watergate - identyfikuje politykę z brudem, korupcją i złodziejstwem. Nawet jeśli prawicowy rząd nie dokona konserwatywnej rewolucji, nie wybuduje od razu setek kilometrów autostrad i nie wprowadzi podatku liniowego, może liczyć na zaufanie obywateli, jeśli tylko będzie najzwyczajniej w świecie porządny. Tego brak Polsce bardziej niż autostrad.
Więcej możesz przeczytać w 6/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.