Przestroga Adamsa
Nim jeszcze napłynęły wielkie fale polskich emigrantów, wiedz ę o Polsce wśród amerykańskich mężów stanu kształtowały m.in. pisma Johna Adamsa, który był nie tylko prezydentem, ale i publicystą. W dziele "Obrona konstytucji rządu Stanow Zjednoczonych" poświęcił sporo uwagi Rzeczypospolitej szlacheckiej. Wspominał o zależności króla od szlachty, przekupstwie arystokracji i anarchii. Przeanalizował stadia upadku Rzeczypospolitej i potraktował naszą sytuację jako przestrogę dla młodej amerykańskiej demokracji. Kiedy Amerykanie w trakcie rewolucji zabiegali na dworach europejskich o uznanie niepodległości USA, nie wysłali dyplomatów do Polski. Nie byliśmy wystarczająco ważnym partnerem dla młodej republiki, by się starać o naszą przychylność.
Na uznanie polityczne Polski i początek prawdziwej dyplomacji musieliśmy zaczekać do końca I wojny światowej. Już wcześniej jednak naszym nieoficjalnym ambasadorem był Ignacy Paderewski, który od 1915 r. podróżował po Ameryce, koncertując i organizując wiece polityczne. Nie było mu łatwo, zważywszy na to, że ówczesna Polonia składała się ze zwalczających się środowisk politycznych. I tak miało pozostać.
Polonia na marginesie
Organizacje polonijne wypracował y już wtedy sposób działania, który do dziś nie ułatwia budowania stosunków dyplomatycznych między Polska a USA. Jeden z byłych dyplomatów powiedział "Wprost", że podczas gdy inne misje znajdują oparcie w działalności organizacji etnicznych reprezentujących mniejszość z ich kraju, my znajdujemy się w położeniu, w którym głośne kłótnie w środowisku polonijnym bądź antysemickie wystąpienia Polonusów tylko komplikują sprawy. Być może też niektóre sygnały płynące od Polonii nie są traktowane z należytą uwagą. - Długo to trwało, nim polscy dyplomaci zareagowali na nasze prośby o akcję informacyjna, która położyłaby kres obiegowym sądom o "polskich obozach koncentracyjnych" - mówi Wojciech Białasiewicz, redaktor naczelny chicagowskiego "Dziennika Związkowego, największej polskiej gazety w USA. - Organizacje żydowskie wydały oficjalne oświadczenia prostujące te krzywdzące nas opinie, ale długo polskie MSZ nie robiło nic, by nam pomóc. Woodrow Wilson napisał, że do USA przybywają "ludzie gorszego gatunku z Węgier i Polski". Niepopularni byli też Włosi, Grecy czy Irlandczycy. Słynne stały się napisy wywieszane na drzwiach domów w Nowej Anglii: "No Irishman need apply" (Irlandczyk nie powinien się tu starać o pracę). Dziś Irlandia jest krajem modnym i lubianym. Jej diaspora w Ameryce stanowi wyjątkowo wpływowe lobby. Irlandczycy poradzili sobie ze stereotypem biednego katolika pijaka. Intensywna promocja kraju prowadzona profesjonalnie, konsekwentnie i na wielka skalę robi swoje: od publikacji, przez spoty reklamowe, po hucznie obchodzony w USA Dzień Świętego Patryka.
Dyplomacja i propaganda
Nie tylko rząd Irlandii sięga po marketingowe metody - robią tak również Czesi, Turcy czy nawet Malezyjczycy. Specjaliści od kreowania wizerunku torują drogę nie tylko politykom, ale i dyplomatom. - Należy pamiętać, że dyplomaci nie są od tego, żeby robić propagandę - podkreśla Kaja Mirecka-Ploss, dyrektor wykonawczy Amerykańskiego Centrum Kultury Polskiej. - Ich starania powinny poprzedzać kampanie profesjonalnych firm promocyjnych. Amerykańskie wizyty polskich mężów stanu poprzedza coś w rodzaju parady w przekrzywionych perukach i nie zapiętych bucikach. Jak komentuje jeden z działaczy polonijnych, nie stać nas na jedna porządną kampanię informacyjna i reklamową. Kiedy rok temu prezydent Kwaśniewski spotkał się z prezydentem Bushem, prasa, owszem, odnotowała to wydarzenie, ale nie sposób było tego porównać do uwagi, jaką poświęcono wizycie premiera Turcji odbywającej się nazajutrz. Najczęściej jednak coś szwankuje w naszych dyplomatycznych eskapadach, brakuje wiedzy o politycznej kulturze Waszyngtonu, wyczucia czasu, znajomości szczegółów polityki wewnętrznej USA i dobrego PR. Raz na jakiś czas amerykańska opinia publiczna nam sprzyja, a stereotypy idą w zapomnienie. Rzadko jednak udaje się nam to wykorzystać. Najbardziej spektakularną falę popularności wywołał okres "Solidarności" i upadek komunizmu w Polsce. - To były inne czasy dla Polaków tutaj, wszyscy mieli do nas życzliwe, otwarte nastawienie - mowi Kaja Mirecka-Ploss. Teraz, teoretycznie, powinniśmy móc skapitalizować okres romantycznej sympatii i status militarnego sojusznika, ale bez stosownej akcji marketingowej to się nie uda. Po zawodowych lobbystów sięgają w Waszyngtonie wszyscy. O korzystne dla siebie rozplanowanie rurociągów gazowych i naftowych dyskretnie zabiegają podobno Azerbejdżan, Gruzja i Mołdawia, najbiedniejszy kraj Europy. Lobbing i polityczny marketing to dla poważnych zabiegów dyplomatycznych warunek sine qua non. O ile jednak nie odbywa się teraz supertajna operacja MSZ, nie korzystamy jakoś z tej dźwigni. Trudno powiedzieć, czy wizyty prezydenta Kwaśniewskiego i premiera Belki odniosły jakieś poważne skutki. Aleksander Kwaśniewski jako prezydent nie dysponuje stosownymi kompetencjami do podejmowania decyzji w kwestiach gospodarczych. Tworząc wrażenie bliskiej współpracy z USA, nie zajmuje się realną rozmową o interesach, lecz irytującą partnera symboliką wizową. Wizyty polskich mężów stanu, nawet jeśli spotykają się z przychylnym nastawieniem, będą dyplomacją w nie dopiętych bucikach, jeśli nie zdołamy przełamać stereotypów, wykorzystać politycznych okazji i pozyskać opinii publicznej. To zaś wymaga tego, co Amerykanie cenią najwyżej - pełnego profesjonalizmu. Z uznaniem dla powszechnie praktykowanych metod i wyczuciem chwili. W przeciwnym wypadku grozi nam powrót do statusu, który Henry Kissinger określił jako "wschodnioeuropejską strategiczną prożnię".
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.