Archiwa IPN nie podważą heroizmu antykomunistycznej opozycji, co najwyżej podważą status "towarzystwa" Czego w rzeczywistości dotyczy batalia o lustrację? Czy jest polowaniem na złamane i nieszczęśliwe "ofiary", jakimi jawią się w antylustracyjnej propagandzie agenci SB? Czy jest dodatkowo próbą wyciągnięcia brudów, które głównie przylgną do opozycji i ku uciesze dawnych funkcjonariuszy posłużą do kompromitacji najwspanialszego polskiego doświadczenia ostatnich lat, jakim była "Solidarność"? Otóż nie. W tej batalii chodzi o narodową pamięć. O to, czy Polacy mają do niej prawo. Jest to także zagadnienie dotyczące fundamentalnych reguł demokracji i jawności życia publicznego, a także funkcjonowania mediów, bez których nowoczesna demokracja nie może istnieć. Rewelacje, które zawierają archiwa IPN, nie zrewidują zresztą polskiej historii, nie podważą heroizmu antykomunistycznej opozycji ani wielkości "Solidarności". One co najwyżej zatrzęsą III RP i podważą status "towarzystwa", które jest jej elitą.
Zbrodnia niepamięci
Archiwa tajnych służb PRL to absolutnie największa kopalnia wiedzy o ponad półwieczu naszej historii. Wiedzą o tym wszyscy historycy, którzy mieli do nich dostęp. W totalitarnym państwie policyjnym to policja dysponuje największym zbiorem niezbędnych dla jej funkcjonowania informacji. W PRL, zgodnie z regułami skrajnej biurokracji w komunistycznym wydaniu, magazynowała i powielała je bez końca. Opowieści o tym, że policja fałszowała je i sama siebie wprowadzała w błąd, są takim nonsensem, że traktowanie tego poważnie jako argumentu w debacie świadczy jednie o tym, iż każde głupstwo powtarzane odpowiednio często przez wpływowe ośrodki może zacząć funkcjonować w obiegu publicznym.
Problemem może być zniszczenie części tych materiałów przez ewakuującą się w pośpiechu ekipę, ale mania reprodukowania dokumentów w systemie komunistycznym powoduje, że można je w dużym stopniu skompletować. Kwestionowanie poznawczej wartości dokumentów dlatego, że zostały sporządzone przez brzydką instytucję i brzydkich ludzi - mimo że konstatują prawdę - to kolejny nonsens.
Biorąc pod uwagę ogromną wartość historyczną archiwów znajdujących się w gestii IPN, specyficznego znaczenia nabierają deklaracje ludzi, którzy domagali się ich zniszczenia. Jest prawdą, że - metaforycznie ujmując - zawierają one ogromny ładunek ludzkiego nieszczęścia i podłości. Tylko że taka właśnie była PRL i prawdzie o niej musimy stawić czoło. Zniszczenie takich archiwów byłoby rodzajem zbrodni na pamięci narodowej.
Wspólnota strachu
Obecnie, kiedy zawiodły wszelkie inne strategie, podstawowym argumentem przeciwników lustracji jest krzywda niewinnie posądzonych. Rozpętana została histeria, jakoby osobom, które znalazły się na tzw. liście Wildsteina, groził co najmniej lincz moralny. Tu dygresja: ponieważ nie wprowadzałem do Internetu żadnej listy, nie ponoszę za nią odpowiedzialności i chciałbym wszystkich ostrzec przed wyciąganiem wniosków z materiałów tam się pojawiających, a nie sygnowanych przez żadną poważną instytucję albo poważny portal. Jestem pewny, że być może już teraz, a być może wkrótce w Internecie pojawi się fałszywa lista agentów, której celem będzie skompromitowanie idei lustracji. Warto pamiętać, że w antylustracyjnym froncie znajdują się rzesze wyspecjalizowanych w dezinformacji funkcjonariuszy. O tym, że przez pewną część społeczeństwa indeks osobowy IPN traktowany jest jako lista agentów, w największym stopniu przesądziły publikacje "Gazety Wyborczej". Przez cztery dni z rzędu bombardowała ona tytułami w rodzaju "ubeckiej listy", a wiadomo przecież, że duża część czytelników wyrabia sobie opinie na podstawie tytułu. Powtarzały to, niestety, inne media i inni dziennikarze.
Taktyka "GW" jest jasna i stosowana była zawsze przez tę gazetę przeciw rozliczeniom z PRL, a walka z rozliczeniami była kamieniem węgielnym ideologii tego organu. Taktyka ta polega na tworzeniu atmosfery zagrożenia i szantażu: i z ciebie można zrobić kapusia - powtarza gazeta. A więc lepiej nie domagaj się wiedzy, która może się obrócić przeciw tobie. W ten sposób budowana jest wspólnota strachu ludzi mających coś na sumieniu i niewinnych, którzy obawiają się, że dowolna rozmowa z funkcjonariuszem czy deklaracja przy otrzymywaniu paszportu mogły spowodować umieszczenie na liście agentów. Wspólnota ta funkcjonowała w III RP. Wygląda na to, że dziś zaczyna się kruszyć.
Na rzecz tego działa gwałtowne zwiększenie zainteresowania aktami, a także zaangażowanie się w tę sprawę mediów. To presja społeczna powoduje, że niechętny lustracji premier Belka zwiększa fundusze dla IPN, a instytut szerzej zaczyna udostępniać swoje archiwa. Wchodzimy w sferę jawności, która jest tlenem demokracji, a w III RP usiłowano ją maksymalnie reglamentować.
Media żyły pod dominującym wpływem "Gazety Wyborczej", która dyktowała poglądy, dokonywała ostatecznych ocen i decydowała o tym, czym mediom nie wolno się zajmować. Ci, którzy przeciwstawiali się jej dyktatowi, byli piętnowani i marginalizowani. Również tę strategię "GW" usiłowała zastosować teraz, ale już ze zdecydowanie mniejszym skutkiem. Młodzi dziennikarze rozumieją, że ich rzeczą jest ujawniać, a nie ukrywać, i że monopol w mediach jest szczególnie niebezpieczny. To również oznaka nowego, które wydaje się nieuchronnie nadchodzić.
Archiwa tajnych służb PRL to absolutnie największa kopalnia wiedzy o ponad półwieczu naszej historii. Wiedzą o tym wszyscy historycy, którzy mieli do nich dostęp. W totalitarnym państwie policyjnym to policja dysponuje największym zbiorem niezbędnych dla jej funkcjonowania informacji. W PRL, zgodnie z regułami skrajnej biurokracji w komunistycznym wydaniu, magazynowała i powielała je bez końca. Opowieści o tym, że policja fałszowała je i sama siebie wprowadzała w błąd, są takim nonsensem, że traktowanie tego poważnie jako argumentu w debacie świadczy jednie o tym, iż każde głupstwo powtarzane odpowiednio często przez wpływowe ośrodki może zacząć funkcjonować w obiegu publicznym.
Problemem może być zniszczenie części tych materiałów przez ewakuującą się w pośpiechu ekipę, ale mania reprodukowania dokumentów w systemie komunistycznym powoduje, że można je w dużym stopniu skompletować. Kwestionowanie poznawczej wartości dokumentów dlatego, że zostały sporządzone przez brzydką instytucję i brzydkich ludzi - mimo że konstatują prawdę - to kolejny nonsens.
Biorąc pod uwagę ogromną wartość historyczną archiwów znajdujących się w gestii IPN, specyficznego znaczenia nabierają deklaracje ludzi, którzy domagali się ich zniszczenia. Jest prawdą, że - metaforycznie ujmując - zawierają one ogromny ładunek ludzkiego nieszczęścia i podłości. Tylko że taka właśnie była PRL i prawdzie o niej musimy stawić czoło. Zniszczenie takich archiwów byłoby rodzajem zbrodni na pamięci narodowej.
Wspólnota strachu
Obecnie, kiedy zawiodły wszelkie inne strategie, podstawowym argumentem przeciwników lustracji jest krzywda niewinnie posądzonych. Rozpętana została histeria, jakoby osobom, które znalazły się na tzw. liście Wildsteina, groził co najmniej lincz moralny. Tu dygresja: ponieważ nie wprowadzałem do Internetu żadnej listy, nie ponoszę za nią odpowiedzialności i chciałbym wszystkich ostrzec przed wyciąganiem wniosków z materiałów tam się pojawiających, a nie sygnowanych przez żadną poważną instytucję albo poważny portal. Jestem pewny, że być może już teraz, a być może wkrótce w Internecie pojawi się fałszywa lista agentów, której celem będzie skompromitowanie idei lustracji. Warto pamiętać, że w antylustracyjnym froncie znajdują się rzesze wyspecjalizowanych w dezinformacji funkcjonariuszy. O tym, że przez pewną część społeczeństwa indeks osobowy IPN traktowany jest jako lista agentów, w największym stopniu przesądziły publikacje "Gazety Wyborczej". Przez cztery dni z rzędu bombardowała ona tytułami w rodzaju "ubeckiej listy", a wiadomo przecież, że duża część czytelników wyrabia sobie opinie na podstawie tytułu. Powtarzały to, niestety, inne media i inni dziennikarze.
Taktyka "GW" jest jasna i stosowana była zawsze przez tę gazetę przeciw rozliczeniom z PRL, a walka z rozliczeniami była kamieniem węgielnym ideologii tego organu. Taktyka ta polega na tworzeniu atmosfery zagrożenia i szantażu: i z ciebie można zrobić kapusia - powtarza gazeta. A więc lepiej nie domagaj się wiedzy, która może się obrócić przeciw tobie. W ten sposób budowana jest wspólnota strachu ludzi mających coś na sumieniu i niewinnych, którzy obawiają się, że dowolna rozmowa z funkcjonariuszem czy deklaracja przy otrzymywaniu paszportu mogły spowodować umieszczenie na liście agentów. Wspólnota ta funkcjonowała w III RP. Wygląda na to, że dziś zaczyna się kruszyć.
Na rzecz tego działa gwałtowne zwiększenie zainteresowania aktami, a także zaangażowanie się w tę sprawę mediów. To presja społeczna powoduje, że niechętny lustracji premier Belka zwiększa fundusze dla IPN, a instytut szerzej zaczyna udostępniać swoje archiwa. Wchodzimy w sferę jawności, która jest tlenem demokracji, a w III RP usiłowano ją maksymalnie reglamentować.
Media żyły pod dominującym wpływem "Gazety Wyborczej", która dyktowała poglądy, dokonywała ostatecznych ocen i decydowała o tym, czym mediom nie wolno się zajmować. Ci, którzy przeciwstawiali się jej dyktatowi, byli piętnowani i marginalizowani. Również tę strategię "GW" usiłowała zastosować teraz, ale już ze zdecydowanie mniejszym skutkiem. Młodzi dziennikarze rozumieją, że ich rzeczą jest ujawniać, a nie ukrywać, i że monopol w mediach jest szczególnie niebezpieczny. To również oznaka nowego, które wydaje się nieuchronnie nadchodzić.
Więcej możesz przeczytać w 6/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.