Partia Republikańska przeżywa kryzys drugiej kadencji
Biały Dom przeżywa kryzys. Partia Republikańska przeżywa kryzys. Nad Waszyngtonem wisi polityczna burza, która może na długo obezwładnić administrację prezydenta Busha. Może też zagrozić republikanom utratą parlamentarnej większości.
Dlaczego wcześniej republikanie, po kilku dekadach dominacji demokratów w Kongresie, odzyskali przewagę? Ponieważ demokratyczni parlamentarzyści, zmanierowani długotrwałym sprawowaniem władzy, doczekali się skandali korupcyjnych, mieli skłonność do fiskalnej nieodpowiedzialności i wyczerpały im się pomysły. W 1994 r. republikanie przejęli Kongres, roztaczając przed Amerykanami wizję nowego stylu władzy. Dokument, który kodyfikował te propozycje, nazwano "Kontrakt z Ameryką". Zawierał obietnice zreformowania Kongresu, wprowadzenia fiskalnej dyscypliny oraz zasad indywidualnej odpowiedzialności parlamentarzystów. Republikanie zostali uznani za partię merytokracji i z tą legitymacją zabrali się do reform. Oto dlaczego obecne problemy Wielkiej Starej Partii (Grand Old Party, czyli GOP), jak tradycyjnie nazywa się republikanów, przyjmowane są ze szczególną irytacją.
Sezon na śledztwa
Kłopotów natury prawnej republikanie mają ostatnio tak dużo, że tygodnik "The Economist" zaoferował czytelnikom "przewodnik po skandalach". Najbardziej kłopotliwym z nich jest dobiegające końca śledztwo w sprawie ujawnienia tożsamości agentki CIA Valerie Plame. Głównym oskarżonym w tej sprawie jest Lewis Libby, szef kancelarii wiceprezydenta Cheneya, ale w grupie podejrzanych znajdują się też Karl Rove, główny doradca George'a Busha, a nawet sam wiceprezydent. Zdekonspirowanie tajnego agenta CIA jest w USA przestępstwem federalnym. Może doprowadzić do przechwycenia agenta przez wroga, ujawnienia ściśle tajnych informacji operacyjnych czy też spalenia całej komórki wywiadu. Plame, specjalistka w dziedzinie broni nuklearnej, należała do agentów, dla których tworzono tzw. fałszywą tożsamość, całkiem spore przedsięwzięcie konspiracyjne, nawet jak na CIA.
Libby podejrzany jest o to, że przekazał informacje o Plame prasie, by zdezawuować jej męża, ambasadora Josepha Wilsona, który krytykował administrację Busha. Wilson został wysłany do Nigru i miał zbadać, czy Irak starał się importować stamtąd wzbogacony uran. CIA na podstawie jego informacji sporządziła raport, który różnie interpretowano. Kto chciał, zwrócił uwagę na opinię Wilsona, że obawy o handel uranem są bezpodstawne, a kto szukał czegoś innego, zapamiętał, że doszło do spotkań na szczycie między przedstawicielami obu państw. Gdy Wilson zaczął krytykować Biały Dom za posłużenie się podkręconymi informacjami wywiadu, ktoś z administracji "spalił" sfabrykowaną tożsamość jego żony. Prasie przekazano informacje, że była agentką i miała wpływ na powierzenie jej mężowi misji w Nigrze.
Najprawdopodobniej siłą sprawczą w tej historii był sam wiceprezydent. Procesy, które wynikną ze śledztwa w sprawie Plamegate nie będą jednak tylko sądem nad ujawnieniem tożsamości agenta CIA. Nikt nie ma już wątpliwości, że staną się one debatą nad słusznością decyzji o inwazji na Irak, zwłaszcza że wiadomo, iż plany tej wojny istniały od ponad dekady.
Kolejnym kłopotem republikanów jest oskarżenie Toma DeLaya, ich lidera w Kongresie, o pranie pieniędzy i spiskowanie w celu nielegalnego pozyskiwania funduszy partyjnych. DeLay został aresztowany w Teksasie i natychmiast zwolniony za kaucją, ale pobranie odcisków palców i włączenie jego zdjęć do policyjnych kartotek jest miarą upadku jednego z wpływowych republikanów. Obrona DeLaya liczy, że obali - ich zdaniem, wątłe - zarzuty przeciw kongresmanowi, ale chmury nad głową DeLaya zbierały się od lat. Dostawał nagany od komisji etyki Kongresu za nadużycia finansowe i korzystanie z luksusowych danin od lobbystów oraz przedstawicieli obcych państw, napominano go też za wypłacanie kolosalnych pensji żonie i córce, które zatrudniał w komitetach wyborczych. Wiosną wpływowi senatorzy i konserwatywny dziennik "Wall Street Journal" zaczęli nawoływać republikanów do pozbycia się DeLaya. Reszta partii stanęła jednak za liderem. Był dla nich specjalistą w dziedzinie pozyskiwania funduszy i dyscyplinowania kongresmanów podczas głosowań. Teraz jednak DeLay uwikłany jest nie tylko w postępowanie w Teksasie, ale też w kilka innych śledztw, które objęły jego współpracowników i bliskich mu lobbystów. DeLay, nazywany ze względu na metody działania Młotem, obiecuje się bronić zaciekle i oskarża Ronniego Earla, prokuratora okręgowego, który wysunął oskarżenia, o "lewicowy spisek". Earl jest demokratą, ale zasłynął z oskarżenia czterokrotnie większej liczby demokratów niż republikanów.
Skandale drugiej kadencji
Kolejny problem Wielkiej Starej Partii dotyczy Senatu. Bill Frist, lider większości republikańskiej w tej izbie, został objęty dochodzeniem w sprawie "insider trading", czyli jest oskarżony o nielegalne posługiwanie się poufnymi informacjami giełdowymi. To nie koniec. David Safavian, dyrektor ds. zamówień publicznych Białego Domu, został aresztowany i oskarżony o kłamstwa i utrudnianie śledztwa w sprawie republikańskiego lobbysty Jacka Abramoffa. Ten zaś jest oskarżony o defraudację, oszustwa bankowe i masę poważnych wykroczeń. Poza tym był partnerem w polityczno-finansowych interesach Toma DeLaya. Jest jeszcze jeden, choć już mniejszy problem. Kongresmana Młota zastąpił na stanowisku lidera większości republikańskiej w Kongresie Roy Blunt. I natychmiast prasa przypomniała, że część pranych przez DeLaya funduszy płynęła przez grupy wyborcze administrowane przez Blunta.
W politycznym słowniku amerykanizmów istnieje pojęcie "skandalu drugiej kadencji". Takie skandale przydarzyły się Richardowi Nixonowi (Watergate), Ronaldowi Reaganowi (afera Iran - Contras), Billowi Clintonowi (Monica Lewinsky); nawet Dwight Eisenhower przeżył chwile upokorzeń. Nie jest to polityczne fatum, ale cena, którą Biały Dom płaci za błędy pierwszej kadencji, utratę czujności i malejącą lojalność kongresmanów, koncentrujących się na nadziejach na reelekcję lub gromadzących się wokół następnych prezydenckich kandydatów. Najlepiej z takiego kryzysu wybrnął Reagan. Wymienił członków gabinetu, wprowadził do administracji nowy zespół i skończył prezydenturę jako jeden z najbardziej szanowanych mężów stanu.
Nie można oczywiście wykluczyć, że część tych kłopotów rozejdzie się po kościach. Ale takie skumulowanie skandali nie pozostanie bez echa. Reputacja Kongresu została już nadwątlona: według najnowszych sondaży, tylko 29 proc. Amerykanów popiera parlament w obecnym składzie.
Podziały nad porozumieniem
Oficjalnie Ameryka ma dwie liczące się partie, ale w praktyce są to koalicje. Przewaga republikanów w Kongresie jest możliwa dzięki umiejętnemu utrzymywaniu koalicji. Przy tworzeniu tych aliansów powstają "porozumienia ponad podziałami". Teraz, rok przed wyborami uzupełniającymi do Kongresu, przyszłość większości republikańskiej może być zagrożona. Nie tylko z powodu skandali, ale też dlatego, że podziały okazują się silniejsze niż porozumienia.
Różnice ideologiczne stają się widoczne na skrzydłach partii: wśród konserwatystów religijnych i neoliberałów oraz libertarian. Prawica religijna zmusiła prezydenta do wycofania kandydatury Harriett Miers, desygnowanej na stanowisko sędzi Sądu Najwyższego, bo uznała ją za mało konserwatywną. Neoliberałowie biją na alarm z powodu kolosalnych wydatków administracji. Libertarianie z kolei są oburzeni w związku z rozrastaniem się struktur rządu federalnego. Wszyscy krytykują prezydenta. Do tej pory godzenie prawego skrzydła było mocną stroną wiceprezydenta Cheneya. Ale co teraz?
Czy Wielkiej Starej Partii grozi przemiana w chaotyczne pospolite ruszenie? "The Economist" jest zdania, że republikanom daleko jest do utraty władzy, ale przeszeregowanie w partii może być konieczne. Zwłaszcza że za niespełna rok w USA odbędą się wybory uzupełniające do Kongresu. Jeżeli Bush nie odzyska popularności, konserwatyści będą musieli zewrzeć szyki wokół innych osób. Ten kryzys może się przyczynić do wzrostu znaczenia innych republikanów: Rudolpha Giulianiego, byłego burmistrza Nowego Jorku, lub senatora Johna McCaina, który niemal wygrał z Bushem walkę o nominację w 2000 r. To, że Karl Rove pozbawił go przewagi w walce o republikańską nominację, pomawiając o posiadanie dziecka z nieprawego łoża (niesłusznie, chodziło o dziewczynkę adoptowaną przez McCainów), może przysporzyć senatorowi sympatii. McCain ogłosił, że będzie startował w wyborach prezydenckich w 2008 r. Jeśli uda mu się znów skonsolidować republikańską koalicję, jego szanse na wygraną mogą być poważne. Dla Starej Wielkiej Partii wypromowanie Giulianiego lub McCaina na lidera może być szansą na odzyskanie popularności i zachowanie przewagi w Kongresie.
Dlaczego wcześniej republikanie, po kilku dekadach dominacji demokratów w Kongresie, odzyskali przewagę? Ponieważ demokratyczni parlamentarzyści, zmanierowani długotrwałym sprawowaniem władzy, doczekali się skandali korupcyjnych, mieli skłonność do fiskalnej nieodpowiedzialności i wyczerpały im się pomysły. W 1994 r. republikanie przejęli Kongres, roztaczając przed Amerykanami wizję nowego stylu władzy. Dokument, który kodyfikował te propozycje, nazwano "Kontrakt z Ameryką". Zawierał obietnice zreformowania Kongresu, wprowadzenia fiskalnej dyscypliny oraz zasad indywidualnej odpowiedzialności parlamentarzystów. Republikanie zostali uznani za partię merytokracji i z tą legitymacją zabrali się do reform. Oto dlaczego obecne problemy Wielkiej Starej Partii (Grand Old Party, czyli GOP), jak tradycyjnie nazywa się republikanów, przyjmowane są ze szczególną irytacją.
Sezon na śledztwa
Kłopotów natury prawnej republikanie mają ostatnio tak dużo, że tygodnik "The Economist" zaoferował czytelnikom "przewodnik po skandalach". Najbardziej kłopotliwym z nich jest dobiegające końca śledztwo w sprawie ujawnienia tożsamości agentki CIA Valerie Plame. Głównym oskarżonym w tej sprawie jest Lewis Libby, szef kancelarii wiceprezydenta Cheneya, ale w grupie podejrzanych znajdują się też Karl Rove, główny doradca George'a Busha, a nawet sam wiceprezydent. Zdekonspirowanie tajnego agenta CIA jest w USA przestępstwem federalnym. Może doprowadzić do przechwycenia agenta przez wroga, ujawnienia ściśle tajnych informacji operacyjnych czy też spalenia całej komórki wywiadu. Plame, specjalistka w dziedzinie broni nuklearnej, należała do agentów, dla których tworzono tzw. fałszywą tożsamość, całkiem spore przedsięwzięcie konspiracyjne, nawet jak na CIA.
Libby podejrzany jest o to, że przekazał informacje o Plame prasie, by zdezawuować jej męża, ambasadora Josepha Wilsona, który krytykował administrację Busha. Wilson został wysłany do Nigru i miał zbadać, czy Irak starał się importować stamtąd wzbogacony uran. CIA na podstawie jego informacji sporządziła raport, który różnie interpretowano. Kto chciał, zwrócił uwagę na opinię Wilsona, że obawy o handel uranem są bezpodstawne, a kto szukał czegoś innego, zapamiętał, że doszło do spotkań na szczycie między przedstawicielami obu państw. Gdy Wilson zaczął krytykować Biały Dom za posłużenie się podkręconymi informacjami wywiadu, ktoś z administracji "spalił" sfabrykowaną tożsamość jego żony. Prasie przekazano informacje, że była agentką i miała wpływ na powierzenie jej mężowi misji w Nigrze.
Najprawdopodobniej siłą sprawczą w tej historii był sam wiceprezydent. Procesy, które wynikną ze śledztwa w sprawie Plamegate nie będą jednak tylko sądem nad ujawnieniem tożsamości agenta CIA. Nikt nie ma już wątpliwości, że staną się one debatą nad słusznością decyzji o inwazji na Irak, zwłaszcza że wiadomo, iż plany tej wojny istniały od ponad dekady.
Kolejnym kłopotem republikanów jest oskarżenie Toma DeLaya, ich lidera w Kongresie, o pranie pieniędzy i spiskowanie w celu nielegalnego pozyskiwania funduszy partyjnych. DeLay został aresztowany w Teksasie i natychmiast zwolniony za kaucją, ale pobranie odcisków palców i włączenie jego zdjęć do policyjnych kartotek jest miarą upadku jednego z wpływowych republikanów. Obrona DeLaya liczy, że obali - ich zdaniem, wątłe - zarzuty przeciw kongresmanowi, ale chmury nad głową DeLaya zbierały się od lat. Dostawał nagany od komisji etyki Kongresu za nadużycia finansowe i korzystanie z luksusowych danin od lobbystów oraz przedstawicieli obcych państw, napominano go też za wypłacanie kolosalnych pensji żonie i córce, które zatrudniał w komitetach wyborczych. Wiosną wpływowi senatorzy i konserwatywny dziennik "Wall Street Journal" zaczęli nawoływać republikanów do pozbycia się DeLaya. Reszta partii stanęła jednak za liderem. Był dla nich specjalistą w dziedzinie pozyskiwania funduszy i dyscyplinowania kongresmanów podczas głosowań. Teraz jednak DeLay uwikłany jest nie tylko w postępowanie w Teksasie, ale też w kilka innych śledztw, które objęły jego współpracowników i bliskich mu lobbystów. DeLay, nazywany ze względu na metody działania Młotem, obiecuje się bronić zaciekle i oskarża Ronniego Earla, prokuratora okręgowego, który wysunął oskarżenia, o "lewicowy spisek". Earl jest demokratą, ale zasłynął z oskarżenia czterokrotnie większej liczby demokratów niż republikanów.
Skandale drugiej kadencji
Kolejny problem Wielkiej Starej Partii dotyczy Senatu. Bill Frist, lider większości republikańskiej w tej izbie, został objęty dochodzeniem w sprawie "insider trading", czyli jest oskarżony o nielegalne posługiwanie się poufnymi informacjami giełdowymi. To nie koniec. David Safavian, dyrektor ds. zamówień publicznych Białego Domu, został aresztowany i oskarżony o kłamstwa i utrudnianie śledztwa w sprawie republikańskiego lobbysty Jacka Abramoffa. Ten zaś jest oskarżony o defraudację, oszustwa bankowe i masę poważnych wykroczeń. Poza tym był partnerem w polityczno-finansowych interesach Toma DeLaya. Jest jeszcze jeden, choć już mniejszy problem. Kongresmana Młota zastąpił na stanowisku lidera większości republikańskiej w Kongresie Roy Blunt. I natychmiast prasa przypomniała, że część pranych przez DeLaya funduszy płynęła przez grupy wyborcze administrowane przez Blunta.
W politycznym słowniku amerykanizmów istnieje pojęcie "skandalu drugiej kadencji". Takie skandale przydarzyły się Richardowi Nixonowi (Watergate), Ronaldowi Reaganowi (afera Iran - Contras), Billowi Clintonowi (Monica Lewinsky); nawet Dwight Eisenhower przeżył chwile upokorzeń. Nie jest to polityczne fatum, ale cena, którą Biały Dom płaci za błędy pierwszej kadencji, utratę czujności i malejącą lojalność kongresmanów, koncentrujących się na nadziejach na reelekcję lub gromadzących się wokół następnych prezydenckich kandydatów. Najlepiej z takiego kryzysu wybrnął Reagan. Wymienił członków gabinetu, wprowadził do administracji nowy zespół i skończył prezydenturę jako jeden z najbardziej szanowanych mężów stanu.
Nie można oczywiście wykluczyć, że część tych kłopotów rozejdzie się po kościach. Ale takie skumulowanie skandali nie pozostanie bez echa. Reputacja Kongresu została już nadwątlona: według najnowszych sondaży, tylko 29 proc. Amerykanów popiera parlament w obecnym składzie.
Podziały nad porozumieniem
Oficjalnie Ameryka ma dwie liczące się partie, ale w praktyce są to koalicje. Przewaga republikanów w Kongresie jest możliwa dzięki umiejętnemu utrzymywaniu koalicji. Przy tworzeniu tych aliansów powstają "porozumienia ponad podziałami". Teraz, rok przed wyborami uzupełniającymi do Kongresu, przyszłość większości republikańskiej może być zagrożona. Nie tylko z powodu skandali, ale też dlatego, że podziały okazują się silniejsze niż porozumienia.
Różnice ideologiczne stają się widoczne na skrzydłach partii: wśród konserwatystów religijnych i neoliberałów oraz libertarian. Prawica religijna zmusiła prezydenta do wycofania kandydatury Harriett Miers, desygnowanej na stanowisko sędzi Sądu Najwyższego, bo uznała ją za mało konserwatywną. Neoliberałowie biją na alarm z powodu kolosalnych wydatków administracji. Libertarianie z kolei są oburzeni w związku z rozrastaniem się struktur rządu federalnego. Wszyscy krytykują prezydenta. Do tej pory godzenie prawego skrzydła było mocną stroną wiceprezydenta Cheneya. Ale co teraz?
Czy Wielkiej Starej Partii grozi przemiana w chaotyczne pospolite ruszenie? "The Economist" jest zdania, że republikanom daleko jest do utraty władzy, ale przeszeregowanie w partii może być konieczne. Zwłaszcza że za niespełna rok w USA odbędą się wybory uzupełniające do Kongresu. Jeżeli Bush nie odzyska popularności, konserwatyści będą musieli zewrzeć szyki wokół innych osób. Ten kryzys może się przyczynić do wzrostu znaczenia innych republikanów: Rudolpha Giulianiego, byłego burmistrza Nowego Jorku, lub senatora Johna McCaina, który niemal wygrał z Bushem walkę o nominację w 2000 r. To, że Karl Rove pozbawił go przewagi w walce o republikańską nominację, pomawiając o posiadanie dziecka z nieprawego łoża (niesłusznie, chodziło o dziewczynkę adoptowaną przez McCainów), może przysporzyć senatorowi sympatii. McCain ogłosił, że będzie startował w wyborach prezydenckich w 2008 r. Jeśli uda mu się znów skonsolidować republikańską koalicję, jego szanse na wygraną mogą być poważne. Dla Starej Wielkiej Partii wypromowanie Giulianiego lub McCaina na lidera może być szansą na odzyskanie popularności i zachowanie przewagi w Kongresie.
Więcej możesz przeczytać w 44/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.