Chcesz wiedzieć, kto był kim w PRL? Trzeba było zostać funkcjonariuszem SB albo chociaż agentem
Trybunał Konstytucyjny z troską pochylił się nad prawami byłych ubeków i ich agentów. Będą oni mogli do woli zaglądać do swoich teczek, a więc dowiadywać się, co zachowało się w archiwach IPN na temat ich działalności. Te informacje potrzebne są im, by wiedzieli, na jakie kłamstwa mogą sobie pozwolić, jakie fakty przemilczeć, a czego się sfałszować już nie da. Brak tej wiedzy był w ich wypadku źródłem dotkliwej frustracji, co wywoływało głębokie współczucie "Gazety Wyborczej", "Tygodnika Powszechnego", "Polityki", a więc wszystkich światłych Polaków, którzy uznawali taką sytuację za brak równości wobec prawa. Ba, przyjmowali, jak profesorzy Romanowski, Widacki et consortes, że jest to największy, na szczęście jeden z rzadkich, skandali III RP.
Wprawdzie jakakolwiek wiedza o zawartości archiwów nie pozwoli przewidzieć werdyktów sądów lustracyjnych, ale trzeba przyznać, że ta nieprzewidywalność dotyczy wyłącznie tego, jak wiele dowodów na współpracę zostanie zakwestionowanych przez owe gremia. Gdyby zwykłe sądy zastosowały zasadę domniemania niewinności w takim stopniu, w jakim czynią to sądy lustracyjne, skazanie przestępcy w Polsce okazałoby się niemożliwe.
Zasadę wyznaczył Sąd Najwyższy, który uznał, że Marian Jurczyk nie był donosicielem, gdyż jego donosy nie wyrządzały nikomu poważnej szkody. Prawdopodobnie nie wyrządzały, czy to znaczy, że nie istniały? Przy wydawaniu wyroku sąd bierze pod uwagę okoliczności, czy znaczy to, że odstępując od wyroku, na przykład dla zabójcy, kwestionuje fakt zabójstwa? Być może nie ma podstaw do potępienia zachowania Jurczyka, ale nie zmienia to faktu, że skłamał on w oświadczeniu lustracyjnym, nie przyznając się do współpracy z SB. I warto pamiętać, że ten wyrok jest osiągnięciem elitarnego sądu, za jaki w Polsce uznać można Sąd Najwyższy. Na tym dopiero tle trzeba zobaczyć sądy lustracyjne, gdzie z reguły (zdarzają się chlubne wyjątki) kierowani są najmniej potrzebni, a więc najgorsi pracownicy sądów - tacy, dla których głównym imperatywem jest się nie przemęczać i nie narażać. W efekcie sprawy lustracyjne ciągną się bez końca, a sprytni adwokaci nieomal zawsze są w stanie wychwycić błędy w uzasadnieniu wyroku, w wyniku czego postępowanie trzeba powtórzyć. W tej sytuacji zdumiewać musi fakt skazania kogokolwiek przez sąd lustracyjny, a trzeba przyznać, że i takie wypadki się zdarzają, choć prawie nie obejmują prawników donosicieli, a zwłaszcza sędziów.
Trybunał Konstytucyjny nie ograniczył swojej troski wyłącznie do informowania ubeków i ich agentów. Ponieważ w IPN znajdują się materiały, które mogą im nie odpowiadać, trybunał pozwolił ubekom sporządzać i dołączać do akt wyjaśnienia i tłumaczenia. Czy nie prościej byłoby pozwolić im usuwać to, co im się nie podoba? Być może trybunał kierował się bardzo szeroko rozumianym prawem własności. Ponieważ akta sporządzane były przez funkcjonariuszy i ich agentów, uznał, że są ich własnością. W ten tylko sposób można uzasadnić utajnienie archiwów przed zwykłymi obywatelami, bo taki charakter ma zamknięcie ich przed dziennikarzami. Chcesz wiedzieć, kto był kim w PRL? Trzeba było zostać funkcjonariuszem SB albo chociaż agentem. Inaczej wara. Tu nierówności Trybunał Konstytucyjny się nie dopatrzył. W ten sposób szczególna rola byłych komunistycznych funkcjonariuszy i agentów uzyskała konstytucyjną wykładnię. Skoro winni się stać obiektem szczególnej troski, powinni także mieć szczególne prawa. Ten szczególny status prawdopodobnie wynika z chrześcijańskiego miłosierdzia. W ten sposób III RP chce wynagrodzić ubekom moralny dyskomfort, na jaki byli skazani, wykonując swoje podłe zajęcia.
Polska ustawa lustracyjna jest szczególna. Czasową utratą biernych praw obywatelskich karane jest wyłącznie kłamstwo lustracyjne. Natomiast o fakcie współpracy nie orzeka powołana do tego instytucja (IPN), ale sąd lustracyjny. Świadczy to o naszej wyższości na przykład nad Niemcami, które wydawać by się mogły klasycznym przykładem państwa prawa. Tam jednak stwierdzenie agenturalności należy do powołanej do tego instytucji, potocznie zwanej instytutem Gaucka. Oczywiście, od jej werdyktu, jak od decyzji każdej instytucji państwa, można się odwołać do sądu. Sąd decyduje nie o prawdzie merytorycznej - jaką większą od wyspecjalizowanej instytucji wiedzą mógłby on dysponować - ale sprawdza jedynie prawidłowość procedur.
Okazuje się, że tacy Niemcy mogliby się od nas uczyć. U nas o wszystkim decydują sędziowie, a ich werdykty nabierają rangi świętości do tego stopnia, że - jak głosi medialne porzekadło - nie wolno o nich dyskutować. Sędziom nie podoba się film o Amwayu, a więc zakazują jego emisji. Sędziowie lubią ubeków, a nie lubią dziennikarzy, a więc na tym polega państwo prawa.
Wprawdzie jakakolwiek wiedza o zawartości archiwów nie pozwoli przewidzieć werdyktów sądów lustracyjnych, ale trzeba przyznać, że ta nieprzewidywalność dotyczy wyłącznie tego, jak wiele dowodów na współpracę zostanie zakwestionowanych przez owe gremia. Gdyby zwykłe sądy zastosowały zasadę domniemania niewinności w takim stopniu, w jakim czynią to sądy lustracyjne, skazanie przestępcy w Polsce okazałoby się niemożliwe.
Zasadę wyznaczył Sąd Najwyższy, który uznał, że Marian Jurczyk nie był donosicielem, gdyż jego donosy nie wyrządzały nikomu poważnej szkody. Prawdopodobnie nie wyrządzały, czy to znaczy, że nie istniały? Przy wydawaniu wyroku sąd bierze pod uwagę okoliczności, czy znaczy to, że odstępując od wyroku, na przykład dla zabójcy, kwestionuje fakt zabójstwa? Być może nie ma podstaw do potępienia zachowania Jurczyka, ale nie zmienia to faktu, że skłamał on w oświadczeniu lustracyjnym, nie przyznając się do współpracy z SB. I warto pamiętać, że ten wyrok jest osiągnięciem elitarnego sądu, za jaki w Polsce uznać można Sąd Najwyższy. Na tym dopiero tle trzeba zobaczyć sądy lustracyjne, gdzie z reguły (zdarzają się chlubne wyjątki) kierowani są najmniej potrzebni, a więc najgorsi pracownicy sądów - tacy, dla których głównym imperatywem jest się nie przemęczać i nie narażać. W efekcie sprawy lustracyjne ciągną się bez końca, a sprytni adwokaci nieomal zawsze są w stanie wychwycić błędy w uzasadnieniu wyroku, w wyniku czego postępowanie trzeba powtórzyć. W tej sytuacji zdumiewać musi fakt skazania kogokolwiek przez sąd lustracyjny, a trzeba przyznać, że i takie wypadki się zdarzają, choć prawie nie obejmują prawników donosicieli, a zwłaszcza sędziów.
Trybunał Konstytucyjny nie ograniczył swojej troski wyłącznie do informowania ubeków i ich agentów. Ponieważ w IPN znajdują się materiały, które mogą im nie odpowiadać, trybunał pozwolił ubekom sporządzać i dołączać do akt wyjaśnienia i tłumaczenia. Czy nie prościej byłoby pozwolić im usuwać to, co im się nie podoba? Być może trybunał kierował się bardzo szeroko rozumianym prawem własności. Ponieważ akta sporządzane były przez funkcjonariuszy i ich agentów, uznał, że są ich własnością. W ten tylko sposób można uzasadnić utajnienie archiwów przed zwykłymi obywatelami, bo taki charakter ma zamknięcie ich przed dziennikarzami. Chcesz wiedzieć, kto był kim w PRL? Trzeba było zostać funkcjonariuszem SB albo chociaż agentem. Inaczej wara. Tu nierówności Trybunał Konstytucyjny się nie dopatrzył. W ten sposób szczególna rola byłych komunistycznych funkcjonariuszy i agentów uzyskała konstytucyjną wykładnię. Skoro winni się stać obiektem szczególnej troski, powinni także mieć szczególne prawa. Ten szczególny status prawdopodobnie wynika z chrześcijańskiego miłosierdzia. W ten sposób III RP chce wynagrodzić ubekom moralny dyskomfort, na jaki byli skazani, wykonując swoje podłe zajęcia.
Polska ustawa lustracyjna jest szczególna. Czasową utratą biernych praw obywatelskich karane jest wyłącznie kłamstwo lustracyjne. Natomiast o fakcie współpracy nie orzeka powołana do tego instytucja (IPN), ale sąd lustracyjny. Świadczy to o naszej wyższości na przykład nad Niemcami, które wydawać by się mogły klasycznym przykładem państwa prawa. Tam jednak stwierdzenie agenturalności należy do powołanej do tego instytucji, potocznie zwanej instytutem Gaucka. Oczywiście, od jej werdyktu, jak od decyzji każdej instytucji państwa, można się odwołać do sądu. Sąd decyduje nie o prawdzie merytorycznej - jaką większą od wyspecjalizowanej instytucji wiedzą mógłby on dysponować - ale sprawdza jedynie prawidłowość procedur.
Okazuje się, że tacy Niemcy mogliby się od nas uczyć. U nas o wszystkim decydują sędziowie, a ich werdykty nabierają rangi świętości do tego stopnia, że - jak głosi medialne porzekadło - nie wolno o nich dyskutować. Sędziom nie podoba się film o Amwayu, a więc zakazują jego emisji. Sędziowie lubią ubeków, a nie lubią dziennikarzy, a więc na tym polega państwo prawa.
Więcej możesz przeczytać w 44/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.