Rozmowa z Lechem Wałęsą
"WPROST": Czeka nas kaczyńskokracja?
Lech Wałęsa: Bracia Kaczyńscy nie dzielą się władzą. Zawsze marzyli, by rządzić, i teraz nie pozwolą, by jakiś Rokita czy Tusk przeszkodził im w realizacji tego marzenia.
- Ale politycy obu partii od dwóch lat zapewniali, że właściwie się we wszystkim dogadali!
- Ależ pan naiwny! Zresztą podobnie jak większość Polaków, którzy w swoim idealizmie uwierzyli w bajeczki o rewolucji moralnej, IV Rzeczypospolitej i Polsce solidarnej.
- Pan nie wierzył?
- Ani przez chwilę.
- Czyli platforma nie powinna już rozmawiać z PiS?
- PiS chce oddać platformie najgorsze resorty, w których najłatwiej podpaść wyborcom. A potem zrzucić na nią odpowiedzialność za niespełnione obietnice. Dlatego radzę, żeby Rokita i Tusk już sobie tę koalicję odpuścili. To naprawdę nie ma najmniejszego sensu. Niech zajmą się lepiej wzmacnianiem struktur partyjnych i skoncentrują na pilnowaniu mniejszościowego rządu PiS.
- Coś nie lubi pan braci Kaczyńskich?
- Nie o to chodzi. Po prostu ich dobrze znam. Ich zasadniczym celem było i jest zdobycie jak największej władzy. Pamiętam, że gdy pracowali w mojej kancelarii, jednym z ich głównych problemów była kwestia precedencji. Czyli gdzie będą stali podczas oficjalnych uroczystości. Obłęd!
- Ambicje u polityka to rzecz normalna.
- To prawda. Bez tych swoich nadmiernych ambicji nie osiągnęliby tak wiele. Dlatego wcale ich nie potępiam ani nie przekreślam. Powiem więcej: mają szansę na naprawdę dobre rządy.
- Jaki jest haczyk?
- Taki, że muszą zrozumieć, iż zaspokajanie osobistych ambicji nie jest w polityce ostatecznym celem, lecz środkiem do załatwiania o wiele ważniejszych spraw. Jeśli będą potrafili to zaakceptować, to wróżę im sukces.
- A jeśli nie?
- To daję im pół roku. Przez ten czas najedzą się tyle wstydu, że będą żałowali swego zwycięstwa! A Lech Kaczyński będzie uciekał z Pałacu Prezydenckiego.
- Pan jednak ich nie lubi, bo każdy komplement pod adresem liderów PiS kończy pan jakąś przyganą.
- Ależ skąd! Naprawdę wierzę, że może im się udać. Wbrew pozorom rządy mniejszościowe mogą być dla nich szansą.
- Jak to?
- Bo mając świadomość, że ich rząd w każdej chwili może zostać odwołany, będą musieli bardziej uważać. Także jeśli chodzi o styl sprawowania władzy, o traktowanie politycznych partnerów. Bo prawda jest taka, że dla braci Kaczyńskich największym zagrożeniem są oni sami! Jeśli to zrozumieją i będą umieli się samoograniczyć, mają szansę na wielką prezydenturę i piękne rządy.
- A nie boi się pan ich współpracy z Andrzejem Lepperem?
- Odróżnijmy kampanię wyborczą od rządzenia. Żeby wygrać, musieli wchodzić w różne dziwne, czasem brzydkie układy. Kombinować, żeby zdobyć władzę. Teraz, gdy to się udało, mogą i powinni z tych dwuznacznych spółek zrezygnować.
- Na razie dali fotel wicemarszałka Sejmu Lepperowi.
- To nie fair, ale nie robiłbym z tego tragedii. Po pierwsze, Lepper się zmienił. To już nie jest dzikus, który chce rozwalić polską scenę polityczną. Po prostu już na tej scenie zafunkcjonował, a poza tym chce funkcjonować dalej.
- I współrządzić.
- O tak, to jego marzenie. Zrobi wszystko, żeby mieć swoje pięć minut. W tym celu postanowił zrealizować bardzo prosty plan. Punkt pierwszy: na trwałe podzielić PiS i PO. Wbić klin, którego nie da się usunąć. Stąd te jego umizgi do braci Kaczyńskich. Jak widać, skuteczne.
- A punkt drugi?
- Przy pierwszej lepszej okazji wykolegować PiS. Zdradzić, odciąć się i doprowadzić do przyspieszonych wyborów. I je wygrać. Słowem: wejść w układ z Kaczyńskimi, a potem ich przechytrzyć.
- Nie martwi się pan o wizerunek Polski za granicą?
- Martwię się, bo to, co się działo, już fatalnie wpłynęło na ten wizerunek. Mam sygnały, że się z nas śmieją, szydzą, poniżają. W takich sprawach reaguję jednak jednoznacznie: to, kto rządzi w Warszawie, to problem Polaków, a nie Brukseli, Niemców, Francuzów czy Włochów. Wara im od tego, kto u nas wygrywa wybory.
- A podoba się panu premier Kazimierz Marcinkiewicz?
- Rozsądny, ambitny polityk. Wie, z kim tańczy i do czyjej muzyki. Wydaje się, że przynajmniej nie ma złudzeń, że będzie rządził...
- Myśli pan, że będzie sterowany?
- Całkowicie! Ale to nie musi być takie złe. Wystarczy, żeby rzetelnie wykonywał polecenia i nie próbował z nimi walczyć. Tak jak Lech Kaczyński, który przecież nawet nie ukrywa, że jest pod wpływem brata.
- Może jako prezydent się zmieni?
- Lech nigdy nie rządził, nie rządzi i nie będzie rządził. Jarosław jest od niego sprytniejszy i lepiej się porusza w tych wszystkich politycznych gierkach, kombinacjach. Dlatego nie mam wątpliwości, że to on będzie pociągał za wszystkie sznurki, i w kancelarii premiera, i w Pałacu Prezydenckim.
- Przed wyborami poparł pan Platformę Obywatelską i Donalda Tuska. Czy ich przegraną traktuje pan jak własną?
- Poparłem ich nie dlatego, że to takie świetne okazy, ale w myśl zasady: "na bezrybiu i rak ryba". Tusk przegrał, bo mu wyciągnęli Wehrmacht. Mimo jego rozsądnych tłumaczeń jakiś brud po tej porcji błota pozostał. Słuchaczom ojca Rydzyka to wystarczyło. Sprawę przesądził Płażyński, który tak naprawdę dobił Tuska. Teraz przynajmniej wiemy za co.
- No za co?
- Za fotel wicemarszałka. Podobnie jak Borusewicz. Jezus Maria, kogo jak kogo, ale akurat tych ludzi nigdy bym o coś takiego nie posądzał. Tylko siąść i płakać!
Lech Wałęsa: Bracia Kaczyńscy nie dzielą się władzą. Zawsze marzyli, by rządzić, i teraz nie pozwolą, by jakiś Rokita czy Tusk przeszkodził im w realizacji tego marzenia.
- Ale politycy obu partii od dwóch lat zapewniali, że właściwie się we wszystkim dogadali!
- Ależ pan naiwny! Zresztą podobnie jak większość Polaków, którzy w swoim idealizmie uwierzyli w bajeczki o rewolucji moralnej, IV Rzeczypospolitej i Polsce solidarnej.
- Pan nie wierzył?
- Ani przez chwilę.
- Czyli platforma nie powinna już rozmawiać z PiS?
- PiS chce oddać platformie najgorsze resorty, w których najłatwiej podpaść wyborcom. A potem zrzucić na nią odpowiedzialność za niespełnione obietnice. Dlatego radzę, żeby Rokita i Tusk już sobie tę koalicję odpuścili. To naprawdę nie ma najmniejszego sensu. Niech zajmą się lepiej wzmacnianiem struktur partyjnych i skoncentrują na pilnowaniu mniejszościowego rządu PiS.
- Coś nie lubi pan braci Kaczyńskich?
- Nie o to chodzi. Po prostu ich dobrze znam. Ich zasadniczym celem było i jest zdobycie jak największej władzy. Pamiętam, że gdy pracowali w mojej kancelarii, jednym z ich głównych problemów była kwestia precedencji. Czyli gdzie będą stali podczas oficjalnych uroczystości. Obłęd!
- Ambicje u polityka to rzecz normalna.
- To prawda. Bez tych swoich nadmiernych ambicji nie osiągnęliby tak wiele. Dlatego wcale ich nie potępiam ani nie przekreślam. Powiem więcej: mają szansę na naprawdę dobre rządy.
- Jaki jest haczyk?
- Taki, że muszą zrozumieć, iż zaspokajanie osobistych ambicji nie jest w polityce ostatecznym celem, lecz środkiem do załatwiania o wiele ważniejszych spraw. Jeśli będą potrafili to zaakceptować, to wróżę im sukces.
- A jeśli nie?
- To daję im pół roku. Przez ten czas najedzą się tyle wstydu, że będą żałowali swego zwycięstwa! A Lech Kaczyński będzie uciekał z Pałacu Prezydenckiego.
- Pan jednak ich nie lubi, bo każdy komplement pod adresem liderów PiS kończy pan jakąś przyganą.
- Ależ skąd! Naprawdę wierzę, że może im się udać. Wbrew pozorom rządy mniejszościowe mogą być dla nich szansą.
- Jak to?
- Bo mając świadomość, że ich rząd w każdej chwili może zostać odwołany, będą musieli bardziej uważać. Także jeśli chodzi o styl sprawowania władzy, o traktowanie politycznych partnerów. Bo prawda jest taka, że dla braci Kaczyńskich największym zagrożeniem są oni sami! Jeśli to zrozumieją i będą umieli się samoograniczyć, mają szansę na wielką prezydenturę i piękne rządy.
- A nie boi się pan ich współpracy z Andrzejem Lepperem?
- Odróżnijmy kampanię wyborczą od rządzenia. Żeby wygrać, musieli wchodzić w różne dziwne, czasem brzydkie układy. Kombinować, żeby zdobyć władzę. Teraz, gdy to się udało, mogą i powinni z tych dwuznacznych spółek zrezygnować.
- Na razie dali fotel wicemarszałka Sejmu Lepperowi.
- To nie fair, ale nie robiłbym z tego tragedii. Po pierwsze, Lepper się zmienił. To już nie jest dzikus, który chce rozwalić polską scenę polityczną. Po prostu już na tej scenie zafunkcjonował, a poza tym chce funkcjonować dalej.
- I współrządzić.
- O tak, to jego marzenie. Zrobi wszystko, żeby mieć swoje pięć minut. W tym celu postanowił zrealizować bardzo prosty plan. Punkt pierwszy: na trwałe podzielić PiS i PO. Wbić klin, którego nie da się usunąć. Stąd te jego umizgi do braci Kaczyńskich. Jak widać, skuteczne.
- A punkt drugi?
- Przy pierwszej lepszej okazji wykolegować PiS. Zdradzić, odciąć się i doprowadzić do przyspieszonych wyborów. I je wygrać. Słowem: wejść w układ z Kaczyńskimi, a potem ich przechytrzyć.
- Nie martwi się pan o wizerunek Polski za granicą?
- Martwię się, bo to, co się działo, już fatalnie wpłynęło na ten wizerunek. Mam sygnały, że się z nas śmieją, szydzą, poniżają. W takich sprawach reaguję jednak jednoznacznie: to, kto rządzi w Warszawie, to problem Polaków, a nie Brukseli, Niemców, Francuzów czy Włochów. Wara im od tego, kto u nas wygrywa wybory.
- A podoba się panu premier Kazimierz Marcinkiewicz?
- Rozsądny, ambitny polityk. Wie, z kim tańczy i do czyjej muzyki. Wydaje się, że przynajmniej nie ma złudzeń, że będzie rządził...
- Myśli pan, że będzie sterowany?
- Całkowicie! Ale to nie musi być takie złe. Wystarczy, żeby rzetelnie wykonywał polecenia i nie próbował z nimi walczyć. Tak jak Lech Kaczyński, który przecież nawet nie ukrywa, że jest pod wpływem brata.
- Może jako prezydent się zmieni?
- Lech nigdy nie rządził, nie rządzi i nie będzie rządził. Jarosław jest od niego sprytniejszy i lepiej się porusza w tych wszystkich politycznych gierkach, kombinacjach. Dlatego nie mam wątpliwości, że to on będzie pociągał za wszystkie sznurki, i w kancelarii premiera, i w Pałacu Prezydenckim.
- Przed wyborami poparł pan Platformę Obywatelską i Donalda Tuska. Czy ich przegraną traktuje pan jak własną?
- Poparłem ich nie dlatego, że to takie świetne okazy, ale w myśl zasady: "na bezrybiu i rak ryba". Tusk przegrał, bo mu wyciągnęli Wehrmacht. Mimo jego rozsądnych tłumaczeń jakiś brud po tej porcji błota pozostał. Słuchaczom ojca Rydzyka to wystarczyło. Sprawę przesądził Płażyński, który tak naprawdę dobił Tuska. Teraz przynajmniej wiemy za co.
- No za co?
- Za fotel wicemarszałka. Podobnie jak Borusewicz. Jezus Maria, kogo jak kogo, ale akurat tych ludzi nigdy bym o coś takiego nie posądzał. Tylko siąść i płakać!
Więcej możesz przeczytać w 44/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.