Dla reprezentantów politycznie poprawnego zidiocenia manifestacje grupowych obsesji są probierzem demokracji Kolejne marsze ciężko u nas doświadczanych (według ich własnej propagandy) homoseksualistów stały się okazją do manifestowania swojej "postępowości" czy "tradycjonalizmu". Nikt nie wypadł w tej konfrontacji sensownie. Reprezentanci politycznie poprawnego zidiocenia, dla których manifestacje grupowych obsesji stanowią probierz demokracji (jakie obsesje zresztą, taka demokracja!), prześcigali się w krytyce państwa policyjnego, w jakim im, nieszczęsnym, przyszło żyć.
Lewica ożywiła się wyraźnie, mając nadzieję na odmianę politycznego losu. Na ich miejscu byłbym ostrożny: zamiana kiełbasy wyborczej na d... jako kiełbasę wyborczą nie daje raczej w naszych warunkach wielkich szans na sukces.
Przedstawiciele nurtów tradycjonalistycznych również dali popis (nie mylić z PO i PiS!) słabości intelektualnej i w efekcie - braku sensownych argumentów z perspektywy religijnej czy świeckiej-konserwatywnej. W rezultacie widzieliśmy raczej żałosne próby zabraniania manifestacji ze względów formalnych, a to złej nazwy ulicy czy placu, a to braku podanej trasy przemarszu czy podobne wybiegi.
Dla klasycznego liberała, jak autor niniejszego felietonu, istnieje wiele powodów, dla których przepychanki, których byliśmy świadkami, powinny się staś sygnałem alarmowym, że cywilizacja zmierza w złym kierunku i cały dyskurs w sprawach ważnych (nie homoseksualizmu, ale wolności obywatelskich!) toczy się obok najważniejszych kwestii.
Od feudalnego kolektywizmu do liberalizmu
Otóż nachalne wykorzystywanie wolności obywatelskich do realizacji takich czy innych celów grupowych spycha naszą cywilizację z powrotem w kierunku feudalizmu. Cała ewolucja zachodniej cywilizacji przez większość drugiego tysiąclecia przebiegała w warunkach wyzwalania się jednostki z pęt feudalnego kolektywizmu. Tysiąc lat temu jednostka była - jak u bolszewickiego poety - niemalże zerem i bzdurą. Liczyły się stany. Stan rycerski, stan duchowny, zdobywający powoli znaczenie stan trzeci (kupcy, rzemieślnicy, finansiści). Jeżeli przyznawano jakieś wolności czy przywileje, to dawano je właśnie grupom społecznym. Nawet w wybijającym się na autonomię stanie trzecim też decydowały instytucje grupowe. Cech ustalał, ilu czeladników może mieś mistrz, a ilu uczniów, decydował o cenach w danym mieście itd. Nawet o technologii. Jak wieść niesie, ruchomą przędzarkę podobną do tej Hargreaves`a, która zrobiła furorę w Anglii w XVIII wieku, wynalazł dwa wieki wcześniej pewien rzemieślnik w Gdańsku. Była to najwyraźniej zbyt wielka zmiana technologiczna, a jej konsekwencje ekonomiczne uznano za tak niebezpieczne, że władze cechowe postanowiły temu przeciwdziałać. Na tajnym posiedzeniu rady cechu zdecydowano wynalazcę utopić w Motławie, maszynę zniszczyć i - jak na minipaństwo opiekuńcze przystało - postanowiono na resztę życia zapewnić pomoc materialną wdowie i dzieciom utopionego.
Cechy charakterystyczne stanu trzeciego przyczyniały się jednakże do powielania takich sytuacji po stokroć w każdym czasie i miejscu. Nie zawsze też kończyły się one tak źle dla wynalazcy. Dobrych fachowców zawsze brakowało i rzemieślnik, któremu cech stawiał jakieś przeszkody uprzykrzające życie zawodowe, coraz łatwiej mógł się wynieść do innego miasta, gdzie wreszcie robił to, co sobie zamarzył, czy to poprawiając technologię, czy też organizację według swojego pomysłu.
Pozycja jednostki wobec grupy stawała się z biegiem stuleci coraz silniejsza. Nie tylko zresztą w sferze gospodarki. Takie były początki liberalizmu ekonomicznego. W krajach, w których mieszczaństwo, ów stan trzeci, zdobyło sobie silniejszą pozycję wobec rządzących, wzmacniano prawa ekonomiczne jednostki prawami obywatelskimi: wolnością religii, wolnością słowa i stowarzyszeń, prawem do niezależnego sądu i innymi. Jednym słowem, poczynając od Holandii i Anglii, następował nieustanny proces poszerzania prawa indywidualnego wyboru. Taki był (i pozostaje!) sens klasycznego liberalizmu, którego apogeum przypadło na XVII-XIX wiek.
Od liberalizmu do neofeudalnego kolektywizmu
Niestety, nasilanie się idei socjalistycznych w końcu XIX wieku wywołało powrotną falę kolektywizmu. I mimo sukcesów liberalnej kontrrewolucji lat 80. i 90. ubiegłego wieku oraz klęski komunizmu w końcu XX wieku nowy kolektywizm trzyma się mocno. Nadal utrzymują się neofeudalne przywileje stanowe (na przykład stanu górniczego), wzmacniane przez kolejne przywileje grupowe, często wynikające z politycznie poprawnego zidiocenia.
I tu wracamy do problemu poruszonego na wstępie, mianowicie ekspansji praw grupowych kosztem praw jednostki. Tylko w ten sposób można bowiem wytłumaczyć szerzące się interpretacje prawa do zajmowania naszych placów i ulic przez rozmaite grupy, które realizują tą drogą swoje własne grupowe, a nie nasze indywidualne, obywatelskie, interesy. I jest mi to najzupełniej obojętne, czy zawłaszczający obywatelską przestrzeń publiczną robią to z pobudek pasożytniczo-roszczeniowych, czy z pobudek ekshibicjonistyczno-marketingowych. Czy to socjaliści, związkowcy i "samoobronowcy", czy to pacyfiści, homoseksualiści i onaniści - wszyscy oni, blokując place i ulice, ograniczają moje prawa jako jednostki i prawa setek tysięcy takich jak ja.
Klasyczna definicja określa jako granicę korzystania z wolności naruszenie wolności innych. I jeśli ja grzęznę w korku, bo "Solidarność" domagająca się jakiejś kolejnej możliwości pasożytowania swoich członków zorganizowała kawalkadę autobusową, to ci kolektywiści naruszają moje prawa do poruszania się po mieście bez nieuzasadnionych przeszkód. Przy okazji warto zwrócić uwagę na ukształtowane już neofeudalne przywileje stanowe nowego stanu - pracowników przedsiębiorstw i urzędów państwowych. W kawalkadzie brali bowiem udział wyłącznie pracownicy takich przedsiębiorstw. Gdyby pracowali w firmach prywatnych, musieliby wziąć bezpłatny dzień wolny od pracy, a tak zrobili sobie wycieczkę na koszt podatników. Byś może jacyś zdolni prawnicy potrafiliby wytłumaczyć na przykład trybunałowi strasburskiemu, że pasztet kolektywistyczny jest niestrawny i niezgodny z prawami jednostki. Jeśli jakieś grupy są przeciwne polityce władz miejskich, niech zorganizują wiec naprzeciw ratusza, jeśli protestują przeciwko rządowi - naprzeciwko urzędu premiera, jeśli przeciwko przyjętym ustawom - naprzeciwko parlamentu.
Non possumus, czyli paszli won
Natomiast ogłoszony tutaj manifest indywidualistyczny stwierdza jednoznacznie: prawa użytkowania placów i ulic miast należą do jednostek. Te ostatnie mają prawo oczekiwać, że wychodząc na ulicę lub przejeżdżając nią samochodem lub publicznym środkiem lokomocji, nie napotkają przeszkód w postaci kolejnej grupy domagającej się realizacji swoich pasożytniczych interesów lub powszechnej akceptacji dla swoich obsesji. Zgłosiłbym tutaj indywidualistyczne, choć wyrażające poglądy milionów stanowcze non possumus, gdybym nie miał wątpliwości, czy wśród zwolenników neofeudalnego kolektywizmu znajdę wielu, którzy zrozumieją ten historyczny termin (może więc lepiej byłoby powiedzieć: "poszli won", który to język jest kolektywistom na ogół lepiej znany).
A przy okazji rada i dla protagonistów pasożytowania, i dla obsesjonatów. Jeśli szukają oni akceptacji dla swoich postulatów, to po każdym takim zawłaszczeniu przestrzeni publicznej poziom akceptacji zawsze maleje. Ponieważ politycznie poprawna Unia Europejska jest szczególnie wrażliwa na rzeczywiste czy wydumane potrzeby rozmaitych mniejszości, proponuję zrobić takie badania za unijne pieniądze. Tylko proszę nie chować tych wyników do szuflady, kiedy już się pojawią.
Przedstawiciele nurtów tradycjonalistycznych również dali popis (nie mylić z PO i PiS!) słabości intelektualnej i w efekcie - braku sensownych argumentów z perspektywy religijnej czy świeckiej-konserwatywnej. W rezultacie widzieliśmy raczej żałosne próby zabraniania manifestacji ze względów formalnych, a to złej nazwy ulicy czy placu, a to braku podanej trasy przemarszu czy podobne wybiegi.
Dla klasycznego liberała, jak autor niniejszego felietonu, istnieje wiele powodów, dla których przepychanki, których byliśmy świadkami, powinny się staś sygnałem alarmowym, że cywilizacja zmierza w złym kierunku i cały dyskurs w sprawach ważnych (nie homoseksualizmu, ale wolności obywatelskich!) toczy się obok najważniejszych kwestii.
Od feudalnego kolektywizmu do liberalizmu
Otóż nachalne wykorzystywanie wolności obywatelskich do realizacji takich czy innych celów grupowych spycha naszą cywilizację z powrotem w kierunku feudalizmu. Cała ewolucja zachodniej cywilizacji przez większość drugiego tysiąclecia przebiegała w warunkach wyzwalania się jednostki z pęt feudalnego kolektywizmu. Tysiąc lat temu jednostka była - jak u bolszewickiego poety - niemalże zerem i bzdurą. Liczyły się stany. Stan rycerski, stan duchowny, zdobywający powoli znaczenie stan trzeci (kupcy, rzemieślnicy, finansiści). Jeżeli przyznawano jakieś wolności czy przywileje, to dawano je właśnie grupom społecznym. Nawet w wybijającym się na autonomię stanie trzecim też decydowały instytucje grupowe. Cech ustalał, ilu czeladników może mieś mistrz, a ilu uczniów, decydował o cenach w danym mieście itd. Nawet o technologii. Jak wieść niesie, ruchomą przędzarkę podobną do tej Hargreaves`a, która zrobiła furorę w Anglii w XVIII wieku, wynalazł dwa wieki wcześniej pewien rzemieślnik w Gdańsku. Była to najwyraźniej zbyt wielka zmiana technologiczna, a jej konsekwencje ekonomiczne uznano za tak niebezpieczne, że władze cechowe postanowiły temu przeciwdziałać. Na tajnym posiedzeniu rady cechu zdecydowano wynalazcę utopić w Motławie, maszynę zniszczyć i - jak na minipaństwo opiekuńcze przystało - postanowiono na resztę życia zapewnić pomoc materialną wdowie i dzieciom utopionego.
Cechy charakterystyczne stanu trzeciego przyczyniały się jednakże do powielania takich sytuacji po stokroć w każdym czasie i miejscu. Nie zawsze też kończyły się one tak źle dla wynalazcy. Dobrych fachowców zawsze brakowało i rzemieślnik, któremu cech stawiał jakieś przeszkody uprzykrzające życie zawodowe, coraz łatwiej mógł się wynieść do innego miasta, gdzie wreszcie robił to, co sobie zamarzył, czy to poprawiając technologię, czy też organizację według swojego pomysłu.
Pozycja jednostki wobec grupy stawała się z biegiem stuleci coraz silniejsza. Nie tylko zresztą w sferze gospodarki. Takie były początki liberalizmu ekonomicznego. W krajach, w których mieszczaństwo, ów stan trzeci, zdobyło sobie silniejszą pozycję wobec rządzących, wzmacniano prawa ekonomiczne jednostki prawami obywatelskimi: wolnością religii, wolnością słowa i stowarzyszeń, prawem do niezależnego sądu i innymi. Jednym słowem, poczynając od Holandii i Anglii, następował nieustanny proces poszerzania prawa indywidualnego wyboru. Taki był (i pozostaje!) sens klasycznego liberalizmu, którego apogeum przypadło na XVII-XIX wiek.
Od liberalizmu do neofeudalnego kolektywizmu
Niestety, nasilanie się idei socjalistycznych w końcu XIX wieku wywołało powrotną falę kolektywizmu. I mimo sukcesów liberalnej kontrrewolucji lat 80. i 90. ubiegłego wieku oraz klęski komunizmu w końcu XX wieku nowy kolektywizm trzyma się mocno. Nadal utrzymują się neofeudalne przywileje stanowe (na przykład stanu górniczego), wzmacniane przez kolejne przywileje grupowe, często wynikające z politycznie poprawnego zidiocenia.
I tu wracamy do problemu poruszonego na wstępie, mianowicie ekspansji praw grupowych kosztem praw jednostki. Tylko w ten sposób można bowiem wytłumaczyć szerzące się interpretacje prawa do zajmowania naszych placów i ulic przez rozmaite grupy, które realizują tą drogą swoje własne grupowe, a nie nasze indywidualne, obywatelskie, interesy. I jest mi to najzupełniej obojętne, czy zawłaszczający obywatelską przestrzeń publiczną robią to z pobudek pasożytniczo-roszczeniowych, czy z pobudek ekshibicjonistyczno-marketingowych. Czy to socjaliści, związkowcy i "samoobronowcy", czy to pacyfiści, homoseksualiści i onaniści - wszyscy oni, blokując place i ulice, ograniczają moje prawa jako jednostki i prawa setek tysięcy takich jak ja.
Klasyczna definicja określa jako granicę korzystania z wolności naruszenie wolności innych. I jeśli ja grzęznę w korku, bo "Solidarność" domagająca się jakiejś kolejnej możliwości pasożytowania swoich członków zorganizowała kawalkadę autobusową, to ci kolektywiści naruszają moje prawa do poruszania się po mieście bez nieuzasadnionych przeszkód. Przy okazji warto zwrócić uwagę na ukształtowane już neofeudalne przywileje stanowe nowego stanu - pracowników przedsiębiorstw i urzędów państwowych. W kawalkadzie brali bowiem udział wyłącznie pracownicy takich przedsiębiorstw. Gdyby pracowali w firmach prywatnych, musieliby wziąć bezpłatny dzień wolny od pracy, a tak zrobili sobie wycieczkę na koszt podatników. Byś może jacyś zdolni prawnicy potrafiliby wytłumaczyć na przykład trybunałowi strasburskiemu, że pasztet kolektywistyczny jest niestrawny i niezgodny z prawami jednostki. Jeśli jakieś grupy są przeciwne polityce władz miejskich, niech zorganizują wiec naprzeciw ratusza, jeśli protestują przeciwko rządowi - naprzeciwko urzędu premiera, jeśli przeciwko przyjętym ustawom - naprzeciwko parlamentu.
Non possumus, czyli paszli won
Natomiast ogłoszony tutaj manifest indywidualistyczny stwierdza jednoznacznie: prawa użytkowania placów i ulic miast należą do jednostek. Te ostatnie mają prawo oczekiwać, że wychodząc na ulicę lub przejeżdżając nią samochodem lub publicznym środkiem lokomocji, nie napotkają przeszkód w postaci kolejnej grupy domagającej się realizacji swoich pasożytniczych interesów lub powszechnej akceptacji dla swoich obsesji. Zgłosiłbym tutaj indywidualistyczne, choć wyrażające poglądy milionów stanowcze non possumus, gdybym nie miał wątpliwości, czy wśród zwolenników neofeudalnego kolektywizmu znajdę wielu, którzy zrozumieją ten historyczny termin (może więc lepiej byłoby powiedzieć: "poszli won", który to język jest kolektywistom na ogół lepiej znany).
A przy okazji rada i dla protagonistów pasożytowania, i dla obsesjonatów. Jeśli szukają oni akceptacji dla swoich postulatów, to po każdym takim zawłaszczeniu przestrzeni publicznej poziom akceptacji zawsze maleje. Ponieważ politycznie poprawna Unia Europejska jest szczególnie wrażliwa na rzeczywiste czy wydumane potrzeby rozmaitych mniejszości, proponuję zrobić takie badania za unijne pieniądze. Tylko proszę nie chować tych wyników do szuflady, kiedy już się pojawią.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.