Zmiany w polszczyźnie najlepiej widać w języku opisującym liturgię: komunikanty to chipsy, konfesjonał - kiosk, stuła - szalik, a rekolekcje - spęd Polszczyznę roku 2005 tworzą głównie żądni kariery mieszkańcy wielkich miast, którzy nie ukończyli trzydziestki. Ich języka nie warto się jednak uczyć. Za miesiąc będzie nowy, bo kluby młodzieżowe - te najbardziej wydajne kombinaty nowoczesnej polszczyzny - pracują pełną parą.
Polszczyznę roku 2005 tworzą głównie żądni kariery mieszkańcy wielkich miast, którzy nie ukończyli trzydziestki. Ich języka nie warto się jednak uczyć. Za miesiąc będzie nowy, bo kluby młodzieżowe - te najbardziej wydajne kombinaty nowoczesnej polszczyzny - pracują pełną parą. Bywalec zaczyna tam wieczór od biforka, czyli drobnego bronksa (już nie browara). Zlustruje towarzystwo damskie - od foczek, przez kałamarnice, po octówy. Wreszcie przybije piątkę ziomalom: pingwinom (yuppie w garniturze) i pakerom (klientom siłowni). Przy tym wzgardliwie pomija kserobojów i britnejki czy inne blachary - rówieśników obrandowanych, którzy próbują imponować markową odzieżą. Osobne wyrazy należą się hardkorom, którzy do używek w proszku mają stosunek radykalny: "żołnierz hardkoru daje do oporu".
Potem jest już muza. Wokalista hiphopowy fristajluje (improwizuje) longiem przy akompaniamencie bitów (gotowy zrytmizowany podkład), co daje flow, czyli dłuższy wywód na tematy współczesne. Gdy wokalista odpada, didżej skreczuje (dłonią przesuwa płytę), by utrwalić lajtową klimę, czyli niezobowiązujący nastrój, który w kolejnym klubie zostaje wzmocniony przez afterek: bronx na dobranoc.
Wylaszczona z baniolami
Jak mówi Kazik Staszewski, "są miejsca zajebiste i takie, gdzie kiła". W tych pierwszych wykuwają się wzorce popkultury. Tu bywają yuppie, czyli zarobasy, które mają preszer (ang. pressure - parcie) na karierę i hajs, czyli pieniądze. Same pieniądze zyskały ostatnio co najmniej 50 nowych nazw obiegowych - od banioli, przez smalczyk, po zety - i drugie tyle rzadziej spotykanych. Podobnie jak kolejne dobro pożądane w tych sferach: młode damy. Jeżeli nastolatka się wylaszczy (efektownie ubierze i wypomaduje), może zyskać jedno z setek określeń aprobatywnych: od barbie, przez maniurkę, szmulę, typiarę, po woman. Z tym że niektóre damskie typy domagają się precyzyjniejszych określeń. I tak: woman dzieli się na dzidę, landrynę i śnieżynkę, ale niuansów tego podziału nie zrozumie nikt powyżej dwudziestki. Podobnie jak subtelnych rozróżnień między nastolatkami premiowanymi nisko, czyli pasztetami, zdzirliderkami czy prześcieradłami. Panienki się zresztą odwzajemniają i dzielą kolegów na mięso i ciastko. Zagmatwane? Nie szkodzi.
Brakiem orientacji w tym słowniku nie warto się przejmować. Jego twórcom nie zależy bowiem na tym, by ponazywać nowe zjawiska. Oni za wszelką cenę chcą się odgrodzić od tych kolesiów, którzy nie są na bieżąco. Nowe nazwy wymyślają więc w sposób maniacki i represyjny.
I dlatego to, co do niedawna było trendy, dziś jest fresz, a co było lajtowe, jest sofciarskie. Co było wypasione, jest wyczesane, a co fleshi, jest jazzy. Choć pewnie i to już historia.
Odlot ze skrzydełkami
Subjęzykowi montowanemu w klubach wróżymy świetlaną karierę, bo wzmacniają go dwa potężne instrumenty snobizmu: bulwarowe pisemka i reklama. Oba podlizują się nastoletniemu klientowi bez cienia wstydu. Czasopiśmiennictwo fryzjerskie stawia na schizę, czyli kult szaleństwa. Życie nie musi być pracowite, rozsądne czy zaplanowane. Ma być szalone. Czytelniczka, która chce zrobić wrażenie, przedstawia się: "Jestem zwariowaną 13-latką" i deklaruje uwielbienie dla szalonej spajsety czy zakręconej Reni Jusis. Dla niej spacer po plaży to szalony wypad, zwykłe zdziwienie to ostry szok, a wymówki chłopaka to psychiczny terror. Dlaczego tak radykalnie? Bo panience w stanie chorobliwej ekscytacji można sprzedać byle bzdurę.
Na schizę stawia też reklama. Upewnia klientki: "Każda z nas ma w sobie pokłady obłędnej fantazji" i proponuje: na włosy "kolor w obłędzie". Klient w stanie schizy chętnie nabiera się na rzeczy, których nie rozumie. Kupuje więc proszek z lipolazą lub z systemem TAED w niebieskich granulkach, bo brzmi to wzniośle. Równie jak schiza ważny jest w reklamie odlot. Skojarzenia z narkotykami są pożądane. Stąd zakręcone napoje, odjechane lody i Đ przede wszystkim Đ odlot cenowy.
Kwaśniaki, szmaty, balceroidy
Silny lans w mediach ma język polityki. O jego karierę jesteśmy spokojni. Choć ubolewamy, że polszczyzna polityczna to nic nowego. To popłuczyny po nowomowie i knajpie na przemian. Politycy w rytualnym bełkocie grzęzną już na etapie expose. "Musimy zrobić wszystko, by (É) naprawić przynajmniej część tego, co boli, utrudnia rozwój, odbiera satysfakcję" - zarzekał się w expose premier Waldemar Pawlak.
I obietnicy dotrzymał: "Naprawiał to, co utrudnia rozwój". Średnia sejmowa to raczej "coś, co moglibyśmy nazwać czymś w rodzaju", "transformacja logiki dyrektyw unijnych na grunt polski". Oczywiście, "na okres do godziny zero". Zupełnie wyjątkowo polityk formułuje refleksję nad tym, co mówi: "Używając kolokwialnego zwrotu, leżą i kwiczą, to znaczy stan jest embrionalny, tak bym to określił". Najzabawniej jest, gdy politycy popisują się erudycją. "Nęcą nas różne syrenie głosy" - mówi poseł, który daje do zrozumienia, że czytał "Odyseję". Tyle że tam była mowa o "syrenich śpiewach". Gdzieś dzwonią...
Mowa-trawa usypia, więc politycy ukonkretniają język publicznej debaty. Poseł o pośle mówi tak: "Łże jak pies!". Minister o przywódcy sojuszniczej partii powiada: "Komunistyczny kapuś". Tenże kapuś o przeciwniku politycznym mówi jako o "szmacie". Szuje, popaprańcy, insekty, świnie i palanty nie robią już wrażenia na nikim. Podobnie jak nazwiska przerobione na epitety: kwaśniak, balceroid, glempiarz czy słomkowiec. A okresowo: walendziakizm i kołodkowszczyzna.
Pieprzony kreator drinków
Z politycznych obrzędów językowych do życia publicznego przecieka to, co najpowszechniejsze - bufonada i zadęcie. Szef Konfederacji Pracodawców Polskich nie może być po staremu przewodniczącym - on każe się tytułować prezydentem. I jak tu się dziwić, że Adam Małysz już nie skacze, lecz "oddaje skok", a pociąg się nie spóźnia, tylko "doznaje opóźnienia". Lokalna impreza kulinarna to festiwal pierogów, barman to kreator drinków, a kierownik sklepu to trener sprzedaży. Prezes klubu sportowego wygłasza orędzie o stanie drużyny, a bulwarowe pisemko uprawia filozofię czasu wolnego. O tym, że zza szyby kiosku uśmiecha się nie nowy typ, lecz nowa generacja golarek, nawet nie warto wspominać.
W tym kontekście z sympatią witamy tendencję odwrotną - obniżenie wzniośle brzmiących nazw w sektorze szczególnie drażliwym. Nowego nazewnictwa doczekało się bowiem życie liturgiczne. Do łacińskiej nomenklatury młodzież nie ma dziś głowy, więc uczniowie ponazywali już po swojemu komunikanty (chipsy), konfesjonał (szafa, kiosk), stułę (szalik), koloratkę (obroża), rekolekcje (spęd), a nawet proboszcza (dziadek). Ryzykowne, ale z charakterem.
Bluzgający politycy wysyłają też społeczeństwu - jak to oni lubią nazywać - czytelny sygnał, że wulgaryzacja języka to żaden skandal. A nawet wręcz przeciwnie - świadectwo przynależności do grona ludzi twardych i zasadniczych. I wulgaryzacja się rozpełza. Uczestnik talk-show wywnętrza się przed kamerą: "Mój ojciec, kurde, to był naprawdę zajebisty facet. Szkoda, że umarł". Urzędniczka państwowa komplementuje dziennikarzy "Trybuny Śląskiej": "Panowie udowodnili, że mają jaja, a nie wydmuchy". Muzycy w periodyku "Tylko Rock" zagrzewają się nawzajem: "Wejdźmy do studia i zróbmy kurewsko dobrą płytę". A krytyk jednego z internetowych portali poświęconych sprawom wysokoartystycznym wyjaśnia: "Sztuka jest jak gówno. Trzeba ją poczuć".
Inteligentna zupa cool
We współczesnej polszczyźnie mamy to, co nieuchronne (i do szczętu obgadane) - postępujące uzależnienie od angielszczyzny. Wyrzekać przeciwko niemu to tak, jakby występować przeciwko zlodowaceniu. To świat anglosaski narzuca nam produkty komputerowe czy kosmetyczne, rozrywkę i bankowość, a nie odwrotnie.
I dlatego polszczyzna pozostanie tu w defensywie. Na zawsze. Słownictwo z dziedziny wolnego czasu pokornie przyjmuje więc na przykład karawaning, casting czy talk-show. Dlatego jako komputerowcy forwardujemy updatowane maile za pomocą laptopów. Mało tego: na polskim czacie wyrażamy swoje stanowisko skrótami, oczywiście angielskimi. Odpowiedź odmowna to NFW (no fucking way), a rozmówca dla nas kłopotliwy otrzymuje etykietkę PITA, co się wykłada: pain in the ass. Żeby było jeszcze szybciej, "for you" piszemy 4U, a prośbę "wait!" notujemy jako W8. W polityce uprawiamy kohabitację, w ekonomii clearing, a do listy zawodów dopisaliśmy copywritera, tutora i brokera. Nawet bazarowa straganiara jest biegła w lycrach, baggach, topach i legginsach. Byle kosmetyczka sprawnie porusza się w eye-linerach, hydrożelach i peelingach.
Przed angielszczyzną się nie obronimy, bo angielski w sposób galopujący mebluje już najmłodsze głowy. To nastolatki mawiają Łołbrzych na Wałbrzych, starożytny posąg nazywają Najki z Samotraki, statek, który natknął się na górą lodowa, to dla nich Tajtanik, a na katechezie opowiadają o w walce Dejwida z Goliatem. Według nich, Mozart napisał "Rekłjem". Kiedy ich coś poruszy, krzyczą: "wow!" i "yep!". Nastolatkom trudno się dziwić. To poważni dorośli tworzą nazwy poważnych instytucji, kalkując ze snobizmu angielską składnię. W rezultacie polska gazeta to "Auto Świat", wycieczka to Bieszczady Tour, a impreza muzyczna to Sopot Festival. Krok dalej mamy już: neozwiązki, europosła, ekożywność i zakupoholika. Lepienie słów przyspiesza reklama, która kleci potworki w rodzaju: nimm dwa, kinder--niespodzianka czy zostań cool.
Zabawnie bywa, gdy nie nadążamy z tłumaczeniami. Na przykład w kosmetyce, gdzie angielski wyraz film oznacza "cienką warstwę kosmetyku", którego to znaczenia słowo film nie zdążyło się dorobić w polszczyźnie. A tu tymczasem czytamy w instrukcji kremu Ceramid Active, że jego użycie zostawia na skórze półmatowy film lipidowy. W dodatku jest to krem inteligentny, bo w ślad za angielszczyzną w Polsce inteligentni są nie tylko ludzie, jak bywało od setek lat, lecz również zupy, domy i samochody. Pocieszające jest to, że miewamy odruchy samoobrony. Zdarzają się względnie udane: samochód marki renault to już poczciwa polska renówka, volkswagen polo to polówka, a mitsubishi pajero to swojski padżerak. Ale bywają i potworki: grilla próbowano przechrzcić na pitraszera, siłownię na kondycznik, a billboard na widocznika. Na szczęście bez powodzenia.
Nad współczesną polszczyzną unosi się znany od dawna językowy kataklizm - ględzenie w kółko o niczym. Szczęśliwi, którzy nauczyli się przyjmować przemówienia polityczne, slogany reklamowe czy zapowiedzi didżejów jak szmer strumyka. Bo to może być swoista przyjemność: obudzić się o świcie, włączyć radio i usłyszeć: "Cześć ludzie! Normalnie za oknami średnia burza. Nie jest to, niestety, duża burza. Jest to średnia burza". Dokładnie tak.
Potem jest już muza. Wokalista hiphopowy fristajluje (improwizuje) longiem przy akompaniamencie bitów (gotowy zrytmizowany podkład), co daje flow, czyli dłuższy wywód na tematy współczesne. Gdy wokalista odpada, didżej skreczuje (dłonią przesuwa płytę), by utrwalić lajtową klimę, czyli niezobowiązujący nastrój, który w kolejnym klubie zostaje wzmocniony przez afterek: bronx na dobranoc.
Wylaszczona z baniolami
Jak mówi Kazik Staszewski, "są miejsca zajebiste i takie, gdzie kiła". W tych pierwszych wykuwają się wzorce popkultury. Tu bywają yuppie, czyli zarobasy, które mają preszer (ang. pressure - parcie) na karierę i hajs, czyli pieniądze. Same pieniądze zyskały ostatnio co najmniej 50 nowych nazw obiegowych - od banioli, przez smalczyk, po zety - i drugie tyle rzadziej spotykanych. Podobnie jak kolejne dobro pożądane w tych sferach: młode damy. Jeżeli nastolatka się wylaszczy (efektownie ubierze i wypomaduje), może zyskać jedno z setek określeń aprobatywnych: od barbie, przez maniurkę, szmulę, typiarę, po woman. Z tym że niektóre damskie typy domagają się precyzyjniejszych określeń. I tak: woman dzieli się na dzidę, landrynę i śnieżynkę, ale niuansów tego podziału nie zrozumie nikt powyżej dwudziestki. Podobnie jak subtelnych rozróżnień między nastolatkami premiowanymi nisko, czyli pasztetami, zdzirliderkami czy prześcieradłami. Panienki się zresztą odwzajemniają i dzielą kolegów na mięso i ciastko. Zagmatwane? Nie szkodzi.
Brakiem orientacji w tym słowniku nie warto się przejmować. Jego twórcom nie zależy bowiem na tym, by ponazywać nowe zjawiska. Oni za wszelką cenę chcą się odgrodzić od tych kolesiów, którzy nie są na bieżąco. Nowe nazwy wymyślają więc w sposób maniacki i represyjny.
I dlatego to, co do niedawna było trendy, dziś jest fresz, a co było lajtowe, jest sofciarskie. Co było wypasione, jest wyczesane, a co fleshi, jest jazzy. Choć pewnie i to już historia.
Odlot ze skrzydełkami
Subjęzykowi montowanemu w klubach wróżymy świetlaną karierę, bo wzmacniają go dwa potężne instrumenty snobizmu: bulwarowe pisemka i reklama. Oba podlizują się nastoletniemu klientowi bez cienia wstydu. Czasopiśmiennictwo fryzjerskie stawia na schizę, czyli kult szaleństwa. Życie nie musi być pracowite, rozsądne czy zaplanowane. Ma być szalone. Czytelniczka, która chce zrobić wrażenie, przedstawia się: "Jestem zwariowaną 13-latką" i deklaruje uwielbienie dla szalonej spajsety czy zakręconej Reni Jusis. Dla niej spacer po plaży to szalony wypad, zwykłe zdziwienie to ostry szok, a wymówki chłopaka to psychiczny terror. Dlaczego tak radykalnie? Bo panience w stanie chorobliwej ekscytacji można sprzedać byle bzdurę.
Na schizę stawia też reklama. Upewnia klientki: "Każda z nas ma w sobie pokłady obłędnej fantazji" i proponuje: na włosy "kolor w obłędzie". Klient w stanie schizy chętnie nabiera się na rzeczy, których nie rozumie. Kupuje więc proszek z lipolazą lub z systemem TAED w niebieskich granulkach, bo brzmi to wzniośle. Równie jak schiza ważny jest w reklamie odlot. Skojarzenia z narkotykami są pożądane. Stąd zakręcone napoje, odjechane lody i Đ przede wszystkim Đ odlot cenowy.
Kwaśniaki, szmaty, balceroidy
Silny lans w mediach ma język polityki. O jego karierę jesteśmy spokojni. Choć ubolewamy, że polszczyzna polityczna to nic nowego. To popłuczyny po nowomowie i knajpie na przemian. Politycy w rytualnym bełkocie grzęzną już na etapie expose. "Musimy zrobić wszystko, by (É) naprawić przynajmniej część tego, co boli, utrudnia rozwój, odbiera satysfakcję" - zarzekał się w expose premier Waldemar Pawlak.
I obietnicy dotrzymał: "Naprawiał to, co utrudnia rozwój". Średnia sejmowa to raczej "coś, co moglibyśmy nazwać czymś w rodzaju", "transformacja logiki dyrektyw unijnych na grunt polski". Oczywiście, "na okres do godziny zero". Zupełnie wyjątkowo polityk formułuje refleksję nad tym, co mówi: "Używając kolokwialnego zwrotu, leżą i kwiczą, to znaczy stan jest embrionalny, tak bym to określił". Najzabawniej jest, gdy politycy popisują się erudycją. "Nęcą nas różne syrenie głosy" - mówi poseł, który daje do zrozumienia, że czytał "Odyseję". Tyle że tam była mowa o "syrenich śpiewach". Gdzieś dzwonią...
Mowa-trawa usypia, więc politycy ukonkretniają język publicznej debaty. Poseł o pośle mówi tak: "Łże jak pies!". Minister o przywódcy sojuszniczej partii powiada: "Komunistyczny kapuś". Tenże kapuś o przeciwniku politycznym mówi jako o "szmacie". Szuje, popaprańcy, insekty, świnie i palanty nie robią już wrażenia na nikim. Podobnie jak nazwiska przerobione na epitety: kwaśniak, balceroid, glempiarz czy słomkowiec. A okresowo: walendziakizm i kołodkowszczyzna.
Pieprzony kreator drinków
Z politycznych obrzędów językowych do życia publicznego przecieka to, co najpowszechniejsze - bufonada i zadęcie. Szef Konfederacji Pracodawców Polskich nie może być po staremu przewodniczącym - on każe się tytułować prezydentem. I jak tu się dziwić, że Adam Małysz już nie skacze, lecz "oddaje skok", a pociąg się nie spóźnia, tylko "doznaje opóźnienia". Lokalna impreza kulinarna to festiwal pierogów, barman to kreator drinków, a kierownik sklepu to trener sprzedaży. Prezes klubu sportowego wygłasza orędzie o stanie drużyny, a bulwarowe pisemko uprawia filozofię czasu wolnego. O tym, że zza szyby kiosku uśmiecha się nie nowy typ, lecz nowa generacja golarek, nawet nie warto wspominać.
W tym kontekście z sympatią witamy tendencję odwrotną - obniżenie wzniośle brzmiących nazw w sektorze szczególnie drażliwym. Nowego nazewnictwa doczekało się bowiem życie liturgiczne. Do łacińskiej nomenklatury młodzież nie ma dziś głowy, więc uczniowie ponazywali już po swojemu komunikanty (chipsy), konfesjonał (szafa, kiosk), stułę (szalik), koloratkę (obroża), rekolekcje (spęd), a nawet proboszcza (dziadek). Ryzykowne, ale z charakterem.
Bluzgający politycy wysyłają też społeczeństwu - jak to oni lubią nazywać - czytelny sygnał, że wulgaryzacja języka to żaden skandal. A nawet wręcz przeciwnie - świadectwo przynależności do grona ludzi twardych i zasadniczych. I wulgaryzacja się rozpełza. Uczestnik talk-show wywnętrza się przed kamerą: "Mój ojciec, kurde, to był naprawdę zajebisty facet. Szkoda, że umarł". Urzędniczka państwowa komplementuje dziennikarzy "Trybuny Śląskiej": "Panowie udowodnili, że mają jaja, a nie wydmuchy". Muzycy w periodyku "Tylko Rock" zagrzewają się nawzajem: "Wejdźmy do studia i zróbmy kurewsko dobrą płytę". A krytyk jednego z internetowych portali poświęconych sprawom wysokoartystycznym wyjaśnia: "Sztuka jest jak gówno. Trzeba ją poczuć".
Inteligentna zupa cool
We współczesnej polszczyźnie mamy to, co nieuchronne (i do szczętu obgadane) - postępujące uzależnienie od angielszczyzny. Wyrzekać przeciwko niemu to tak, jakby występować przeciwko zlodowaceniu. To świat anglosaski narzuca nam produkty komputerowe czy kosmetyczne, rozrywkę i bankowość, a nie odwrotnie.
I dlatego polszczyzna pozostanie tu w defensywie. Na zawsze. Słownictwo z dziedziny wolnego czasu pokornie przyjmuje więc na przykład karawaning, casting czy talk-show. Dlatego jako komputerowcy forwardujemy updatowane maile za pomocą laptopów. Mało tego: na polskim czacie wyrażamy swoje stanowisko skrótami, oczywiście angielskimi. Odpowiedź odmowna to NFW (no fucking way), a rozmówca dla nas kłopotliwy otrzymuje etykietkę PITA, co się wykłada: pain in the ass. Żeby było jeszcze szybciej, "for you" piszemy 4U, a prośbę "wait!" notujemy jako W8. W polityce uprawiamy kohabitację, w ekonomii clearing, a do listy zawodów dopisaliśmy copywritera, tutora i brokera. Nawet bazarowa straganiara jest biegła w lycrach, baggach, topach i legginsach. Byle kosmetyczka sprawnie porusza się w eye-linerach, hydrożelach i peelingach.
Przed angielszczyzną się nie obronimy, bo angielski w sposób galopujący mebluje już najmłodsze głowy. To nastolatki mawiają Łołbrzych na Wałbrzych, starożytny posąg nazywają Najki z Samotraki, statek, który natknął się na górą lodowa, to dla nich Tajtanik, a na katechezie opowiadają o w walce Dejwida z Goliatem. Według nich, Mozart napisał "Rekłjem". Kiedy ich coś poruszy, krzyczą: "wow!" i "yep!". Nastolatkom trudno się dziwić. To poważni dorośli tworzą nazwy poważnych instytucji, kalkując ze snobizmu angielską składnię. W rezultacie polska gazeta to "Auto Świat", wycieczka to Bieszczady Tour, a impreza muzyczna to Sopot Festival. Krok dalej mamy już: neozwiązki, europosła, ekożywność i zakupoholika. Lepienie słów przyspiesza reklama, która kleci potworki w rodzaju: nimm dwa, kinder--niespodzianka czy zostań cool.
Zabawnie bywa, gdy nie nadążamy z tłumaczeniami. Na przykład w kosmetyce, gdzie angielski wyraz film oznacza "cienką warstwę kosmetyku", którego to znaczenia słowo film nie zdążyło się dorobić w polszczyźnie. A tu tymczasem czytamy w instrukcji kremu Ceramid Active, że jego użycie zostawia na skórze półmatowy film lipidowy. W dodatku jest to krem inteligentny, bo w ślad za angielszczyzną w Polsce inteligentni są nie tylko ludzie, jak bywało od setek lat, lecz również zupy, domy i samochody. Pocieszające jest to, że miewamy odruchy samoobrony. Zdarzają się względnie udane: samochód marki renault to już poczciwa polska renówka, volkswagen polo to polówka, a mitsubishi pajero to swojski padżerak. Ale bywają i potworki: grilla próbowano przechrzcić na pitraszera, siłownię na kondycznik, a billboard na widocznika. Na szczęście bez powodzenia.
Nad współczesną polszczyzną unosi się znany od dawna językowy kataklizm - ględzenie w kółko o niczym. Szczęśliwi, którzy nauczyli się przyjmować przemówienia polityczne, slogany reklamowe czy zapowiedzi didżejów jak szmer strumyka. Bo to może być swoista przyjemność: obudzić się o świcie, włączyć radio i usłyszeć: "Cześć ludzie! Normalnie za oknami średnia burza. Nie jest to, niestety, duża burza. Jest to średnia burza". Dokładnie tak.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.