Polska ma najwyższy poziom dobrobytu, najsprawniejszą gospodarkę i najlepsze perspektywy od wieków Polskę wszyscy kochają. To znaczy wszyscy Polacy. Wszyscy kochamy Polskę, ale najbardziej politycy. Z Polakami jest trochę tak jak w starym dowcipie: "Pan to musi kochaś swoją żonę... Oj, muszę, muszę". Polacy nie mają wyboru. Muszą. No bo kogo (co) mają kochaś, skoro nie ma już Związku Radzieckiego, a Unia Europejska nie bardzo się na obiekt uczuć nadaje. Dlatego nawet nienawiść do unii prezentowana przez niektórych jest mało autentyczna i zawsze manichejska: gardzę unią, ponieważ kocham Polskę, a kto kocha Europę, ten nienawidzi Polski. Sympatię wobec unii także okazuje się przez pryzmat miłości ojczyzny, która po akcesji jest zaopiekowana, zadbana i szczęśliwa.
Nasi politycy są wyjątkowo uczuciowi i wszystkie swoje czyny i zaniechania tłumaczą miłością do Polski. W tak afektowanym społeczeństwie jak nasze nie jest to nic dziwnego - mówienie o interesach byłoby nie tylko nietaktem, ale zaświadczałoby o chłodzie uczuciowym. A racjonaliści nie mają w Polsce tradycyjnie dobrych notowań. Liczą się tylko - mówiąc z rosyjska - wspychliwi, to znaczy miłujący ojczyznę dramatycznie, z gestem, z rozmachem. Scenicznie.
Polska - moja miłość
Lubimy opłakiwać Polskę, wieszać się jak serce u dzwonu na trwogę, bić w tarabany, nadstawiać pierś, nawoływać na puszczy, jęczeć i kwilić, zajmować placówki i na nich padać, nosić na sercu (koło portfela) woreczek z uświęconą ziemią, deklamować, śpiewać spiżowym głosem pieśni, stawiać barykady, lec na styropianie jak na morskim dnie. Z honorem. Ta tradycja, przeniesiona z innych czasów, sprowadziła miłość ojczyzny w wykonaniu naszej politycznej elity do poziomu miłosnego komiwojażerstwa, do handlu obnośnego miłością do Polski.
Każdy kocha Polskę dojmująco, ale już nie każdy kocha III Rzeczpospolitą. Nasza miłość do ojczyzny jest platoniczna - kochamy ideał, własne wyobrażenie Polski, albo - w wypadku polityków - ich wyobrażenie o wyobrażeniach wyborców. Na sprzedaż są twórcze możliwości Pigmaliona, obietnice stworzenia takiego dzieła, w które już później Polacy nic tylko będą się mogli wpatrywać w miłosnym zachwyceniu.
Kochać, jak to łatwo powiedzieć - śpiewał kiedyś Piotr Szczepanik w pieśni uznawanej za hymn impotentów. Kochaś jest łatwo, zwłaszcza Polskę. Trudniej tę Polskę lubić. Odnoszę wrażenie, że Polacy kochają, ale nie lubią. Obiekt ich bezdennej, bezkresnej, bezgranicznej, aż do bólu miłości po prostu im się nie podoba. A ja, proszę państwa (polskiego), kocham Polskę i lubię III RP. Mnie się ona taka, jaka jest, podoba. Ja się w niej dobrze czuję i dzięki temu nie żyję w emocjonalnym rozdarciu. Mnie wiele rzeczy, które opinia publiczna uważa za wynaturzenie, nie doskwiera.
Lubię III Rzeczpospolitą za to, że jest w niej lewica i prawica, liberałowie i konserwatyści, że wychodzi "Nie" Urbana i nadaje Radio Maryja. Że jak mnie zirytuje dziennik w TVP, to mogę obejrzeć inny w TVN albo jeszcze inny w Polsacie. Codziennie rano cieszę się, otwierając gazety, że są w nich różne racje i że pozostawia się mnie z nimi sam na sam. Że mogę wybrać, które przyjmuję, a które odrzucam.
Cieszę się pyskówkami i przepychankami w rządzie. Radują mnie rozgrywki w Sejmie, chociaż wolałbym, żeby to były szachy, a nie dupnik. Nawet Lepper i Giertych sprawiają mi frajdę, bo potrafię sobie wyobrazić, jak byłoby bez nich nudno. Uciechę sprawia mi też SLD, bo to przecież ciekawe, ile można zebrać do kapelusza, grając w przejściu podziemnym ciągle tę samą melodię na jednej tylko strunie.
Ja się państwu (polskiemu) przyznam, że za komuny także kochałem Polskę, ale nie lubiłem PRL. Nic mi się w PRL nie podobało (oprócz mojej żony i wódki Żytniej Extra), bo wszystko było szare. Monotonne. Jeden dziennik TV z I sekretarzem, jedna gazeta z wieloma tytułami, jedna opcja polityczna i jedna gra - władzy ze społeczeństwem. Teraz lubię III Rzeczpospolitą nawet za to, że są w niej biedni i bogaci, a nie tylko biedni, jak w PRL. Lubię Polskę dzisiejszą za to, że żyje, że jest rozkwitłą łąką, a nie tylko kopką wysuszonego siana na ugorze.
Suma polskich strachów
Mam jednak wrażenie, że Polacy nie lubią III Rzeczypospolitej - właśnie za to, za co ja ją polubiłem, czyli za możliwość wyboru. Za to, że można nie tylko wybrać między kierunkami i partiami, ale także między programami TV i gazetami. Że można dokonać wyboru, czy zacząć się dorabiać, czy iść na zasiłek. Uczyć się czy zbierać butelki. Wypić pół litra czy kupić krawat. Wyjechać do Mławy czy na Wyspy Kanaryjskie. Oszczędzać czy wziąć kredyt. Przeczytać Fukuyamę czy Masłowską. Zjeść szynkę czy salceson. Oglądać pornografię czy nie.
Wybór niesie z sobą konsekwencje dla tego, który go dokonuje. Mam wrażenie, że Polacy (nie wszyscy, ale wielu) kochając Polskę, nie lubią jej dlatego, że zmusza ich do dokonywania wyborów. Na własne ryzyko. Wygodniej było, kiedy nie mieliśmy żadnego wyboru, kiedyśmy łazili w kółko jak mrówki w szklanym terrarium, trącając się od czasu do czasu znacząco czułkami. Mrowiska już nie ma, rozsypało się w barwny kalejdoskop możliwości. I za to powinniśmy Polskę lubić. Dlatego apeluję - ludzie, kochając ojczyznę, polubcie ją choć trochę. Będzie przyjemniej żyć, nawet gdy ci, którzy Polskę tylko kochają, obwieszczą kolejny raz, że zmierzamy wszyscy ku katastrofie.
Niektórzy wieszczą i martwią się w permanencji. Zmartwienie losami i przyszłością Polski stało się zawodem. Na ponurych perspektywach można dobrze zarobić, bo najczarniejsze przewidywania świetnie się sprzedają, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Politycy, w każdym razie ludzie uważający się za polityków i przedstawiający się jako politycy, roztaczają wizję ciemnej katastrofy, po czym przywołują na świadków płatnych ekspertów, potwierdzających te wizje za gotówkę. I tak dzięki prorokom Apokalipsy, która nastąpić musi w każdym wypadku - zarówno wówczas, gdy złotówka pójdzie w górę, jak i wtedy, gdy spadnie - staliśmy się samowystarczalni. Doszliśmy do tego, że sami produkujemy strachy, przed którymi kulimy się w sobie i kucamy, oraz otchłanne tajemnice, które zamiast w starych lochach kryją się teraz w tekturowych teczkach i w tajnych archiwach.
Może to i świadczy o powszechności postaw racjonalnych - bać się Łukaszenki jest rozsądniej, niż bać się potwora z Loch Ness, choć z kolei zagrożenie ze strony księdza Rydzyka nie jest dla Polski większe niż ze strony UFO, nawet jeśli syndykat felietonistów uważa inaczej.
Narodowi masochiści
Polacy - trzeba to z dumą podkreślić - nie tylko nie ciągną się w ogonie światowych tendencji hodowania fobii i nerwic lękowych, ale kroczą wręcz w awangardzie. Świat jest straszny, Polska pępkiem grozy - tak powinno się wabić do Polski zagranicznych turystów spragnionych dreszczyku emocji. Takich, co to już jeździli na wycieczki autobusowe do Sarajewa, uprawiali marsz na azymut przez pola minowe Afganistanu, uprawiali nudyzm na plażach Iranu i wyruszali na safari przebrani za Tutsich i Hutu, ale ciągle im mało.
Polska jest dla turystów świetnym krajem. Gdzież indziej można się zetknąć z komunistycznymi pachołkami sprzedającymi w ciemnym zaułku ojczyznę żydowskim bankierom? Gdzież indziej można sobie obejrzeć naród mordowany na macę przez kulturę i cywilizację europejską i pozbawiany tożsamości pod okiem szalejących z krzyżami w ręku księży, organistów i kościelnych, ustawiających już szafoty dla kacerzy? Otóż nigdzie, nigdzie katastrofa powszechna, która nastąpi nieodwołalnie, cokolwiek się stanie, ktokolwiek i jakkolwiek będzie rządził, nie jest tak nieodwołalna i tak doskonała jak w Polsce.
Jesteśmy - jak się okazało - narodem perfekcjonistów. U nas nie może byś różnic poglądów ani różnic postaw. U nas są tylko różnice gatunkowe. Życie polityczne to czysty darwinizm. Przetrwa tylko ten gatunek, który zeżre wszystkie inne, choć z niesmakiem. Trzeba też dbać o czystość gatunku i śledzić osobniki poddające się prawu mimikry, aby je w porę zdemaskować. Na końcu tego procesu pozostanie tylko garstka osobników absolutnie wzorowych, nie wiadomo na razie tylko, czy będą to osobniki należące do gatunku Postkomunista Stadny czy Patriota Niezłomny. Wszystko, co kołacze się między tymi biegunami jest skazane na pożarcie i wymarcie.
Tak to wygląda, jeśli się czyta polskie gazety o rozmaitych orientacjach, a wrażenie pogłębia lektura gazet, które do żadnej orientacji nie należą i są - przynajmniej teoretycznie - obiektywne. Tak widzę nastroje w Polsce. Najbardziej niepokoi mnie to, że są niezmienne od lat. Dokładnie od lat piętnastu. Przez tyle czasu powinno się już było coś zmienić, tymczasem nie. Groza wydaje się raczej narastać. Przerażające jest, że Polacy jakby stracili dystans do opętańczych rozgrywek tzw. klasy politycznej uzupełnionej garstką oszołomów, że dali się w to wciągnąć i wierzą naprawdę, że ta walka o stanowiska, apanaże i wpływy jest istotnie walką o przyszłość Polski. Oczywiście, dla Polski jest ważne, czy rządzi tani wiecowy demagog, czy też zidiociały dogmatyk. Czy będzie rządzić stado wieprzy, czy banda kretynów. Ale wbrew pozorom nie jest to jedyna alternatywa. To tylko tak wygląda w oczach komentatorów, którzy największy sukces odnoszą wtedy, kiedy z nerwów o losy ojczyzny nie możecie ani zasnąć, ani się wysiusiać.
Zbiorowe poczucie humoru
Ludzie, nie dajcie się zwariować. Polska ma najwyższy poziom dobrobytu, najsprawniejszą gospodarkę i najlepsze perspektywy od wieków. Ma po raz pierwszy niezagrożone granice i potężnych, a równocześnie nie dążących do hegemonii sojuszników. Jest znakomicie i są wszelkie szanse, aby było coraz lepiej. Trzeba tylko patrzeć politykom na ręce i pilnować ich, żeby czegoś nie popsuli, zwłaszcza w gospodarce, do czego niestety wielu okazuje nieprzepartą chęć i ambicje. Nie wiem, dlaczego tylu ludzi nie mających kwalifikacji nawet do prowadzenia działu tasiemek i sznurowadeł w sklepie pasmanteryjnym tak się rwie do tego, aby sobie podłubać przy gospodarce narodowej.
Martwi mnie też to, że Polacy zatracili zbiorowe poczucie humoru i traktują politykę ze śmiertelną powagą. W ponurych, ociężałych Niemczech w niedawnych wyborach startowały dwa świetne ugrupowania - Partia Niegłosujących, programowo występująca przeciw jakimkolwiek wyborom i logicznie nie spodziewająca się ani jednego głosu, oraz Partia Bezrobotnych przeciwko Pracy, założona w Prusiech przez ludzi, którzy nie pracują i nie mają zamiaru pracować. Ich hasło to Arbeit ist Scheisse (praca to gówno). Hasło niezbyt państwowotwórcze, ale szczere. A u nas? U nas można się śmiać z wielu ugrupowań, ale nie z polityki samej. Choć przecież aż się prosi.
Świat jest zatroskany i my, Polacy, jesteśmy w ścisłej czołówce. Żeby tylu ludzi martwiło się, że podatki będą za niskie albo złotówka za silna - to mogło się zdarzyć tylko w Polsce. Czekam chwili, kiedy nasza ojczyzna zatroska się powszechnie o to, że Polacy za dużo zarabiają i za dobrze im się powodzi. Pieniądze - jak wiadomo - psują charakter, a my musimy mieś charakter narodowy ze spiżu. Najbliżej tego ideału byli ułani z Grudziądza, którzy - zgodnie z tradycją - mieli jaja jak z mosiądza.
Polacy, wzywam was - cieszcie się Polską, jaką macie, okażcie zadowolenie i radość, jeśli nie przez cały rok, to chociaż w Boże Narodzenie. Już nie musimy śpiewać w kościołach "Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie". Zostaliśmy wysłuchani. Pan nam wrócił. Jeśli będziemy tak jęczeć, kwękać i narzekać, jeszcze się rozmyśli.
Polska - moja miłość
Lubimy opłakiwać Polskę, wieszać się jak serce u dzwonu na trwogę, bić w tarabany, nadstawiać pierś, nawoływać na puszczy, jęczeć i kwilić, zajmować placówki i na nich padać, nosić na sercu (koło portfela) woreczek z uświęconą ziemią, deklamować, śpiewać spiżowym głosem pieśni, stawiać barykady, lec na styropianie jak na morskim dnie. Z honorem. Ta tradycja, przeniesiona z innych czasów, sprowadziła miłość ojczyzny w wykonaniu naszej politycznej elity do poziomu miłosnego komiwojażerstwa, do handlu obnośnego miłością do Polski.
Każdy kocha Polskę dojmująco, ale już nie każdy kocha III Rzeczpospolitą. Nasza miłość do ojczyzny jest platoniczna - kochamy ideał, własne wyobrażenie Polski, albo - w wypadku polityków - ich wyobrażenie o wyobrażeniach wyborców. Na sprzedaż są twórcze możliwości Pigmaliona, obietnice stworzenia takiego dzieła, w które już później Polacy nic tylko będą się mogli wpatrywać w miłosnym zachwyceniu.

Lubię III Rzeczpospolitą za to, że jest w niej lewica i prawica, liberałowie i konserwatyści, że wychodzi "Nie" Urbana i nadaje Radio Maryja. Że jak mnie zirytuje dziennik w TVP, to mogę obejrzeć inny w TVN albo jeszcze inny w Polsacie. Codziennie rano cieszę się, otwierając gazety, że są w nich różne racje i że pozostawia się mnie z nimi sam na sam. Że mogę wybrać, które przyjmuję, a które odrzucam.
Cieszę się pyskówkami i przepychankami w rządzie. Radują mnie rozgrywki w Sejmie, chociaż wolałbym, żeby to były szachy, a nie dupnik. Nawet Lepper i Giertych sprawiają mi frajdę, bo potrafię sobie wyobrazić, jak byłoby bez nich nudno. Uciechę sprawia mi też SLD, bo to przecież ciekawe, ile można zebrać do kapelusza, grając w przejściu podziemnym ciągle tę samą melodię na jednej tylko strunie.
Ja się państwu (polskiemu) przyznam, że za komuny także kochałem Polskę, ale nie lubiłem PRL. Nic mi się w PRL nie podobało (oprócz mojej żony i wódki Żytniej Extra), bo wszystko było szare. Monotonne. Jeden dziennik TV z I sekretarzem, jedna gazeta z wieloma tytułami, jedna opcja polityczna i jedna gra - władzy ze społeczeństwem. Teraz lubię III Rzeczpospolitą nawet za to, że są w niej biedni i bogaci, a nie tylko biedni, jak w PRL. Lubię Polskę dzisiejszą za to, że żyje, że jest rozkwitłą łąką, a nie tylko kopką wysuszonego siana na ugorze.
Suma polskich strachów
Mam jednak wrażenie, że Polacy nie lubią III Rzeczypospolitej - właśnie za to, za co ja ją polubiłem, czyli za możliwość wyboru. Za to, że można nie tylko wybrać między kierunkami i partiami, ale także między programami TV i gazetami. Że można dokonać wyboru, czy zacząć się dorabiać, czy iść na zasiłek. Uczyć się czy zbierać butelki. Wypić pół litra czy kupić krawat. Wyjechać do Mławy czy na Wyspy Kanaryjskie. Oszczędzać czy wziąć kredyt. Przeczytać Fukuyamę czy Masłowską. Zjeść szynkę czy salceson. Oglądać pornografię czy nie.
Wybór niesie z sobą konsekwencje dla tego, który go dokonuje. Mam wrażenie, że Polacy (nie wszyscy, ale wielu) kochając Polskę, nie lubią jej dlatego, że zmusza ich do dokonywania wyborów. Na własne ryzyko. Wygodniej było, kiedy nie mieliśmy żadnego wyboru, kiedyśmy łazili w kółko jak mrówki w szklanym terrarium, trącając się od czasu do czasu znacząco czułkami. Mrowiska już nie ma, rozsypało się w barwny kalejdoskop możliwości. I za to powinniśmy Polskę lubić. Dlatego apeluję - ludzie, kochając ojczyznę, polubcie ją choć trochę. Będzie przyjemniej żyć, nawet gdy ci, którzy Polskę tylko kochają, obwieszczą kolejny raz, że zmierzamy wszyscy ku katastrofie.
Niektórzy wieszczą i martwią się w permanencji. Zmartwienie losami i przyszłością Polski stało się zawodem. Na ponurych perspektywach można dobrze zarobić, bo najczarniejsze przewidywania świetnie się sprzedają, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Politycy, w każdym razie ludzie uważający się za polityków i przedstawiający się jako politycy, roztaczają wizję ciemnej katastrofy, po czym przywołują na świadków płatnych ekspertów, potwierdzających te wizje za gotówkę. I tak dzięki prorokom Apokalipsy, która nastąpić musi w każdym wypadku - zarówno wówczas, gdy złotówka pójdzie w górę, jak i wtedy, gdy spadnie - staliśmy się samowystarczalni. Doszliśmy do tego, że sami produkujemy strachy, przed którymi kulimy się w sobie i kucamy, oraz otchłanne tajemnice, które zamiast w starych lochach kryją się teraz w tekturowych teczkach i w tajnych archiwach.
Może to i świadczy o powszechności postaw racjonalnych - bać się Łukaszenki jest rozsądniej, niż bać się potwora z Loch Ness, choć z kolei zagrożenie ze strony księdza Rydzyka nie jest dla Polski większe niż ze strony UFO, nawet jeśli syndykat felietonistów uważa inaczej.
Narodowi masochiści
Polacy - trzeba to z dumą podkreślić - nie tylko nie ciągną się w ogonie światowych tendencji hodowania fobii i nerwic lękowych, ale kroczą wręcz w awangardzie. Świat jest straszny, Polska pępkiem grozy - tak powinno się wabić do Polski zagranicznych turystów spragnionych dreszczyku emocji. Takich, co to już jeździli na wycieczki autobusowe do Sarajewa, uprawiali marsz na azymut przez pola minowe Afganistanu, uprawiali nudyzm na plażach Iranu i wyruszali na safari przebrani za Tutsich i Hutu, ale ciągle im mało.

Jesteśmy - jak się okazało - narodem perfekcjonistów. U nas nie może byś różnic poglądów ani różnic postaw. U nas są tylko różnice gatunkowe. Życie polityczne to czysty darwinizm. Przetrwa tylko ten gatunek, który zeżre wszystkie inne, choć z niesmakiem. Trzeba też dbać o czystość gatunku i śledzić osobniki poddające się prawu mimikry, aby je w porę zdemaskować. Na końcu tego procesu pozostanie tylko garstka osobników absolutnie wzorowych, nie wiadomo na razie tylko, czy będą to osobniki należące do gatunku Postkomunista Stadny czy Patriota Niezłomny. Wszystko, co kołacze się między tymi biegunami jest skazane na pożarcie i wymarcie.
Tak to wygląda, jeśli się czyta polskie gazety o rozmaitych orientacjach, a wrażenie pogłębia lektura gazet, które do żadnej orientacji nie należą i są - przynajmniej teoretycznie - obiektywne. Tak widzę nastroje w Polsce. Najbardziej niepokoi mnie to, że są niezmienne od lat. Dokładnie od lat piętnastu. Przez tyle czasu powinno się już było coś zmienić, tymczasem nie. Groza wydaje się raczej narastać. Przerażające jest, że Polacy jakby stracili dystans do opętańczych rozgrywek tzw. klasy politycznej uzupełnionej garstką oszołomów, że dali się w to wciągnąć i wierzą naprawdę, że ta walka o stanowiska, apanaże i wpływy jest istotnie walką o przyszłość Polski. Oczywiście, dla Polski jest ważne, czy rządzi tani wiecowy demagog, czy też zidiociały dogmatyk. Czy będzie rządzić stado wieprzy, czy banda kretynów. Ale wbrew pozorom nie jest to jedyna alternatywa. To tylko tak wygląda w oczach komentatorów, którzy największy sukces odnoszą wtedy, kiedy z nerwów o losy ojczyzny nie możecie ani zasnąć, ani się wysiusiać.
Zbiorowe poczucie humoru
Ludzie, nie dajcie się zwariować. Polska ma najwyższy poziom dobrobytu, najsprawniejszą gospodarkę i najlepsze perspektywy od wieków. Ma po raz pierwszy niezagrożone granice i potężnych, a równocześnie nie dążących do hegemonii sojuszników. Jest znakomicie i są wszelkie szanse, aby było coraz lepiej. Trzeba tylko patrzeć politykom na ręce i pilnować ich, żeby czegoś nie popsuli, zwłaszcza w gospodarce, do czego niestety wielu okazuje nieprzepartą chęć i ambicje. Nie wiem, dlaczego tylu ludzi nie mających kwalifikacji nawet do prowadzenia działu tasiemek i sznurowadeł w sklepie pasmanteryjnym tak się rwie do tego, aby sobie podłubać przy gospodarce narodowej.
Martwi mnie też to, że Polacy zatracili zbiorowe poczucie humoru i traktują politykę ze śmiertelną powagą. W ponurych, ociężałych Niemczech w niedawnych wyborach startowały dwa świetne ugrupowania - Partia Niegłosujących, programowo występująca przeciw jakimkolwiek wyborom i logicznie nie spodziewająca się ani jednego głosu, oraz Partia Bezrobotnych przeciwko Pracy, założona w Prusiech przez ludzi, którzy nie pracują i nie mają zamiaru pracować. Ich hasło to Arbeit ist Scheisse (praca to gówno). Hasło niezbyt państwowotwórcze, ale szczere. A u nas? U nas można się śmiać z wielu ugrupowań, ale nie z polityki samej. Choć przecież aż się prosi.
Świat jest zatroskany i my, Polacy, jesteśmy w ścisłej czołówce. Żeby tylu ludzi martwiło się, że podatki będą za niskie albo złotówka za silna - to mogło się zdarzyć tylko w Polsce. Czekam chwili, kiedy nasza ojczyzna zatroska się powszechnie o to, że Polacy za dużo zarabiają i za dobrze im się powodzi. Pieniądze - jak wiadomo - psują charakter, a my musimy mieś charakter narodowy ze spiżu. Najbliżej tego ideału byli ułani z Grudziądza, którzy - zgodnie z tradycją - mieli jaja jak z mosiądza.
Polacy, wzywam was - cieszcie się Polską, jaką macie, okażcie zadowolenie i radość, jeśli nie przez cały rok, to chociaż w Boże Narodzenie. Już nie musimy śpiewać w kościołach "Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie". Zostaliśmy wysłuchani. Pan nam wrócił. Jeśli będziemy tak jęczeć, kwękać i narzekać, jeszcze się rozmyśli.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.