W wolnej Polsce artyści wciąż zmagają się z cenzurą Gdy na ostatnim festiwalu w Opolu zorganizowano sentymentalny koncert, na którym prezentowały się gwiazdy zbuntowanego rocka z czasów PRL, wielu wykonawców podkreślało, że mimo cenzury piosenki uderzające w socjalistyczną rzeczywistość hulały po radiowej antenie i listach przebojów. To nie do końca prawda, tym bardziej że ówczesny bunt mocno się teraz mitologizuje. Nie zmienia to jednak faktu, że obecnie, w wolnej i kapitalistycznej Polsce, piosenki, w których pojawia się choćby cień politycznej tematyki, są blokowane na antenach największych stacji radiowych i telewizyjnych. I to bez względu na to, czy u władzy jest lewica czy prawica.
Zadzwońcie po milicję!
Za komuny najmniejsza aluzja czyniła piosenkę buntowniczą. Tak było w wypadku wielu przebojów takich grup, jak Republika, Maanam, Perfect czy Lady Pank. Kiedy Republika Grzegorza Ciechowskiego śpiewała o tym, że kombinat pracuje, a podmiot liryczny to miażdżona przez kombinat komórka, gdy Maanam snuł opowieść o nocnym patrolu czy granicach, a Lady Pank o fabryce małp, to wszyscy wiedzieli, że to opis baraku więziennego, w którym żyjemy. Piosenki te grano w radiu na okrągło. Co prawda, prawdziwy underground, taki jak utwory Dezertera czy Brygady Kryzys, nie był wpuszczany na antenę, ale raczej nie z powodu zdecydowanie ostrzejszych i bezpośrednich tekstów, lecz z uwagi na niezbyt "piosenkowe" brzmienie i radykalną estetykę muzyczną. Warto przypomnieć, że utwór "Spytaj milicjanta" grupy Dezerter wydał na singlu państwowy Tonpress. To tak, jakby dziś piosenki naśmiewające się z braci Kaczyńskich wydało na płycie Biuro Prasowe Rządu.
Najlepszym okresem dla piosenek politycznych w radiu był czas końca komuny, czyli przełom lat 80. i 90. Władza najwyraźniej zaskoczona tempem przemian (powszechna krytyka, strajki, obrady "okrągłego stołu") odpuściła sobie kontrolowanie piosenek rockowych, mając ważniejsze sprawy na głowie. Stan pewnej schizofrenii, panowała wówczas w mediach, dobrze oddaje historia "Piosenki góralskiej" Big Cyca. Była to punkowa kompozycja o zomowcach, którzy radiowozami uganiają się za młodzieżą. Dla zmylenia cenzury utwór został ubrany w kostium niby to góralskiej przyśpiewki. Intencje twórców były czytelne dla wszystkich, gdyż piosenka kończyła się nie pozostawiającym wątpliwości zbiorowym okrzykiem: "Zadzwońcie po milicję!" (nagranym notabene podczas jednego z nielegalnych przecież happeningów Pomarańczowej Alternatywy). Ten zdecydowanie polityczny kawałek, naśmiewający się z ciężkiej pracy służb porządkowych, bez przeszkód był emitowany w radiowej Trójce (w tamtym czasie absolutnej wyroczni w dziedzinie muzyki), a na popularnej liście przebojów Marka Niedźwieckiego doszedł do drugiego miejsca.
Widmo wolności
Na początku lat 90. w eterze panowała całkowita wolność. Po latach cenzury dla radiowców było oczywiste, że na antenie puszcza się rock politycznie zaangażowany. Bez przeszkód emitowano więc zjadliwe satyry polityczne, takie jak "ZChN zbliża się" grupy Piersi, "45/89" Kultu czy "Nie wierzcie elektrykom" Big Cyca. W 1992 r. na festiwalu w Sopocie doszło do tego, że Kazik Staszewski zaśpiewał piosenkę "100 000 000", w której refrenie pojawił się apel do urzędującego prezydenta: "Wałęsa, oddaj moje sto milionów!". Była to kpina z przedwyborczych obietnic Lecha Wałęsy wyśpiewana mu prosto w nos, gdyż Wałęsa siedział wówczas na widowni. W późniejszych telewizyjnych powtórkach wycinano piosenkę Kazika. Niemniej samo to, że tak jednoznacznie polityczny utwór mógł być wykonany na deskach Opery Leśnej podczas transmitowanego przez telewizję festiwalu, jest znaczący.
Paniczny strach przed piosenkami o politycznej tematyce pojawił się wśród radiowców wraz z totalnym upolitycznieniem państwowych mediów. Każda ekipa, która wygrywa kolejne wybory, wpycha swych ludzi do rad nadzorczych lub bezpośrednio do kierownictwa poszczególnych stacji. Wraz ze zmianą politycznej opcji mamy więc w państwowych mediach do czynienia z czymś w rodzaju wyścigu wazeliniarzy, którzy robią wiele, by się przypodobać nowemu kierownictwu. To z kolei powoduje, że żadna piosenka, w której jest choćby aluzja do tego, co się dzieje na politycznej scenie, nie pojawia się w eterze. Nie bez znaczenia było powołanie przed laty potwora o nazwie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, który to potwór jest kompletnie niepotrzebną polityczną naroślą na organizmie rynku mediów.
Łapa na eterze
W połowie lat 90. piosenki naśmiewające się z polityków zniknęły z radiowych anten. I jak dowodzą liczne współczesne przykłady, zniknęły raczej bezpowrotnie. Mamy do czynienia z paradoksem: kontrolowane przez dawny czerwony Radiokomitet stacje radiowe były odważniejsze niż dzisiejsze wolne rozgłośnie. Starzy komuniści mieli tak naprawdę w dupie to, co i o czym śpiewa młodzież, czego dowodem choćby ujawnione przez historyków IPN materiały. Krzysztof Lesiakowski, Paweł Perzyna i Tomasz Toborek w książce "Jarocin w obiektywie bezpieki", analizując raporty SB dotyczące festiwalu w Jarocinie, dowodzą, że władza nie obawiała się uczestników festiwalu ani ich rockowych piosenek. Na młodych ludzi patrzono z pewnym pobłażaniem, ograniczając się jedynie do obserwacji i traktując jarocińskie zloty jako okazję do opisania i rozpoznania młodzieżowych subkultur.
Rockowe utwory polityczne to zdecydowanie twórczość marginalna. Większość wykonawców woli unikać politycznej tematyki, ograniczając się do piosenek o miłości i tzw. problemach egzystencjalnych. Także wykonawcy z kręgu polskiego hip-hopu nie tęsknią do polityki, co o tyle dziwne, że na świecie jest akurat odwrotnie. Ich utwory to w zapłakane monologi, w których skarżą się na to, że świat ich nie rozumie, a policja goni po podwórku, gdy tylko zapalą jointa. Wyjątkiem jest inteligentny Łona ze Szczecina, którego jednak próżno by szukać na radiowej antenie. Wskutek kastracyjnych zabiegów radiowych ważniaków otaczająca nas rzeczywistość jawi się w emitowanych na antenach piosenkach niczym bezkonfliktowy świat z głupawych seriali. Na antenę dopuszcza się głównie piosenki, które po prostu ładnie kłamią.
Autocenzura kierowników muzycznych dotyczy nie tylko nowych piosenek zespołów głębokiego undergroundu, takich jak kombatancki Dezerter, alterglobalistyczny Włochaty czy najbardziej chyba obecnie polityczny zespół w Polsce - Butelka z Torunia. Ten ostatni wsławił się piosenkami o Lidze Polskich Rodzin i Radiu Maryja. Także politycznie zabarwione utwory wykonawców o większej sile przebicia, jak choćby Macieja Maleńczuka, Pawła Kukiza, Tymona Tymańskiego czy Kazika Staszewskiego, nie trafiają na antenę.
Teledysku "Dawna dziewczyno", w którym Maleńczuk jest przebrany za biskupa, nie wyemitowała żadna duża stacja telewizyjna. Wydana w 2004 r. "Płyta piracka" Piersi, zawierająca ostre piosenki wymierzone w SLD (np. świetna "Ordynacka") i Samoobronę, nie miała szans na emisję. Z bardzo chwalonej przez krytyków płyty "Wesele" grupy Tymon & Transistors grano na falach radiowych tylko pastiszowego "Białego misia", ale już nikt nie odważył się wyemitować dobrych politycznych piosenek, takich jak "Ewakuacja Watykanu" czy "D.O.B".
Samoobrona i jej barwni politycy to ulubiony temat wielu zespołów. Piosenki kpiące z partii Leppera nagrali w ostatnich latach tak znani wykonawcy, jak Kazik Staszewski, Kukiz i Piersi, T. Love, Big Cyc czy grupa Kowalski. Żaden z tych utworów nie był emitowany szerzej w radiu - ze strachu przed politykami. Najnowszy przykład rockowej satyry politycznej nie dopuszczonej na antenę to piosenka "Moherowe berety" Big Cyca, której grania boi się większość stacji radiowych. W zasadzie nikt - poza niszowym Antyradiem - nie ma odwagi emitować tego typu kompozycji.
Wolny Internet
Ostatnią oazą wolności dla wielu wykonawców jest Internet. Piosenkę "Moherowe berety" Big Cyca w ciągu zaledwie kilku dni ściągnęło do swoich komputerów ponad 100 tys. internautów. W Internecie jest do zdobycia także teledysk grupy Butelka z Torunia, który został nagrany podczas nielegalnego wtargnięcia muzyków na teren Radia Maryja.
Cenzurowanie politycznych piosenek w Polsce kłóci się z zachodnimi standardami. Tam nikt takich utworów nie cenzuruje, a satyra polityczna często gości na antenie. W Niemczech hitem we wszystkich stacjach radiowych była niedawno piosenka okrutnie naigrawająca się z Gerharda Schroedera. Animowany teledysk ukazywał kanclerza jako chciwego obrzydliwca, który dusi emerytów w maszynce do mięsa. Popowy gwiazdor George Michael nagrał teledysk, w którym Tony Blair jest ukazany jako piesek aportujący przed Bushem. W USA piosenki wymierzone w politykę Busha bez przeszkód hulają po stacjach radiowych i MTV. Punkowa grupa Green Day, która o prezydencie nie wyraża się inaczej niż "idiota", zyskała rozgłos niesłychanie polityczną płytą "American Idiot". W mocnych słowach o rządzącej ekipie śpiewa Eminem i nikt nie próbuje go cenzurować. Kłopoty mieli tylko Rolling Stonesi, którzy na swojej ostatniej płycie umieścili piosenkę odczytaną jako atak na międzynarodową politykę USA. Część państwowych rozgłośni wstrzymała jej emisję, ale stacje prywatne nadawały ją bez ograniczeń.
Słynny jest przypadek brytyjskiej grupy punkowej Sex Pistols, która w 1977 r. nagrała utwór "God Save the Queen", w którym śpiewa o królowej stojącej na czele faszystowskiego reżimu. Numer, mimo że był zakazany, doszedł aż do drugiego miejsca brytyjskiej listy przebojów. Bo jak mawiał bp Krasicki, "prawdziwa cnota krytyk się nie boi".
Strach naszych radiowców przed polityczną satyrą w muzyce wynika z braku dostatecznej wiedzy na temat tego, czym jest demokracja. Piosenki ironicznie komentujące rzeczywistość powinny być niczym ożyw-czy tlen w radiowych płucach. Jeszcze nie tak dawno ich obecność w mediach była czymś oczywistym. Dziś - na skutek rozumowania na poziomie niewolnika, tchórzliwych postaw, politycznych zależności i układów, a także zwykłego szmaciarstwa - są zakazane.
Za komuny najmniejsza aluzja czyniła piosenkę buntowniczą. Tak było w wypadku wielu przebojów takich grup, jak Republika, Maanam, Perfect czy Lady Pank. Kiedy Republika Grzegorza Ciechowskiego śpiewała o tym, że kombinat pracuje, a podmiot liryczny to miażdżona przez kombinat komórka, gdy Maanam snuł opowieść o nocnym patrolu czy granicach, a Lady Pank o fabryce małp, to wszyscy wiedzieli, że to opis baraku więziennego, w którym żyjemy. Piosenki te grano w radiu na okrągło. Co prawda, prawdziwy underground, taki jak utwory Dezertera czy Brygady Kryzys, nie był wpuszczany na antenę, ale raczej nie z powodu zdecydowanie ostrzejszych i bezpośrednich tekstów, lecz z uwagi na niezbyt "piosenkowe" brzmienie i radykalną estetykę muzyczną. Warto przypomnieć, że utwór "Spytaj milicjanta" grupy Dezerter wydał na singlu państwowy Tonpress. To tak, jakby dziś piosenki naśmiewające się z braci Kaczyńskich wydało na płycie Biuro Prasowe Rządu.
Najlepszym okresem dla piosenek politycznych w radiu był czas końca komuny, czyli przełom lat 80. i 90. Władza najwyraźniej zaskoczona tempem przemian (powszechna krytyka, strajki, obrady "okrągłego stołu") odpuściła sobie kontrolowanie piosenek rockowych, mając ważniejsze sprawy na głowie. Stan pewnej schizofrenii, panowała wówczas w mediach, dobrze oddaje historia "Piosenki góralskiej" Big Cyca. Była to punkowa kompozycja o zomowcach, którzy radiowozami uganiają się za młodzieżą. Dla zmylenia cenzury utwór został ubrany w kostium niby to góralskiej przyśpiewki. Intencje twórców były czytelne dla wszystkich, gdyż piosenka kończyła się nie pozostawiającym wątpliwości zbiorowym okrzykiem: "Zadzwońcie po milicję!" (nagranym notabene podczas jednego z nielegalnych przecież happeningów Pomarańczowej Alternatywy). Ten zdecydowanie polityczny kawałek, naśmiewający się z ciężkiej pracy służb porządkowych, bez przeszkód był emitowany w radiowej Trójce (w tamtym czasie absolutnej wyroczni w dziedzinie muzyki), a na popularnej liście przebojów Marka Niedźwieckiego doszedł do drugiego miejsca.
Widmo wolności
Na początku lat 90. w eterze panowała całkowita wolność. Po latach cenzury dla radiowców było oczywiste, że na antenie puszcza się rock politycznie zaangażowany. Bez przeszkód emitowano więc zjadliwe satyry polityczne, takie jak "ZChN zbliża się" grupy Piersi, "45/89" Kultu czy "Nie wierzcie elektrykom" Big Cyca. W 1992 r. na festiwalu w Sopocie doszło do tego, że Kazik Staszewski zaśpiewał piosenkę "100 000 000", w której refrenie pojawił się apel do urzędującego prezydenta: "Wałęsa, oddaj moje sto milionów!". Była to kpina z przedwyborczych obietnic Lecha Wałęsy wyśpiewana mu prosto w nos, gdyż Wałęsa siedział wówczas na widowni. W późniejszych telewizyjnych powtórkach wycinano piosenkę Kazika. Niemniej samo to, że tak jednoznacznie polityczny utwór mógł być wykonany na deskach Opery Leśnej podczas transmitowanego przez telewizję festiwalu, jest znaczący.
Paniczny strach przed piosenkami o politycznej tematyce pojawił się wśród radiowców wraz z totalnym upolitycznieniem państwowych mediów. Każda ekipa, która wygrywa kolejne wybory, wpycha swych ludzi do rad nadzorczych lub bezpośrednio do kierownictwa poszczególnych stacji. Wraz ze zmianą politycznej opcji mamy więc w państwowych mediach do czynienia z czymś w rodzaju wyścigu wazeliniarzy, którzy robią wiele, by się przypodobać nowemu kierownictwu. To z kolei powoduje, że żadna piosenka, w której jest choćby aluzja do tego, co się dzieje na politycznej scenie, nie pojawia się w eterze. Nie bez znaczenia było powołanie przed laty potwora o nazwie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, który to potwór jest kompletnie niepotrzebną polityczną naroślą na organizmie rynku mediów.
Łapa na eterze
W połowie lat 90. piosenki naśmiewające się z polityków zniknęły z radiowych anten. I jak dowodzą liczne współczesne przykłady, zniknęły raczej bezpowrotnie. Mamy do czynienia z paradoksem: kontrolowane przez dawny czerwony Radiokomitet stacje radiowe były odważniejsze niż dzisiejsze wolne rozgłośnie. Starzy komuniści mieli tak naprawdę w dupie to, co i o czym śpiewa młodzież, czego dowodem choćby ujawnione przez historyków IPN materiały. Krzysztof Lesiakowski, Paweł Perzyna i Tomasz Toborek w książce "Jarocin w obiektywie bezpieki", analizując raporty SB dotyczące festiwalu w Jarocinie, dowodzą, że władza nie obawiała się uczestników festiwalu ani ich rockowych piosenek. Na młodych ludzi patrzono z pewnym pobłażaniem, ograniczając się jedynie do obserwacji i traktując jarocińskie zloty jako okazję do opisania i rozpoznania młodzieżowych subkultur.
Rockowe utwory polityczne to zdecydowanie twórczość marginalna. Większość wykonawców woli unikać politycznej tematyki, ograniczając się do piosenek o miłości i tzw. problemach egzystencjalnych. Także wykonawcy z kręgu polskiego hip-hopu nie tęsknią do polityki, co o tyle dziwne, że na świecie jest akurat odwrotnie. Ich utwory to w zapłakane monologi, w których skarżą się na to, że świat ich nie rozumie, a policja goni po podwórku, gdy tylko zapalą jointa. Wyjątkiem jest inteligentny Łona ze Szczecina, którego jednak próżno by szukać na radiowej antenie. Wskutek kastracyjnych zabiegów radiowych ważniaków otaczająca nas rzeczywistość jawi się w emitowanych na antenach piosenkach niczym bezkonfliktowy świat z głupawych seriali. Na antenę dopuszcza się głównie piosenki, które po prostu ładnie kłamią.
Autocenzura kierowników muzycznych dotyczy nie tylko nowych piosenek zespołów głębokiego undergroundu, takich jak kombatancki Dezerter, alterglobalistyczny Włochaty czy najbardziej chyba obecnie polityczny zespół w Polsce - Butelka z Torunia. Ten ostatni wsławił się piosenkami o Lidze Polskich Rodzin i Radiu Maryja. Także politycznie zabarwione utwory wykonawców o większej sile przebicia, jak choćby Macieja Maleńczuka, Pawła Kukiza, Tymona Tymańskiego czy Kazika Staszewskiego, nie trafiają na antenę.
Teledysku "Dawna dziewczyno", w którym Maleńczuk jest przebrany za biskupa, nie wyemitowała żadna duża stacja telewizyjna. Wydana w 2004 r. "Płyta piracka" Piersi, zawierająca ostre piosenki wymierzone w SLD (np. świetna "Ordynacka") i Samoobronę, nie miała szans na emisję. Z bardzo chwalonej przez krytyków płyty "Wesele" grupy Tymon & Transistors grano na falach radiowych tylko pastiszowego "Białego misia", ale już nikt nie odważył się wyemitować dobrych politycznych piosenek, takich jak "Ewakuacja Watykanu" czy "D.O.B".
Samoobrona i jej barwni politycy to ulubiony temat wielu zespołów. Piosenki kpiące z partii Leppera nagrali w ostatnich latach tak znani wykonawcy, jak Kazik Staszewski, Kukiz i Piersi, T. Love, Big Cyc czy grupa Kowalski. Żaden z tych utworów nie był emitowany szerzej w radiu - ze strachu przed politykami. Najnowszy przykład rockowej satyry politycznej nie dopuszczonej na antenę to piosenka "Moherowe berety" Big Cyca, której grania boi się większość stacji radiowych. W zasadzie nikt - poza niszowym Antyradiem - nie ma odwagi emitować tego typu kompozycji.
Wolny Internet
Ostatnią oazą wolności dla wielu wykonawców jest Internet. Piosenkę "Moherowe berety" Big Cyca w ciągu zaledwie kilku dni ściągnęło do swoich komputerów ponad 100 tys. internautów. W Internecie jest do zdobycia także teledysk grupy Butelka z Torunia, który został nagrany podczas nielegalnego wtargnięcia muzyków na teren Radia Maryja.
Cenzurowanie politycznych piosenek w Polsce kłóci się z zachodnimi standardami. Tam nikt takich utworów nie cenzuruje, a satyra polityczna często gości na antenie. W Niemczech hitem we wszystkich stacjach radiowych była niedawno piosenka okrutnie naigrawająca się z Gerharda Schroedera. Animowany teledysk ukazywał kanclerza jako chciwego obrzydliwca, który dusi emerytów w maszynce do mięsa. Popowy gwiazdor George Michael nagrał teledysk, w którym Tony Blair jest ukazany jako piesek aportujący przed Bushem. W USA piosenki wymierzone w politykę Busha bez przeszkód hulają po stacjach radiowych i MTV. Punkowa grupa Green Day, która o prezydencie nie wyraża się inaczej niż "idiota", zyskała rozgłos niesłychanie polityczną płytą "American Idiot". W mocnych słowach o rządzącej ekipie śpiewa Eminem i nikt nie próbuje go cenzurować. Kłopoty mieli tylko Rolling Stonesi, którzy na swojej ostatniej płycie umieścili piosenkę odczytaną jako atak na międzynarodową politykę USA. Część państwowych rozgłośni wstrzymała jej emisję, ale stacje prywatne nadawały ją bez ograniczeń.
Słynny jest przypadek brytyjskiej grupy punkowej Sex Pistols, która w 1977 r. nagrała utwór "God Save the Queen", w którym śpiewa o królowej stojącej na czele faszystowskiego reżimu. Numer, mimo że był zakazany, doszedł aż do drugiego miejsca brytyjskiej listy przebojów. Bo jak mawiał bp Krasicki, "prawdziwa cnota krytyk się nie boi".
Strach naszych radiowców przed polityczną satyrą w muzyce wynika z braku dostatecznej wiedzy na temat tego, czym jest demokracja. Piosenki ironicznie komentujące rzeczywistość powinny być niczym ożyw-czy tlen w radiowych płucach. Jeszcze nie tak dawno ich obecność w mediach była czymś oczywistym. Dziś - na skutek rozumowania na poziomie niewolnika, tchórzliwych postaw, politycznych zależności i układów, a także zwykłego szmaciarstwa - są zakazane.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.