Bohaterami są dla Polaków Pawlak i Kargul, Janosik, kapitan Kloss oraz serialowe anioły - Hanka Mostowiak i doktorostwo Burscy Kto z liderów popkultury rozpala wyobraźnię największej liczby Polaków w roku 2005? Jeśli ktoś liczył na epokową zmianę warty, popełnił błąd! Naszej pamięci najmocniej trzymają się giganty PRL: Kargul i Pawlak, Janosik oraz kapitan Kloss. Nie zdetronizowały ich współczesne polskie anioły, czyli postacie żyjące w głowie Ilony Łepkowskiej, scenarzystki najpopularniejszych obecnie seriali - Hanka Mostowiak, doktorostwo Zofia i Jakub Burscy czy ich kolega po fachu dr Paweł Lubicz. Oznaczałoby to, że telewizyjna monokultura PRL (najpierw mieliśmy tylko jeden program TVP, potem dwa) zwyciężyła z pluralistyczną do granic oczopląsu współczesną telewizją.
W PRL nie mieliśmy wyboru, więc bohaterowie wtedy pokazywani (także w wielokrotnych powtórkach) zapadli nam w pamięć niczym Edward Gierek. Obecne czasy mają wielu bohaterów, więc do wyobraźni Polaków poza aniołami z seriali przebili się tylko jakoś tam swojski i przaśny Shrek, James Bond, Jaś Fasola oraz Indiana Jones. Słabo zamąciły nam w głowach postacie z "Matriksa", co dowodzi, że w miarę twardo stąpamy po ziemi.
Stachanowcy swojszczyzny
Rankingowi bohaterów polskiej wyobraźni (wyłonionych na podstawie badania Pentora na zlecenie "Wprost") liderują Pawlak i Kargul z "Samych swoich" Sylwestra Chęcińskiego. Tych można było typować z zamkniętymi oczami, zwłaszcza Wacława Kowalskiego - Pawlaka. W 1966 r. właśnie przekroczył pięćdziesiątkę, kiedy Andrzej Mularczyk zamachał mu przed oczami historią własnego stryja. Stryj, kresowy chłopak, z takich, co to "tajojta, Józku" wtykają w co drugie zdanie, nagrał się na taśmę Mularczykowi, wziętemu reporterowi radiowemu. Tam sprawozdał, jak to Jałta przerzuciła go z Kresów na Dolny Śląsk. I jak tu, w posthitlerowskim pejzażu, po kresowemu poprztykał się o płot z dawnym sąsiadem. Mularczyk wprawdzie grzał się sławą twardego brata Romana Bratnego, ale Bratny był za krótki, by kresową historyjkę rodzinną przepchać do filmu. Do czasu. Gdy Gomułka okopał się po utrąceniu popaździernikowej odwilży, przypomniał sobie, że przecież zaczynał jako minister od ziem odzyskanych. I że filmowa agitka w tonacji "myśmy tu nie przyszli, myśmy tu wrócili", dobrze by mu zrobiła na karierę. Mularczyk na to: "Jest taka agitka". Zresztą głębinowa, bo oparta o klasyka Fredrę. Tam spór o mur, tu kłótnia o płot. Tam szlachetczyzna, tu ludowizna. Brakowało tylko wykonawcy, który zaśpiewałby po kresowemu. I wtedy ten Kowalski, dotąd aktorski przeciętniak z drugiego szeregu, uruchomił bałak. A miał go w gardle i we krwi. I tym bałakiem czasowo unieważniał Jałtę. Milionom, które się w niego wgapiały, wydawało się, że Polska z powrotem rozciąga się 100 kilometrów na wschód od Przemyśla. W kraju, któremu co kilka lat sztabowcy przesuwają granice jednym ruchem ołówka, takich wrażeń się nie zapomina. Kresowiakom depcze po piętach Janosik. I nic dziwnego, bo Janosik to nasz Pan Jezus, który jak najsłuszniej urodził się na Podhalu, zamiast się męczyć na palestyńskich piaskach. Marek Perepeczko, z włosem jak Chrystus z odpustowego oleodruku, nosił jezusowym gestem zabłąkane owieczki na karku. Wygłaszał "kazania na górze", a wokół stał jasełkowy landszafcik. I nikomu nie wadziło, że gdy kazanie zaczynał na tle wapiennych pagórków Jury Krakowsko-Częstochowskiej, to kończył z tatrzańskimi granitami w tle. A uczniowie słuchali, mając za plecami Trzy Korony. Zresztą zbójnickie liturgie i tak filmowano w dekoracyjnej jaskini wzniesionej w halach wytwórni filmowej Barrandov pod Pragą. Zdradzony Janosik - bo i na Podhalu, choć to nie do wiary, trafiają się Judasze - egzekucji dostąpił oczywiście w trybie ewangelicznym. Z dwójką "łotrów" po bokach oraz owieczkami, które masowo roniły łzy na halach, i ogniami rozpalonymi na szczytach przez "apostołów". Co wskazywało na możliwość zmartwychwstania. Tyle że wszystko to za wcześnie o całe pięć lat. Gdyby Jerzy Passendorfer nakręcił "Janosika" w takim, powiedzmy, roku 1979, zbójnik podparłby się deklaracją o walce "o sprawiedliwość dla synów ziemi. Tej ziemi". I widownia stałaby po kostki we łzach. Ale Passendorfer marnował talent na kręcenie różnych "Kierunków Berlin" z Siemionem, które haftował pod gust polityczny Mieczysława Moczara.
Ozdóbki z seriali
Bohaterom PRL dyszą w kark ozdóbki współczesnych seriali. Na oceaniczną popularność Hanki Mostowiak (Małgorzata Kożuchowska) z serialu "M jak miłość" - u nas miejsce 3.) zapracowali weterani filmowego popu: scenarzystka Ilona Łepkowska (kto pamięta, że dziergała jeszcze kicze lat 80. w stylu "Kogel-mogel?") oraz reżyser Ryszard Zatorski, który tak długo terminował u Juliusza Machulskiego, aż się wyuczył. Ten duet wziął na warsztat sierotkę o temperamencie i ambicjach Alexis Carrington. Najpierw Hanka wdziera się podstępem do statecznej rodziny Mostowiaków, by w zemście za mroczne winy przeszłości rozłożyć familię na łopatki. A że w masowym serialu nie da się długo utrzymać na planie pierwszym postaci negatywnej, więc Hanka weksluje w stronę jak najbardziej cnotliwej Mostowiakowej. Gdy na czacie Kożuchowską-Mostowiak pytają o autorytety, odpowiada po bożemu: "Papież i rodzice". Co doskonale wróży i jej, i serialowi. I nie zagrozi mu żaden Jacek Poniedziałek, który na pierwszą stronę "Faktu" wywlókł, że jest gejem.
Na pozycję piątą i szóstą wysforowali się siłami naszej telewizji Zosia Stankiewicz-Burska (Małgorzata Foremniak) z małżonkiem Jakubem (Artur Żmijewski). Już siódmy sezon z rzędu powinni przyprawiać o kolkę ze śmiechu wszystkich, którzy w realu kiedykolwiek zetknęli się z naszą służbą zdrowia. Tymczasem nie dzieje się nic podobnego. "Na dobre i na złe", ta fikcja z zakresu opieki zdrowotnej, bywa wchłaniana przez miliony bez mrugnięcia. Powód? Jak się służba zdrowia korumpuje w szpitalu, to dajcie choć w telewizji popatrzeć na lekarzy, którzy się nie obcyndalają z robotą.
Agent z żelaza
Czwarty w rankingu kapitan Kloss to w Polsce pamięć sukcesu. Mówimy "Kloss", a myślimy "najlepszy produkt w całej historii polskiej popkultury". Z sukcesem przetestowany od Berlina po Kamczatkę. Kiedy "Stawkę" pokazywała telewizja NRD, podglądało ją pół Berlina Zachodniego, choć zazwyczaj na enerdowski program nie zwracał tam uwagi pies z kulawą nogą. W Szwecji "Stawka" miała większą oglądalność niż mistrzostwa świata w hokeju na lodzie. W byłej Jugosławii po emisji serialu obwożono Stanisława Mikulskiego po najważniejszych miastach z honorami przysługującymi koronowanej głowie. Kiedy na koronie budapeszteńskiego stadionu, podczas obchodów święta narodowego Węgier, zasiadła już partyjna wierchuszka z I sekretarzem Janosem Kadarem, konferansjer rzucił w stronę stutysięcznej widowni: "Na kogo jeszcze czekamy?". "Na Klossa!" - ryknęło 100 tys. gardeł. I Mikulski pojawił się - na rydwanie umajonym kwiatami, zaprzężonym w osiem białych koni. Pozdrawiając publiczność gestem rzymskiego imperatora, zrobił rundę honorową wokół stadionu. Publiczność oszalała i asa wywiadu trzeba było wywieźć w bezpieczne miejsce pod siedzeniem samochodu. Mikulski swojej sławy nie konsumował egoistycznie. Gdy trzeba było pani garderobianej z teatru załatwić przydział na mieszkanie, wysyłano w tę "mission impossible" kapitana Klossa. Zawsze skutkowało. Zgrzyt nastąpił w roku 1989. Telewizja przerwała kolejną powtórkę serialu, gdy podniosły się głosy: dość mamy "polskiego" bohatera narodowego, który paraduje w mundurze hitlerowskim, a szpieguje dla KGB. Ale patriotyczna gorączka szybko opadła. W 1994 r. "Stawka" zwyciężyła w głosowaniu na najlepszy serial półwiecza rodzimej telewizji. Jak zawsze. I potoczyło się. Serial doczekał się opasłej monografii - na okładce zacytowano tekst niżej podpisanego hołdownika, drukowany przed kilku laty we "Wprost". W Olszynie jeden z zaułków świeżo zyskał miano "Stawki większej niż życie". A Mikulski skończył 75 lat i wraz z 81-latkiem Karewiczem niecierpliwi się, kiedy wreszcie zagra w kontynuacji serialu.
Od zera do bohatera
Dlaczego siódmy jest Nikodem Dyzma? Zacytujmy źródło literackie: "`Wielce szanowny panie prezesie. Przybywam tu z polecenia pana prezydenta Rzeczypospolitej, by w jego imieniu prosić pana o przyjęcie misji tworzenia nowego rządu. Oto list odręczny prezydenta`. W wyciągniętej ręce trzymał kopertę. Nikodem poczerwieniał i otworzył usta. - Że... że co? Zdawał sobie jasno sprawę z rozmiarów zaszczytu, jaki go spotkał. On, Nikodem Dyzma, mizerny urzędniczyna z Łyskowa, mógłby teraz kierować losami wielkiego państwa, ba, całego świata! Ale... ale właściwie... co mu po tym? Znowu nerwowe, pełne zasadzek życie w Warszawie, znowu trzymanie się na baczności przed każdym słowem... Ale władza, wielka władza nad trzydziestu z górą milionami ludzi! Tysiące jest takich, co za jeden dzień takiej władzy i tego tytułu, tytułu prezesa Rady Ministrów, oddałoby życie!... Gabinet premiera Dyzmy... Rząd Nikodema Dyzmy... Wojsko prezentuje broń, okręty wojenne salutują salwami... Cokolwiek powie, przedrukują to dzienniki całego świata... Władza, sława...". To jest doświadczenie górnych 100 tys. awansowanych w ostatnich latach. I marzenie milionów tych, którzy się nie załapali. A przecież się nadają. Też pochodzą z jakiegoś Łyskowa.
Czołgista po przejściach
Ósmego w rankingu Shreka można potraktować jak incydent: zabawny, rubaszny o gołębim sercu zielony stwór to próba obłaskawienia naszego paskudnego oblicza, pod którym rzekomo kryje się to, co piękne i wzniosłe. Ale zaraz za Shrekiem jest Janek Kos, dowódca wiadomego czołgu. Na planie "Czterech pancernych" biegała za nim charakteryzatorka, która wylewała mu na włosy wiadra wody utlenionej. Wyglądał jak słowiański blondynek-cherubinek w mundurze ludowego wojska. Chwyciło. Tylko w kinach przyjęło Janka do aprobatywnej wiadomości 7 mln widzów. Obwożono go - z czołgiem i kolegami - po kraju jak okaz cyrkowy. Tak długo, aż mu nerwy puszczały. Gdy mały Czarek Pazura wdrapał się kiedyś na czołg, usłyszał swojską komendę: "Spierdalaj!". "A nie mogłeś od razu powiedzieć, że to ty?" - usprawiedliwiał się Gajos po latach. Niepotrzebnie. Kultu Isaury Ő65 nie było w stanie przyćmić dosłownie nic. O pancernych śpiewały gwiazdy. Sława Przybylska miała "Piosenkę telegrafistki", duet Andrzej i Eliza - "Balladę pancerną", Krzysztof Krawczyk - "Załogę `Rudego`", a grupa Dwa Plus Jeden - "Kołysankę szarikową". Co się tak podobało? To, że po latach wywlekania na ekrany zwałów męczeńskich trupów wojna nareszcie zaczęła przypominać piknik. Tuż przed bitwą pod Studziankami Janek urywał się z czołgu, aby się wykąpać. A przed forsowaniem Odry po prostu brykał do panny. Sam Janek zwyciężył w Berlinie, ale poległ w Warszawie. Za udział w "komunistycznej agitce" część kolegów aktorów przestała go poznawać na ulicy. Zwłaszcza od czasu, kiedy serial w 1967 r. otrzymał Nagrodę I stopnia Ministra Obrony Narodowej. W następstwie Gajos o twarzy, która zdobiła rewersy milionów kieszonkowych lusterek, ale której dyrektor żadnego teatru nie chciał mieć w obsadzie, przesiedział 13 lat w teatralnych bufetach. Wyciągnął go stamtąd dopiero Filip Bajon, który w telewizyjnym "Wahadełku" dał mu rolę usmarkanego epileptyka w brudnym podkoszulku.
Dynastia poruczników
Gliniarze uszeregowali się w charakterystyczny rządek: przoduje (miejsce 18.) porucznik Sławek Borewicz z "07 zgłoś się", który odkrywał zagadki dawno już rozwiązane w zeszytach "Ewa wzywa 07" i książeczkach ze srebrnym kluczykiem. Za paprotkę służyła mu Ewa Florczak, polski aniołek Charliego, niezastąpiona jako kapuś w zamaskowanych burdelach i nielegalnych kasynach gry.
Po Borewiczu w pierwszej linii dziedziczy komisarz Halski (miejsce 21.) z serialu "Ekstradycja", policyjnego hurtu ekranowego początku lat 90. Halski - Kondrat, który policyjnego szlifu nabrał na planie "Psów", fedrował już nową modą na dwóch frontach: walczył z mafią pruszkowską i alkoholem.
I działał jak kalka - jeżeli w środę "Wiadomości" alarmowały, że gangsterzy wymuszają od restauratorów haracz, to Halski łapał ich w swoim serialu w piątek. Kapitan Zawada z "Kryminalnych" (miejsce 22.) to też Borewicz, tylko przesunięty w czasie. Obnosi po ekranie urodę i maniery kapitana Żbika z PRL-owskiego komiksu. Nad sobą ma identycznego jak Borewicz szefa - pułkownika o siwych skroniach i ciężkich od niewyspania powiekach Ryszarda Filipskiego. Też przeczołganego w PRL-owskich tajnych służbach - o ile widz pamięta "Brylanty pani Zuzy" z roku 1972. Wprawdzie wtedy Filipski narzekał, że odbierał tylko telefony typu: "Czy może pan przyjechać na piątek? Rola niewielka, dla filmu ważna, a dla pana to drobiazg - trzeba udusić jedną panią". Wtedy się wściekał, ale teraz pewnie jest wdzięczny. Stanowi wiarygodne kadrowe tło dla plastikowego komisarza Zawady. Ten zresztą odziedziczył po Borewiczu robotę standardową. Borewicz dybał na waluciarzy i właścicieli szklarni, a Zawada tropi kryminalne gotowce nowej epoki: wybuchy w mieszkaniach biznesmenów po sztucznej plajcie czy zamachy na dziennikarzy, co zwąchali niebezpieczny temat. Słowem - prasówka z poprzedniego tygodnia. A w dodatku nie błyska inteligencją śledczą powyżej poziomu dzielnicowego. Czas na apel poległych. Najpierw tych, których żal. Masowa wyobraźnia Polaków pogrzebała, stety-niestety, inteligentów z "rozdrapami". Przepadł Maciek Chełmicki z "Popiołu i diamentu". Nikt już nie chce pamiętać, że gdy Cybulski błysnął w 1958 r. czarnymi szkłami, prywaciarze palili za niego świece przed ołtarzami całej Polski: jednego dnia za czarnymi okularami rozbijały się miliony nastolatków. Nikt nie pamięta, że gdy dał w gazecie ogłoszenie: "Chłopaki, oddajcie mi motor", złodzieje odstawili maszynę - wypucowaną i z karteczką: "Zbyszku, przepraszamy. Nie wiedzieliśmy, że to twój". Nikt teraz nie pamięta, że gdy Cybulskiego zmiażdżyły koła pospiesznego na wrocławskim dworcu, na torowisko wysypała się pokrwawiona książeczka do nabożeństwa. I srebrny ryngraf z Matką Boską, która chroniła jego ojca podczas walk we francuskim Resistance. Jakież to polskie.
"Ja nie mam nic, ty nie masz nic i on nie ma nic. No to we trzech mamy w sam raz tyle, by tu, na tym miejscu, postawić fabrykę" - krzyczy Karol Borowiecki w "Ziemi obiecanej" (1975) Andrzeja Wajdy. To bohater jak najbardziej na nasze czasy. Gołodupiec z fenomenalną zdolnością do wciskania kitu. Odrodzona Najjaśniejsza to dla takich jak on środowisko optymalne. Kiedy przed stu laty wykreował go Reymont, kapitalistyczna gorączka była nie niższa niż dziś. "To życie i tamten świat łódzki porywa mnie różnorodnością żywiołów, brakiem wszelkich szablonów, rozpętaniem instynktów, nieliczeniem się z niczym, potęgą żywiołową prawie..." - pisał przyszły noblista. Publiczność doceniała. Kiedy powieść zaczęła się ukazywać w "Kurierze Codziennym", pismu tylko w Łodzi przybyło tysiąc prenumeratorów. A renomowany wydawca spółka Gebethner i Wolff od razu podniosła honorarium autora z pięciu na siedem kopiejek od wiersza. Dziś przewalacz Borowiecki wyobraźni masowej nie rozpala w stopniu najmarniejszym. Mimo że jest autorstwa spółki noblowsko-oskarowej Reymont - Wajda. I mimo że czasy jak najbardziej po temu. Może opatrzył się w telewizyjnych wiadomościach? Przecież występuje tam co wieczór.
Stachanowcy swojszczyzny
Rankingowi bohaterów polskiej wyobraźni (wyłonionych na podstawie badania Pentora na zlecenie "Wprost") liderują Pawlak i Kargul z "Samych swoich" Sylwestra Chęcińskiego. Tych można było typować z zamkniętymi oczami, zwłaszcza Wacława Kowalskiego - Pawlaka. W 1966 r. właśnie przekroczył pięćdziesiątkę, kiedy Andrzej Mularczyk zamachał mu przed oczami historią własnego stryja. Stryj, kresowy chłopak, z takich, co to "tajojta, Józku" wtykają w co drugie zdanie, nagrał się na taśmę Mularczykowi, wziętemu reporterowi radiowemu. Tam sprawozdał, jak to Jałta przerzuciła go z Kresów na Dolny Śląsk. I jak tu, w posthitlerowskim pejzażu, po kresowemu poprztykał się o płot z dawnym sąsiadem. Mularczyk wprawdzie grzał się sławą twardego brata Romana Bratnego, ale Bratny był za krótki, by kresową historyjkę rodzinną przepchać do filmu. Do czasu. Gdy Gomułka okopał się po utrąceniu popaździernikowej odwilży, przypomniał sobie, że przecież zaczynał jako minister od ziem odzyskanych. I że filmowa agitka w tonacji "myśmy tu nie przyszli, myśmy tu wrócili", dobrze by mu zrobiła na karierę. Mularczyk na to: "Jest taka agitka". Zresztą głębinowa, bo oparta o klasyka Fredrę. Tam spór o mur, tu kłótnia o płot. Tam szlachetczyzna, tu ludowizna. Brakowało tylko wykonawcy, który zaśpiewałby po kresowemu. I wtedy ten Kowalski, dotąd aktorski przeciętniak z drugiego szeregu, uruchomił bałak. A miał go w gardle i we krwi. I tym bałakiem czasowo unieważniał Jałtę. Milionom, które się w niego wgapiały, wydawało się, że Polska z powrotem rozciąga się 100 kilometrów na wschód od Przemyśla. W kraju, któremu co kilka lat sztabowcy przesuwają granice jednym ruchem ołówka, takich wrażeń się nie zapomina. Kresowiakom depcze po piętach Janosik. I nic dziwnego, bo Janosik to nasz Pan Jezus, który jak najsłuszniej urodził się na Podhalu, zamiast się męczyć na palestyńskich piaskach. Marek Perepeczko, z włosem jak Chrystus z odpustowego oleodruku, nosił jezusowym gestem zabłąkane owieczki na karku. Wygłaszał "kazania na górze", a wokół stał jasełkowy landszafcik. I nikomu nie wadziło, że gdy kazanie zaczynał na tle wapiennych pagórków Jury Krakowsko-Częstochowskiej, to kończył z tatrzańskimi granitami w tle. A uczniowie słuchali, mając za plecami Trzy Korony. Zresztą zbójnickie liturgie i tak filmowano w dekoracyjnej jaskini wzniesionej w halach wytwórni filmowej Barrandov pod Pragą. Zdradzony Janosik - bo i na Podhalu, choć to nie do wiary, trafiają się Judasze - egzekucji dostąpił oczywiście w trybie ewangelicznym. Z dwójką "łotrów" po bokach oraz owieczkami, które masowo roniły łzy na halach, i ogniami rozpalonymi na szczytach przez "apostołów". Co wskazywało na możliwość zmartwychwstania. Tyle że wszystko to za wcześnie o całe pięć lat. Gdyby Jerzy Passendorfer nakręcił "Janosika" w takim, powiedzmy, roku 1979, zbójnik podparłby się deklaracją o walce "o sprawiedliwość dla synów ziemi. Tej ziemi". I widownia stałaby po kostki we łzach. Ale Passendorfer marnował talent na kręcenie różnych "Kierunków Berlin" z Siemionem, które haftował pod gust polityczny Mieczysława Moczara.
Ozdóbki z seriali
Bohaterom PRL dyszą w kark ozdóbki współczesnych seriali. Na oceaniczną popularność Hanki Mostowiak (Małgorzata Kożuchowska) z serialu "M jak miłość" - u nas miejsce 3.) zapracowali weterani filmowego popu: scenarzystka Ilona Łepkowska (kto pamięta, że dziergała jeszcze kicze lat 80. w stylu "Kogel-mogel?") oraz reżyser Ryszard Zatorski, który tak długo terminował u Juliusza Machulskiego, aż się wyuczył. Ten duet wziął na warsztat sierotkę o temperamencie i ambicjach Alexis Carrington. Najpierw Hanka wdziera się podstępem do statecznej rodziny Mostowiaków, by w zemście za mroczne winy przeszłości rozłożyć familię na łopatki. A że w masowym serialu nie da się długo utrzymać na planie pierwszym postaci negatywnej, więc Hanka weksluje w stronę jak najbardziej cnotliwej Mostowiakowej. Gdy na czacie Kożuchowską-Mostowiak pytają o autorytety, odpowiada po bożemu: "Papież i rodzice". Co doskonale wróży i jej, i serialowi. I nie zagrozi mu żaden Jacek Poniedziałek, który na pierwszą stronę "Faktu" wywlókł, że jest gejem.
Na pozycję piątą i szóstą wysforowali się siłami naszej telewizji Zosia Stankiewicz-Burska (Małgorzata Foremniak) z małżonkiem Jakubem (Artur Żmijewski). Już siódmy sezon z rzędu powinni przyprawiać o kolkę ze śmiechu wszystkich, którzy w realu kiedykolwiek zetknęli się z naszą służbą zdrowia. Tymczasem nie dzieje się nic podobnego. "Na dobre i na złe", ta fikcja z zakresu opieki zdrowotnej, bywa wchłaniana przez miliony bez mrugnięcia. Powód? Jak się służba zdrowia korumpuje w szpitalu, to dajcie choć w telewizji popatrzeć na lekarzy, którzy się nie obcyndalają z robotą.
Agent z żelaza
Czwarty w rankingu kapitan Kloss to w Polsce pamięć sukcesu. Mówimy "Kloss", a myślimy "najlepszy produkt w całej historii polskiej popkultury". Z sukcesem przetestowany od Berlina po Kamczatkę. Kiedy "Stawkę" pokazywała telewizja NRD, podglądało ją pół Berlina Zachodniego, choć zazwyczaj na enerdowski program nie zwracał tam uwagi pies z kulawą nogą. W Szwecji "Stawka" miała większą oglądalność niż mistrzostwa świata w hokeju na lodzie. W byłej Jugosławii po emisji serialu obwożono Stanisława Mikulskiego po najważniejszych miastach z honorami przysługującymi koronowanej głowie. Kiedy na koronie budapeszteńskiego stadionu, podczas obchodów święta narodowego Węgier, zasiadła już partyjna wierchuszka z I sekretarzem Janosem Kadarem, konferansjer rzucił w stronę stutysięcznej widowni: "Na kogo jeszcze czekamy?". "Na Klossa!" - ryknęło 100 tys. gardeł. I Mikulski pojawił się - na rydwanie umajonym kwiatami, zaprzężonym w osiem białych koni. Pozdrawiając publiczność gestem rzymskiego imperatora, zrobił rundę honorową wokół stadionu. Publiczność oszalała i asa wywiadu trzeba było wywieźć w bezpieczne miejsce pod siedzeniem samochodu. Mikulski swojej sławy nie konsumował egoistycznie. Gdy trzeba było pani garderobianej z teatru załatwić przydział na mieszkanie, wysyłano w tę "mission impossible" kapitana Klossa. Zawsze skutkowało. Zgrzyt nastąpił w roku 1989. Telewizja przerwała kolejną powtórkę serialu, gdy podniosły się głosy: dość mamy "polskiego" bohatera narodowego, który paraduje w mundurze hitlerowskim, a szpieguje dla KGB. Ale patriotyczna gorączka szybko opadła. W 1994 r. "Stawka" zwyciężyła w głosowaniu na najlepszy serial półwiecza rodzimej telewizji. Jak zawsze. I potoczyło się. Serial doczekał się opasłej monografii - na okładce zacytowano tekst niżej podpisanego hołdownika, drukowany przed kilku laty we "Wprost". W Olszynie jeden z zaułków świeżo zyskał miano "Stawki większej niż życie". A Mikulski skończył 75 lat i wraz z 81-latkiem Karewiczem niecierpliwi się, kiedy wreszcie zagra w kontynuacji serialu.
Od zera do bohatera
Dlaczego siódmy jest Nikodem Dyzma? Zacytujmy źródło literackie: "`Wielce szanowny panie prezesie. Przybywam tu z polecenia pana prezydenta Rzeczypospolitej, by w jego imieniu prosić pana o przyjęcie misji tworzenia nowego rządu. Oto list odręczny prezydenta`. W wyciągniętej ręce trzymał kopertę. Nikodem poczerwieniał i otworzył usta. - Że... że co? Zdawał sobie jasno sprawę z rozmiarów zaszczytu, jaki go spotkał. On, Nikodem Dyzma, mizerny urzędniczyna z Łyskowa, mógłby teraz kierować losami wielkiego państwa, ba, całego świata! Ale... ale właściwie... co mu po tym? Znowu nerwowe, pełne zasadzek życie w Warszawie, znowu trzymanie się na baczności przed każdym słowem... Ale władza, wielka władza nad trzydziestu z górą milionami ludzi! Tysiące jest takich, co za jeden dzień takiej władzy i tego tytułu, tytułu prezesa Rady Ministrów, oddałoby życie!... Gabinet premiera Dyzmy... Rząd Nikodema Dyzmy... Wojsko prezentuje broń, okręty wojenne salutują salwami... Cokolwiek powie, przedrukują to dzienniki całego świata... Władza, sława...". To jest doświadczenie górnych 100 tys. awansowanych w ostatnich latach. I marzenie milionów tych, którzy się nie załapali. A przecież się nadają. Też pochodzą z jakiegoś Łyskowa.
Czołgista po przejściach
Ósmego w rankingu Shreka można potraktować jak incydent: zabawny, rubaszny o gołębim sercu zielony stwór to próba obłaskawienia naszego paskudnego oblicza, pod którym rzekomo kryje się to, co piękne i wzniosłe. Ale zaraz za Shrekiem jest Janek Kos, dowódca wiadomego czołgu. Na planie "Czterech pancernych" biegała za nim charakteryzatorka, która wylewała mu na włosy wiadra wody utlenionej. Wyglądał jak słowiański blondynek-cherubinek w mundurze ludowego wojska. Chwyciło. Tylko w kinach przyjęło Janka do aprobatywnej wiadomości 7 mln widzów. Obwożono go - z czołgiem i kolegami - po kraju jak okaz cyrkowy. Tak długo, aż mu nerwy puszczały. Gdy mały Czarek Pazura wdrapał się kiedyś na czołg, usłyszał swojską komendę: "Spierdalaj!". "A nie mogłeś od razu powiedzieć, że to ty?" - usprawiedliwiał się Gajos po latach. Niepotrzebnie. Kultu Isaury Ő65 nie było w stanie przyćmić dosłownie nic. O pancernych śpiewały gwiazdy. Sława Przybylska miała "Piosenkę telegrafistki", duet Andrzej i Eliza - "Balladę pancerną", Krzysztof Krawczyk - "Załogę `Rudego`", a grupa Dwa Plus Jeden - "Kołysankę szarikową". Co się tak podobało? To, że po latach wywlekania na ekrany zwałów męczeńskich trupów wojna nareszcie zaczęła przypominać piknik. Tuż przed bitwą pod Studziankami Janek urywał się z czołgu, aby się wykąpać. A przed forsowaniem Odry po prostu brykał do panny. Sam Janek zwyciężył w Berlinie, ale poległ w Warszawie. Za udział w "komunistycznej agitce" część kolegów aktorów przestała go poznawać na ulicy. Zwłaszcza od czasu, kiedy serial w 1967 r. otrzymał Nagrodę I stopnia Ministra Obrony Narodowej. W następstwie Gajos o twarzy, która zdobiła rewersy milionów kieszonkowych lusterek, ale której dyrektor żadnego teatru nie chciał mieć w obsadzie, przesiedział 13 lat w teatralnych bufetach. Wyciągnął go stamtąd dopiero Filip Bajon, który w telewizyjnym "Wahadełku" dał mu rolę usmarkanego epileptyka w brudnym podkoszulku.
Dynastia poruczników
Gliniarze uszeregowali się w charakterystyczny rządek: przoduje (miejsce 18.) porucznik Sławek Borewicz z "07 zgłoś się", który odkrywał zagadki dawno już rozwiązane w zeszytach "Ewa wzywa 07" i książeczkach ze srebrnym kluczykiem. Za paprotkę służyła mu Ewa Florczak, polski aniołek Charliego, niezastąpiona jako kapuś w zamaskowanych burdelach i nielegalnych kasynach gry.
Po Borewiczu w pierwszej linii dziedziczy komisarz Halski (miejsce 21.) z serialu "Ekstradycja", policyjnego hurtu ekranowego początku lat 90. Halski - Kondrat, który policyjnego szlifu nabrał na planie "Psów", fedrował już nową modą na dwóch frontach: walczył z mafią pruszkowską i alkoholem.
I działał jak kalka - jeżeli w środę "Wiadomości" alarmowały, że gangsterzy wymuszają od restauratorów haracz, to Halski łapał ich w swoim serialu w piątek. Kapitan Zawada z "Kryminalnych" (miejsce 22.) to też Borewicz, tylko przesunięty w czasie. Obnosi po ekranie urodę i maniery kapitana Żbika z PRL-owskiego komiksu. Nad sobą ma identycznego jak Borewicz szefa - pułkownika o siwych skroniach i ciężkich od niewyspania powiekach Ryszarda Filipskiego. Też przeczołganego w PRL-owskich tajnych służbach - o ile widz pamięta "Brylanty pani Zuzy" z roku 1972. Wprawdzie wtedy Filipski narzekał, że odbierał tylko telefony typu: "Czy może pan przyjechać na piątek? Rola niewielka, dla filmu ważna, a dla pana to drobiazg - trzeba udusić jedną panią". Wtedy się wściekał, ale teraz pewnie jest wdzięczny. Stanowi wiarygodne kadrowe tło dla plastikowego komisarza Zawady. Ten zresztą odziedziczył po Borewiczu robotę standardową. Borewicz dybał na waluciarzy i właścicieli szklarni, a Zawada tropi kryminalne gotowce nowej epoki: wybuchy w mieszkaniach biznesmenów po sztucznej plajcie czy zamachy na dziennikarzy, co zwąchali niebezpieczny temat. Słowem - prasówka z poprzedniego tygodnia. A w dodatku nie błyska inteligencją śledczą powyżej poziomu dzielnicowego. Czas na apel poległych. Najpierw tych, których żal. Masowa wyobraźnia Polaków pogrzebała, stety-niestety, inteligentów z "rozdrapami". Przepadł Maciek Chełmicki z "Popiołu i diamentu". Nikt już nie chce pamiętać, że gdy Cybulski błysnął w 1958 r. czarnymi szkłami, prywaciarze palili za niego świece przed ołtarzami całej Polski: jednego dnia za czarnymi okularami rozbijały się miliony nastolatków. Nikt nie pamięta, że gdy dał w gazecie ogłoszenie: "Chłopaki, oddajcie mi motor", złodzieje odstawili maszynę - wypucowaną i z karteczką: "Zbyszku, przepraszamy. Nie wiedzieliśmy, że to twój". Nikt teraz nie pamięta, że gdy Cybulskiego zmiażdżyły koła pospiesznego na wrocławskim dworcu, na torowisko wysypała się pokrwawiona książeczka do nabożeństwa. I srebrny ryngraf z Matką Boską, która chroniła jego ojca podczas walk we francuskim Resistance. Jakież to polskie.
"Ja nie mam nic, ty nie masz nic i on nie ma nic. No to we trzech mamy w sam raz tyle, by tu, na tym miejscu, postawić fabrykę" - krzyczy Karol Borowiecki w "Ziemi obiecanej" (1975) Andrzeja Wajdy. To bohater jak najbardziej na nasze czasy. Gołodupiec z fenomenalną zdolnością do wciskania kitu. Odrodzona Najjaśniejsza to dla takich jak on środowisko optymalne. Kiedy przed stu laty wykreował go Reymont, kapitalistyczna gorączka była nie niższa niż dziś. "To życie i tamten świat łódzki porywa mnie różnorodnością żywiołów, brakiem wszelkich szablonów, rozpętaniem instynktów, nieliczeniem się z niczym, potęgą żywiołową prawie..." - pisał przyszły noblista. Publiczność doceniała. Kiedy powieść zaczęła się ukazywać w "Kurierze Codziennym", pismu tylko w Łodzi przybyło tysiąc prenumeratorów. A renomowany wydawca spółka Gebethner i Wolff od razu podniosła honorarium autora z pięciu na siedem kopiejek od wiersza. Dziś przewalacz Borowiecki wyobraźni masowej nie rozpala w stopniu najmarniejszym. Mimo że jest autorstwa spółki noblowsko-oskarowej Reymont - Wajda. I mimo że czasy jak najbardziej po temu. Może opatrzył się w telewizyjnych wiadomościach? Przecież występuje tam co wieczór.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.