Ted Turner, twórca CNN, był zdruzgotany, gdy jego wartość spadła do... miliarda dolarów Siła napędowa Amerykanów? Od lat ta sama: troska o zdobycie i utrzymanie wysokiego statusu, zawodowa ambicja i protestancka etyka pracy. Kultura oszczędności przerodziła się jednak w kulturę konsumpcji, w której symbolami statusu są coraz większe domy, coraz większe i mocniejsze samochody oraz coraz więcej dóbr, uznawanych, rzecz jasna, za nieodzowne. W roku 1970 tylko co piąty Amerykanin uważał, że drugi samochód w rodzinie jest koniecznością, w roku 2000 tego zdania było już 60 proc. Amerykanów. Domy w latach 90. stały się dwa razy większe niż w latach 50.; wtedy też na utrzymanie rodziny na odpowiednim poziomie wystarczał jeden dochód, teraz przeważnie konieczne są dwie pensje.
Odpowiedni poziom oznacza dziś co innego niż 40 lat temu. Sprzedawcy luksusu przeżywają niespotykaną prosperity: od kilku lat rośnie sprzedaż towarów high end. Prestiżowe domy mody, jak Christian Dior, Louis Vuitton, Herme˙s czy Gucci, odnotowują wzrost sprzedaży: zegarki za 40 tys. dolarów trzeba zamawiać z wyprzedzeniem, markowe spodnie ze złotym szamerunkiem sprzedają się za blisko 9 tys. dolarów, platynowa wersja telefonu komórkowego Vertu kosztuje 19,45 tys. dolarów i znajduje nabywców. Wielu Amerykanów za główny symbol statusu uznaje samochody terenowe typu SUV, które kosztują mniej więcej tyle, ile dom i spalają ponad 20 l benzyny na 100 km.
Teologia dobrobytu
Zamiłowanie do eksponowania swoich możliwości nabywczych przenosi się z zamożnej klasy wyższej na resztę społeczeństwa. Amerykanie coraz częściej żyją na kredyt, finansując symbole statusu z kart kredytowych. Chcą coraz więcej od życia - teraz i zaraz. Wielkim powodzeniem cieszy się kościół w Lakewood Church w Teksasie, którego kongregacja spotyka się w krytej hali sportowej na 16 tys. miejsc. Wierni, pod wpływem tamtejszego pastora, doszli do wniosku, że odkryli siedem kroków do sukcesów materialnych i tego, by przeżyć "Najlepsze życie. Teraz".
Teologia prosperity budzi opory innych duchownych. W opublikowanych w tym roku kazaniach pastor kościoła św. Marka w Filadelfii Sean Mullen protestuje: "Niewiele jest w Ewangelii obietnic finansowego bezpieczeństwa. Nie jestem też przekonany, że boskim zamiarem było to, abyśmy wszyscy byli zamożną klasą średnią mieszkającą na bogatych przedmieściach". Wielebny Mullen powołuje się w kazaniach na książkę Alaina de Bottona "Status Anxiety" (Trwoga statusu): "Za każdym razem, gdy marzymy o czymś, na co nie możemy sobie pozwolić, stajemy się ubożsi, niezależnie od tego, jak jesteśmy w istocie zamożni". Książka napisana przez mieszkającego w Wielkiej Brytanii Szwajcara została natychmiast bestsellerem w USA. Z drugiej strony - w jakim kraju status społeczny jest tak pożądany, sankcjonowany i wymagany przez tradycję społeczną, a nawet religijną jak w Ameryce? A zatem w jakim miejscu na świecie jego utrata może budzić taki niepokój jak tam?
Gorączka luksusu
"Gdy wszystkie prerogatywy dobrego urodzenia i fortuny zostały zniesione, gdy każda profesja jest otwarta dla wszystkich (...), człowiek ambitny może sądzić, że obrać wielką karierę jest rzeczą łatwą i że został on przeznaczony do rzeczy niezwykłych" - napisał w 1835 r. Alexis de Tocqueville w książce "O demokracji w Ameryce". Zwracał on uwagę na walor demokracji polegający na uwolnieniu ludzkich ambicji i dążeniu do poprawy statusu. 170 lat później jego obserwacje dotyczące gorączkowych aspiracji Amerykanów do podniesienia swej stopy życiowej są nadal aktualne. Jednocześnie lęk przed utratą właściwej pozycji społecznej jest dla wielu Amerykanów tak dojmujący, że został uznany za problem, który w ekstremalnej postaci nazywany jest wręcz trwogą o status.
W społeczeństwie, w którym pochodzenie lub wykształcenie nie katapultują nikogo automatycznie do towarzyskiej śmietanki, wyznacznikiem statusu była od dawna pozycja materialna i siła nabywcza obywateli. Dlatego Amerykanów raz po raz opanowuje coś, co Robert H. Frank, profesor ekonomii, etyki i nauk społecznych na Uniwersytecie Cornella, nazywa gorączką luksusu. W książce pod takim właśnie tytułem Frank analizuje relacje między zachowaniami konsumpcyjnymi a poczuciem satysfakcji czy też - jak kto woli - szczęścia.
I chociaż materiał badawczy, jakim posługuje się prof. Frank, wskazuje również na truizmy, takie jak to, że ludzie zamożni są przeważnie bardziej zadowoleni niż ludzie biedni, jednak reszta analiz zdaje się dowodzić, że nawet najzamożniejsi Amerykanie bywają ciężko sfrustrowani, jeśli w ich własnym mniemaniu ich status jest niższy niż status grupy odniesienia, do której chcą należeć.
"Gorączka luksusu", nawet jeśli nadweręża finanse, ma zmniejszać dystans dzielący nas od tej elity, którą obieramy sobie za wzór. Profesor psychologii z Uniwersytetu Princeton Daniel Kahneman dowiódł nawet w badaniach, które przyniosły mu Nagrodę Nobla z zakresu ekonomii, że w decyzjach inwestycyjnych i finansowych w znacznym stopniu kierują nami zachowania nieracjonalne. Popycha nas często impuls, w którym można się dopatrzyć snobizmu, reakcji na grupę odniesienia, a niekoniecznie trzeźwej kalkulacji.
Zbawienne bogacenie się
Żadne społeczeństwo nie jest wolne od gorączki statusu. Co więcej, rozwój społeczny i ekonomiczny państw zasadza się na aspiracjach, a i próżnostkach ich obywateli. Alain de Botton, autor bestsellerowej książki "Status Anxiety", zwraca uwagę, że już w 1723 r. Brytyjczyk Bernard Mandeville poświęcił wierszowany traktat społecznej roli bogaczy. Ich pogoń za materialnymi dobrami i oznakami luksusu uznał za społecznie korzystną i pożądaną. Wkrótce po nim późniejszy guru liberalnych ekonomistów Adam Smith uznał (w 1759 r. w dziele "Theory of Moral Sentiments"), że choć "bogactwa pozostawiają człowieka czasem bardziej podatnym niż uprzednio na trwogę, lęk i smutek", ludzie zamożni zasługują na szacunek, ponieważ nawet "jeśli robią to, by usatysfakcjonować swoją próżność (...), to bogaci dzielą się z biednymi", dając im zatrudnienie i gwarantując rozwój ekonomiczny.
Słynny XIX-wieczny socjolog Max Weber był zdania, że reformacja, zrywając z dawnymi tradycjami Kościoła, stworzyła warunki kulturowe i społeczne, na których mógł się przyjąć kapitalizm. Wyrosła z reformacji protestancka etyka, a zwłaszcza tradycja kalwinizmu z jej centralną koncepcją predestynacji, odegrały, zdaniem Webera, kluczową rolę dla rozwoju Zachodu. Kalwiniści uważali, że jedynie ludzie predestynowani osiągną zbawienie, a jedną z oznak bycia "wybranym" był status materialny wiernych, zatem dążenie do zdobycia fortuny i statusu było zajęciem bogobojnym i chwalebnym.
Tak rozumiana etyka protestancka, ukształtowana w Europie, przyjęła się w Ameryce lepiej niż gdziekolwiek. W 1836 r. amerykański pastor Thomas Hunt napisał bestsellerowe, jak na tamte czasy, dzieło "Księga bogactwa", w którym dowodzi, że obowiązkiem każdego człowieka jest stać się bogatym.
W ten sposób wysoki status społeczny, mierzony dobrami materialnymi, stał się w warunkach amerykańskich nie tylko nagrodą doczesną, ale i obietnicą zbawienia.
Niepewni merytokraci
Status materialny jako wynik ciężkiej pracy, inwencji i przedsiębiorczości w oczach Amerykanów odzwierciedlał głównie cnoty i zasługi. Człowiek sukcesu był w ich mniemaniu szczególnie dobrze przysposobiony do piastowania funkcji publicznych. David Ramsay, lekarz i historyk, napisał w 1778 r., że "celem [amerykańskiej] rewolucji było udostępnienie funkcji państwowych ludziom zasłużonym, niezależnie od ich społecznej rangi lub kondycji". W takich warunkach rodził się amerykański kapitalizm, którego nieodłącznymi cechami były, i są do dzisiaj, społeczna mobilność i powszechne przekonanie, że sukces ekonomiczny, a zatem i wysoki status społeczny są w zasięgu każdego. "W Ameryce - pisał de Tocqueville - nigdy nie spotkałem obywatela zbyt ubogiego, by nie zerkał z zazdrością i nadzieją na przyjemności ludzi bogatych". W dziedzicznych monarchiach Europy, do których de Tocqueville porównywał Amerykę, status społeczny miało się niejako "z Bożej woli" i na stałe. W Nowym Świecie status był czymś, co można było i należało zdobyć. A w miarę jak krzepła amerykańska demokracja, ascetyzm i powściągliwość purytan przechodziły do historii.
By mieć subiektywne poczucie utraty statusu, nie trzeba wiele. Wystarczy niekorzystne porównanie z grupą odniesienia. Medialny gigant Ted Turner, twórca telewizji CNN, był ponoć zdruzgotany, gdy jego wartość spadła do miliarda dolarów. Ale trwoga statusu stała się ostatnio demokratycznie powszechna, ponieważ osiągnąć pewną pozycję społeczną jest znacznie łatwiej niż niegdyś, ale też zdecydowanie łatwiej ją stracić. Klasa średnia, nawykła do solidnych, bezpiecznych posad, z przerażeniem obserwuje, jak globalizacja przenosi setki tysięcy stanowisk pracy do Meksyku, Indii, Chin czy nawet południowej Afryki. Lata 90., epoka dotcomów, stworzyły nowe fortuny, a następnie pochłonęły wiele z nich w serii bankructw. Fuzje, wrogie przejęcia, globalna konkurencja pozbawiają lukratywnych i prestiżowych stanowisk nawet zarządców i właścicieli firm. Ich status w erze mniej rozpędzonych zmian gospodarczych byłby bezpieczny i trwały. Teraz niepokój o społeczną pozycję może być udziałem wszystkich. I chociaż ani klasie średniej, ani rekinom finansowym nie grozi ubóstwo, to niewielka dla miłośników statusu pociecha. Jak napisał znany amerykański publicysta Andrew Sullivan, "status w znacznie mniejszym stopniu zależy od tego, ile się zarabia, niż od tego, kto oddzwania na nasze telefony".
Motor rozwoju
Alain de Botton twierdzi, że pogoń za statusem jest niszczącą namiętnością, która wypala, a w pewnych wypadkach nerwicuje szczególnie ambitne jednostki. Antidotum na taką formę próżności powinno być - jego zdaniem - poszukiwanie ukojenia w sztuce i filozofii, w kontemplacji ważniejszych aspektów życia niż to, jak jesteśmy postrzegani. Także Alexis de Tocqueville, mimo całej życzliwości, z jaką opisywał amerykańskie społeczeństwo, nie szczędził mu słów krytyki - za próżność i obnoszenie się z zamożnością i pozycją, "która prawie na pewno została pozyskana niedawno. W każdej chwili płynące z niej korzyści mogą być postradane, więc ich beneficjenci są w stanie nieustannego alertu i stale starają się okazywać, że ich pozycja jest nadal zachowana".
Przy wszystkich źródłach niepokoju i trwogi, jakimi może być pogoń za statusem, wszystko wskazuje na to, że ma ona społecznie zbawienne skutki. Jak widać, od czasów TocquevilleŐa do dziś nakręca ona amerykańską gospodarkę i chociaż minęła era purytańskiej oszczędności, żądza statusu podtrzymuje przy życiu protestancki etos pracy.
Teologia dobrobytu
Zamiłowanie do eksponowania swoich możliwości nabywczych przenosi się z zamożnej klasy wyższej na resztę społeczeństwa. Amerykanie coraz częściej żyją na kredyt, finansując symbole statusu z kart kredytowych. Chcą coraz więcej od życia - teraz i zaraz. Wielkim powodzeniem cieszy się kościół w Lakewood Church w Teksasie, którego kongregacja spotyka się w krytej hali sportowej na 16 tys. miejsc. Wierni, pod wpływem tamtejszego pastora, doszli do wniosku, że odkryli siedem kroków do sukcesów materialnych i tego, by przeżyć "Najlepsze życie. Teraz".
Teologia prosperity budzi opory innych duchownych. W opublikowanych w tym roku kazaniach pastor kościoła św. Marka w Filadelfii Sean Mullen protestuje: "Niewiele jest w Ewangelii obietnic finansowego bezpieczeństwa. Nie jestem też przekonany, że boskim zamiarem było to, abyśmy wszyscy byli zamożną klasą średnią mieszkającą na bogatych przedmieściach". Wielebny Mullen powołuje się w kazaniach na książkę Alaina de Bottona "Status Anxiety" (Trwoga statusu): "Za każdym razem, gdy marzymy o czymś, na co nie możemy sobie pozwolić, stajemy się ubożsi, niezależnie od tego, jak jesteśmy w istocie zamożni". Książka napisana przez mieszkającego w Wielkiej Brytanii Szwajcara została natychmiast bestsellerem w USA. Z drugiej strony - w jakim kraju status społeczny jest tak pożądany, sankcjonowany i wymagany przez tradycję społeczną, a nawet religijną jak w Ameryce? A zatem w jakim miejscu na świecie jego utrata może budzić taki niepokój jak tam?
Gorączka luksusu
"Gdy wszystkie prerogatywy dobrego urodzenia i fortuny zostały zniesione, gdy każda profesja jest otwarta dla wszystkich (...), człowiek ambitny może sądzić, że obrać wielką karierę jest rzeczą łatwą i że został on przeznaczony do rzeczy niezwykłych" - napisał w 1835 r. Alexis de Tocqueville w książce "O demokracji w Ameryce". Zwracał on uwagę na walor demokracji polegający na uwolnieniu ludzkich ambicji i dążeniu do poprawy statusu. 170 lat później jego obserwacje dotyczące gorączkowych aspiracji Amerykanów do podniesienia swej stopy życiowej są nadal aktualne. Jednocześnie lęk przed utratą właściwej pozycji społecznej jest dla wielu Amerykanów tak dojmujący, że został uznany za problem, który w ekstremalnej postaci nazywany jest wręcz trwogą o status.
W społeczeństwie, w którym pochodzenie lub wykształcenie nie katapultują nikogo automatycznie do towarzyskiej śmietanki, wyznacznikiem statusu była od dawna pozycja materialna i siła nabywcza obywateli. Dlatego Amerykanów raz po raz opanowuje coś, co Robert H. Frank, profesor ekonomii, etyki i nauk społecznych na Uniwersytecie Cornella, nazywa gorączką luksusu. W książce pod takim właśnie tytułem Frank analizuje relacje między zachowaniami konsumpcyjnymi a poczuciem satysfakcji czy też - jak kto woli - szczęścia.
I chociaż materiał badawczy, jakim posługuje się prof. Frank, wskazuje również na truizmy, takie jak to, że ludzie zamożni są przeważnie bardziej zadowoleni niż ludzie biedni, jednak reszta analiz zdaje się dowodzić, że nawet najzamożniejsi Amerykanie bywają ciężko sfrustrowani, jeśli w ich własnym mniemaniu ich status jest niższy niż status grupy odniesienia, do której chcą należeć.
"Gorączka luksusu", nawet jeśli nadweręża finanse, ma zmniejszać dystans dzielący nas od tej elity, którą obieramy sobie za wzór. Profesor psychologii z Uniwersytetu Princeton Daniel Kahneman dowiódł nawet w badaniach, które przyniosły mu Nagrodę Nobla z zakresu ekonomii, że w decyzjach inwestycyjnych i finansowych w znacznym stopniu kierują nami zachowania nieracjonalne. Popycha nas często impuls, w którym można się dopatrzyć snobizmu, reakcji na grupę odniesienia, a niekoniecznie trzeźwej kalkulacji.
Zbawienne bogacenie się
Żadne społeczeństwo nie jest wolne od gorączki statusu. Co więcej, rozwój społeczny i ekonomiczny państw zasadza się na aspiracjach, a i próżnostkach ich obywateli. Alain de Botton, autor bestsellerowej książki "Status Anxiety", zwraca uwagę, że już w 1723 r. Brytyjczyk Bernard Mandeville poświęcił wierszowany traktat społecznej roli bogaczy. Ich pogoń za materialnymi dobrami i oznakami luksusu uznał za społecznie korzystną i pożądaną. Wkrótce po nim późniejszy guru liberalnych ekonomistów Adam Smith uznał (w 1759 r. w dziele "Theory of Moral Sentiments"), że choć "bogactwa pozostawiają człowieka czasem bardziej podatnym niż uprzednio na trwogę, lęk i smutek", ludzie zamożni zasługują na szacunek, ponieważ nawet "jeśli robią to, by usatysfakcjonować swoją próżność (...), to bogaci dzielą się z biednymi", dając im zatrudnienie i gwarantując rozwój ekonomiczny.
Słynny XIX-wieczny socjolog Max Weber był zdania, że reformacja, zrywając z dawnymi tradycjami Kościoła, stworzyła warunki kulturowe i społeczne, na których mógł się przyjąć kapitalizm. Wyrosła z reformacji protestancka etyka, a zwłaszcza tradycja kalwinizmu z jej centralną koncepcją predestynacji, odegrały, zdaniem Webera, kluczową rolę dla rozwoju Zachodu. Kalwiniści uważali, że jedynie ludzie predestynowani osiągną zbawienie, a jedną z oznak bycia "wybranym" był status materialny wiernych, zatem dążenie do zdobycia fortuny i statusu było zajęciem bogobojnym i chwalebnym.
Tak rozumiana etyka protestancka, ukształtowana w Europie, przyjęła się w Ameryce lepiej niż gdziekolwiek. W 1836 r. amerykański pastor Thomas Hunt napisał bestsellerowe, jak na tamte czasy, dzieło "Księga bogactwa", w którym dowodzi, że obowiązkiem każdego człowieka jest stać się bogatym.
W ten sposób wysoki status społeczny, mierzony dobrami materialnymi, stał się w warunkach amerykańskich nie tylko nagrodą doczesną, ale i obietnicą zbawienia.
Niepewni merytokraci
Status materialny jako wynik ciężkiej pracy, inwencji i przedsiębiorczości w oczach Amerykanów odzwierciedlał głównie cnoty i zasługi. Człowiek sukcesu był w ich mniemaniu szczególnie dobrze przysposobiony do piastowania funkcji publicznych. David Ramsay, lekarz i historyk, napisał w 1778 r., że "celem [amerykańskiej] rewolucji było udostępnienie funkcji państwowych ludziom zasłużonym, niezależnie od ich społecznej rangi lub kondycji". W takich warunkach rodził się amerykański kapitalizm, którego nieodłącznymi cechami były, i są do dzisiaj, społeczna mobilność i powszechne przekonanie, że sukces ekonomiczny, a zatem i wysoki status społeczny są w zasięgu każdego. "W Ameryce - pisał de Tocqueville - nigdy nie spotkałem obywatela zbyt ubogiego, by nie zerkał z zazdrością i nadzieją na przyjemności ludzi bogatych". W dziedzicznych monarchiach Europy, do których de Tocqueville porównywał Amerykę, status społeczny miało się niejako "z Bożej woli" i na stałe. W Nowym Świecie status był czymś, co można było i należało zdobyć. A w miarę jak krzepła amerykańska demokracja, ascetyzm i powściągliwość purytan przechodziły do historii.
By mieć subiektywne poczucie utraty statusu, nie trzeba wiele. Wystarczy niekorzystne porównanie z grupą odniesienia. Medialny gigant Ted Turner, twórca telewizji CNN, był ponoć zdruzgotany, gdy jego wartość spadła do miliarda dolarów. Ale trwoga statusu stała się ostatnio demokratycznie powszechna, ponieważ osiągnąć pewną pozycję społeczną jest znacznie łatwiej niż niegdyś, ale też zdecydowanie łatwiej ją stracić. Klasa średnia, nawykła do solidnych, bezpiecznych posad, z przerażeniem obserwuje, jak globalizacja przenosi setki tysięcy stanowisk pracy do Meksyku, Indii, Chin czy nawet południowej Afryki. Lata 90., epoka dotcomów, stworzyły nowe fortuny, a następnie pochłonęły wiele z nich w serii bankructw. Fuzje, wrogie przejęcia, globalna konkurencja pozbawiają lukratywnych i prestiżowych stanowisk nawet zarządców i właścicieli firm. Ich status w erze mniej rozpędzonych zmian gospodarczych byłby bezpieczny i trwały. Teraz niepokój o społeczną pozycję może być udziałem wszystkich. I chociaż ani klasie średniej, ani rekinom finansowym nie grozi ubóstwo, to niewielka dla miłośników statusu pociecha. Jak napisał znany amerykański publicysta Andrew Sullivan, "status w znacznie mniejszym stopniu zależy od tego, ile się zarabia, niż od tego, kto oddzwania na nasze telefony".
Motor rozwoju
Alain de Botton twierdzi, że pogoń za statusem jest niszczącą namiętnością, która wypala, a w pewnych wypadkach nerwicuje szczególnie ambitne jednostki. Antidotum na taką formę próżności powinno być - jego zdaniem - poszukiwanie ukojenia w sztuce i filozofii, w kontemplacji ważniejszych aspektów życia niż to, jak jesteśmy postrzegani. Także Alexis de Tocqueville, mimo całej życzliwości, z jaką opisywał amerykańskie społeczeństwo, nie szczędził mu słów krytyki - za próżność i obnoszenie się z zamożnością i pozycją, "która prawie na pewno została pozyskana niedawno. W każdej chwili płynące z niej korzyści mogą być postradane, więc ich beneficjenci są w stanie nieustannego alertu i stale starają się okazywać, że ich pozycja jest nadal zachowana".
Przy wszystkich źródłach niepokoju i trwogi, jakimi może być pogoń za statusem, wszystko wskazuje na to, że ma ona społecznie zbawienne skutki. Jak widać, od czasów TocquevilleŐa do dziś nakręca ona amerykańską gospodarkę i chociaż minęła era purytańskiej oszczędności, żądza statusu podtrzymuje przy życiu protestancki etos pracy.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.