Rozmowa z Charlesem Krauthammerem, doradcą prezydenta USA ds. etyki
Marta Fita-Czuchnowska: Pisał pan o naszych czasach jako o momencie unipolarnym, czyli czasie na hegemonię światową Ameryki. Czy widzi pan zewnętrzne zagrożenia dla amerykańskiej hegemonii lub przyszłą konkurencję?
Charles Krauthammer: Napisałem o momencie unipolarnym w 1990 r. i twierdziłem wówczas, że jeśli będziemy dobrze zarządzali naszą gospodarką, to ten moment może potrwać około 30 lat. Oznaczałoby to, że jesteśmy w połowie epoki hegemonii Ameryki. Teraz sadzę, że okres zdecydowanej dominacji Stanów Zjednoczonych może potrwać nieco dłużej, ale nie znacznie dłużej. Nasz kraj wprawdzie wygra wojnę z radykalnym islamem, ale może być to walka tak wyczerpująca dla Ameryki, że przygotuje grunt pod zmianę światowej równowagi politycznej i pozwoli Chinom zaistnieć jako równemu nam supermocarstwu. Może to nastąpić już w połowie tego stulecia. Nie sądzę wprawdzie, że Chiny muszą się stać naszym wrogiem, ale wzrost ich znaczenia jest wyraźnie analogiczny do wzrostu potęgi Niemiec sto lat temu. Wiemy, że system europejski nie potrafił zapobiec ekspansji Niemiec. Nam na razie udaje się całkiem dobrze kontrolować rozwój Chin. Czy jednak świat za pół wieku będzie nadal unipolarny? Podejrzewam, że Chiny w tym okresie będą już całkowicie oczyszczone z resztek komunistycznej ideologii. Być może będziemy mieli wtedy do czynienia z klasycznym poszukiwaniem równowagi sił, a może zdołamy stworzyć coś w rodzaju kondominium, w którym Chiny będą wywierały wpływ na to, co dzieje się w Azji, a Ameryka zachowa wpływy w reszcie świata.
Nie widzę w tym układzie Europy jako silnego konkurenta. Rośnie potęga Chin, Indii i niektórych państw środkowego Wschodu, jak Iran, Europa zaś chyli się ku upadkowi. Ma wspaniałą historię, ale niezbyt świetlaną przyszłość, o ile nie przeprowadzi reform, na przykład w polityce socjalnej. Ponadto Europa jest rzadkim historycznie przypadkiem zdecydowanego schyłku demograficznego - to kontynent malejącej i starzejącej się populacji. To nie jest recepta na zachowanie silnej pozycji i wpływów międzynarodowych. Nie ma wątpliwości, że szczególnie ważna jest dla nas walka z radykalnym islamem i terroryzmem. Oczywiście jest ona kosztowna, także w sensie politycznym i dyplomatycznym. Może odizolować Amerykę, gdyby zaczęli się od niej odsuwać sojusznicy, zwłaszcza Europa. Nie martwię się jednak bardzo taką perspektywą, bo uważam, że Europa i tak może być znacznie mniej pomocna niż dawniej.
- Kim więc będą przyszli sojusznicy Ameryki, jeśli widzi pan przyszłość Europy w tak ciemnych barwach?
- Naszym sojusznikiem będzie wciąż Europa, przede wszystkim Wielka Brytania i w pewnym stopniu Europa Wschodnia. Japonia jest ważnym i wiarygodnym sojusznikiem USA - ten alians jest dziś silniejszy niż kiedykolwiek ze względu na wzrost potęgi Chin. Sądzę więc, że utrzyma się mniej więcej typ międzynarodowej struktury politycznej, który istnieje teraz. Możliwe też, że w miarę rozwoju Chiny będą się stawały w mniejszym stopniu naszą konkurencją, a w większym czymś w rodzaju współlidera świata. Przyszłe alianse widzę więc w ten sposób: przede wszystkim Wielka Brytania, Japonia, Australia, Europa, a co będzie z Chinami - zobaczymy.
- Czy istnieje wewnętrzne zagrożenie dla amerykańskiej hegemonii?
- Byłby nim powrót do polityki izolacjonizmu, jaki nastąpił w Ameryce po wojnie w Wietnamie. Doprowadziłoby to do wycofania się USA z międzynarodowej sceny politycznej. I to uważam za największe wewnętrzne zagrożenie dla naszej hegemonii.
Jestem jednak przekonany, że nam, Amerykanom, w odróżnieniu od wielu innych krajów udało się opanować wyzwania współczesności. Wielkim zagrożeniem dla sytuacji wewnętrznej są napięcia etniczne, nad którymi Ameryce udaje się panować, bo asymiluje imigrantów. Geniusz naszego społeczeństwa polega na tym, że jest ono w naturalny sposób wieloetniczne, wielonarodowe. To, co dla wielu krajów stanowi problem, jest źródłem potęgi Ameryki. Jaki inny kraj mógłby dokonać inwazji na Afganistan, a następnie wysłać tam ambasadora, który jest Afgańczykiem i Amerykaninem. Żaden inny naród do tej pory nie zdołał tak znakomicie zintegrować wieloetnicznej społeczności i to jest źródłem naszej przewagi. Jeśli więc chodzi o naszą sytuację wewnętrzną, stabilność i asymilację imigrantów, to w odróżnieniu od Samuela Huntingtona nie jestem pesymistą.
Udało nam się stworzyć wyjątkową kulturę. Jesteśmy krajem, którego społeczeństwo jest związane nie poprzez krew i tradycję, ale poprzez idee. Jak Francja stała się Francją czy też jak doszło do unifikacji księstw germańskich? Populacje tych krajów zostały spojone więzami krwi, historii, języka i terytorium. U nas jest inaczej - tu można przyjechać, przysiąc wierność amerykańskiej konstytucji i zostaje się Amerykaninem. Ameryka nie ma takich problemów egzystencjalnych jak inne państwa; nasze problemy wynikają z zagrożenia zewnętrznego, ale nie ze struktury społeczeństwa czy narodu.
- W polityce zagranicznej opowiada się pan za mariażem tradycyjnego idealizmu i realizmu.
- W polityce zagranicznej istniało rozróżnienie między tym, co jest naszym interesem strategicznym, a wartościami, w które wierzymy; to było tzw. podejście realistów (Richard Nixon, Henry Kissinger). W nowej neokonserwatywnej koncepcji, bardziej idealistycznej, szerzenie demokracji, czyli ekspresja amerykańskich wartości, jest tożsame z dbaniem o nasze interesy narodowe. Skoro znajdujemy się w środku walki ideologicznej i walki o przetrwanie, rozziew między pragmatycznie pojmowanymi interesami Ameryki a jej ideami staje się zdecydowanie mniejszy.
Posłużę się przykładem: podczas zimnej wojny konflikt można było sprowadzać do próby sił między Związkiem Sowieckim a Ameryką. Można też, przyjmując bardziej idealistyczny punkt widzenia, widzieć w nim konfrontację dwu ideologii. W istocie było to jedno i drugie. Zimna wojna była konfrontacją supermocarstw nasyconą walką ideową. Była to walka o interesy narodowe i strefy wpływów, a zarazem obrona demokratycznych wartości. W latach 90., po upadku ZSRR, przez dekadę nie toczyliśmy walki ani o przetrwanie, ani o idee. Aż do 11 września 2001 r. żyliśmy w atmosferze "końca historii". Szukaliśmy formuły pragmatycznej polityki opartej na narodowych interesach, bo w tym okresie nie było konfrontacji ideologicznej, a wartości transcendentalne nie były stawką. Potem nastąpił 11 września i musieliśmy wrócić do konfrontacji ideologii - liberalna demokracja kontra radykalny islam, który zastąpił komunizm. Toczymy walkę z ideami radykalnego islamu i toczymy walkę o nasze interesy, ale znów te aspekty polityki się nakładają. Kiedy więc opowiadam się za polityką zagraniczną, którą nazywam realizmem demokratycznym, to proponuję przyjęcie zasady, wedle której powinniśmy zawsze działać zgodnie z naszym rozumieniem tego, co jest dobrem, a co złem. Ale tylko wtedy poświęcać krew naszych żołnierzy i pieniądze, gdy w grę wchodzą nasze strategiczne interesy. Dlatego mimo że zgodnie z naszymi zasadami powinniśmy na przykład interweniować w Liberii, to nie zaangażujemy się w ten konflikt. Howard Dean podczas kampanii prezydenckiej powtarzał, że nie powinniśmy być obecni w Iraku, ale powinniśmy interweniować w Liberii. Ja uważam, że to szaleńczy pomysł, typowy dla pewnej grupy demokratów, którzy chcieliby oprzeć naszą politykę zagraniczną wyłącznie na dyktacie wartości. Stabilizacja Liberii, choć pomogłaby temu państwu, nie należy do naszych priorytetowych narodowych interesów.
Mając ograniczone środki militarne, musimy interweniować tylko wtedy, gdy stawką są nie tylko wartości, ale też interesy strategiczne. Nie opowiadam się za demokratycznym globalizmem, za szukaniem ideologicznego wroga w każdym zakątku świata i promowaniem tam demokracji i humanitaryzmu, ponieważ jest to ponad nasze siły. Ameryka nie jest wszechwładna, bezgranicznie potężna i bogata. Nie popieram jednak realistów, którzy uważają, że powinniśmy działać wyłącznie ze względu na nasze interesy strategiczne. Taki ogląd sytuacji nie bierze pod uwagę tego, jak ważne są demokratyczne, liberalne idee w promowaniu naszych interesów. Znakomitym przykładem jest tu Irak - jeśli uda nam się zaszczepić tam demokrację, będzie to najlepsza promocja naszych wartości, a zarazem triumf interesów strategicznych. Dlatego moja koncepcja jest bardziej restrykcyjna niż demokratyczny globalizm niektórych neokonserwatystów i zawiera komponent strategiczny. Jest też szersza niż myślenie realistów, którzy ignorują to, że czasem eksportowanie naszych demokratycznych wartości leży w naszym interesie.
- Samuel Huntington, Jeane Kirkpatrick i wielu innych sądzą, że próby eksportowania demokracji mogą być trudne, kosztowne i zaangażować USA na wiele lat.
- Mają oni rację w odniesieniu do planów zbyt ambitnych, na przykład koncepcji demokratycznego globalizmu, jaką prezydent Bush zawarł w swoim drugim przemówieniu inauguracyjnym - promowaniu światowej pandemokracji. Próbę ustanowienia demokracji na Bliskim Wschodzie musieliśmy jednak podjąć. Jeśli nie będziemy walczyć o systemową i ideową zmianę na Bliskim Wschodzie, to nigdy nie odniesiemy sukcesów w walce z ideologią radykalnego islamu. Możemy zabić Osamę czy Al-Zawahiriego, możemy pojmać wielu innych terrorystów, ale jeśli nie zmienimy kultury, która produkuje agresywną ideologię i terrorystów, to problem nigdy nie zostanie rozwiązany.
- Czy nie sądzi pan, że zaangażowanie na Bliskim Wschodzie może przesłonić Ameryce istotne problemy w Europie? Na przykład ryzyko powrotu koncepcji Bismarcka, zgodnie z którą Niemcy mają się najlepiej, jeśli wchodzą w bliskie sojusze z Rosją, przed czym stale przestrzega Henry Kissinger.
- Rosja przeżywa demograficzną implozję - gdyby nie złoża ropy naftowej, ten kraj byłby bankrutem. Rosja nie jest już imperium jak w czasach carskich czy sowieckich i stanowi mniejszy problem niż w ubiegłym stuleciu. Niemcy też straciły na znaczeniu, a ich gospodarka jest w stanie stagnacji. Nie mogę wykluczyć odrodzenia się aliansu między Rosją a Niemcami, ale nie uważam, aby pakt między nimi mógł być w tym stuleciu poważnym zmartwieniem dla Ameryki.
Oczywiście, położenie Polski między tymi krajami jest równie trudne jak próba przetrwania na skrawku trawy dzielącym dwa pasma ruchliwej autostrady. Nie sądzę jednak, by Polsce groziło coś poza ryzykiem gospodarczej marginalizacji przez potężniejszych sąsiadów. Nie przewiduję też powrotu do starych europejskich imperializmów. Bogactwo i potęga narodów w tej chwili nie opierają się na zdobyczach terytorialnych; ich siła leży w sferze technologii, innowacji, idei, kultury. Innymi słowy, w sferze tak zwanej soft power (miękkiej siły). Ameryka jest najpotężniejszym krajem na świecie i nie jest zainteresowana przywłaszczaniem sobie czyjegokolwiek terytorium. Jeśli wojska amerykańskie gdzieś wkraczają, to najważniejsze jest dla nas to, żeby jak najszybciej stamtąd wyjść. Jestem przekonany, że rozumowanie w kategoriach zachłannych terytorialnie imperializmów jest przestarzałe.
Charles Krauthammer: Napisałem o momencie unipolarnym w 1990 r. i twierdziłem wówczas, że jeśli będziemy dobrze zarządzali naszą gospodarką, to ten moment może potrwać około 30 lat. Oznaczałoby to, że jesteśmy w połowie epoki hegemonii Ameryki. Teraz sadzę, że okres zdecydowanej dominacji Stanów Zjednoczonych może potrwać nieco dłużej, ale nie znacznie dłużej. Nasz kraj wprawdzie wygra wojnę z radykalnym islamem, ale może być to walka tak wyczerpująca dla Ameryki, że przygotuje grunt pod zmianę światowej równowagi politycznej i pozwoli Chinom zaistnieć jako równemu nam supermocarstwu. Może to nastąpić już w połowie tego stulecia. Nie sądzę wprawdzie, że Chiny muszą się stać naszym wrogiem, ale wzrost ich znaczenia jest wyraźnie analogiczny do wzrostu potęgi Niemiec sto lat temu. Wiemy, że system europejski nie potrafił zapobiec ekspansji Niemiec. Nam na razie udaje się całkiem dobrze kontrolować rozwój Chin. Czy jednak świat za pół wieku będzie nadal unipolarny? Podejrzewam, że Chiny w tym okresie będą już całkowicie oczyszczone z resztek komunistycznej ideologii. Być może będziemy mieli wtedy do czynienia z klasycznym poszukiwaniem równowagi sił, a może zdołamy stworzyć coś w rodzaju kondominium, w którym Chiny będą wywierały wpływ na to, co dzieje się w Azji, a Ameryka zachowa wpływy w reszcie świata.
Nie widzę w tym układzie Europy jako silnego konkurenta. Rośnie potęga Chin, Indii i niektórych państw środkowego Wschodu, jak Iran, Europa zaś chyli się ku upadkowi. Ma wspaniałą historię, ale niezbyt świetlaną przyszłość, o ile nie przeprowadzi reform, na przykład w polityce socjalnej. Ponadto Europa jest rzadkim historycznie przypadkiem zdecydowanego schyłku demograficznego - to kontynent malejącej i starzejącej się populacji. To nie jest recepta na zachowanie silnej pozycji i wpływów międzynarodowych. Nie ma wątpliwości, że szczególnie ważna jest dla nas walka z radykalnym islamem i terroryzmem. Oczywiście jest ona kosztowna, także w sensie politycznym i dyplomatycznym. Może odizolować Amerykę, gdyby zaczęli się od niej odsuwać sojusznicy, zwłaszcza Europa. Nie martwię się jednak bardzo taką perspektywą, bo uważam, że Europa i tak może być znacznie mniej pomocna niż dawniej.
- Kim więc będą przyszli sojusznicy Ameryki, jeśli widzi pan przyszłość Europy w tak ciemnych barwach?
- Naszym sojusznikiem będzie wciąż Europa, przede wszystkim Wielka Brytania i w pewnym stopniu Europa Wschodnia. Japonia jest ważnym i wiarygodnym sojusznikiem USA - ten alians jest dziś silniejszy niż kiedykolwiek ze względu na wzrost potęgi Chin. Sądzę więc, że utrzyma się mniej więcej typ międzynarodowej struktury politycznej, który istnieje teraz. Możliwe też, że w miarę rozwoju Chiny będą się stawały w mniejszym stopniu naszą konkurencją, a w większym czymś w rodzaju współlidera świata. Przyszłe alianse widzę więc w ten sposób: przede wszystkim Wielka Brytania, Japonia, Australia, Europa, a co będzie z Chinami - zobaczymy.
- Czy istnieje wewnętrzne zagrożenie dla amerykańskiej hegemonii?
- Byłby nim powrót do polityki izolacjonizmu, jaki nastąpił w Ameryce po wojnie w Wietnamie. Doprowadziłoby to do wycofania się USA z międzynarodowej sceny politycznej. I to uważam za największe wewnętrzne zagrożenie dla naszej hegemonii.
Jestem jednak przekonany, że nam, Amerykanom, w odróżnieniu od wielu innych krajów udało się opanować wyzwania współczesności. Wielkim zagrożeniem dla sytuacji wewnętrznej są napięcia etniczne, nad którymi Ameryce udaje się panować, bo asymiluje imigrantów. Geniusz naszego społeczeństwa polega na tym, że jest ono w naturalny sposób wieloetniczne, wielonarodowe. To, co dla wielu krajów stanowi problem, jest źródłem potęgi Ameryki. Jaki inny kraj mógłby dokonać inwazji na Afganistan, a następnie wysłać tam ambasadora, który jest Afgańczykiem i Amerykaninem. Żaden inny naród do tej pory nie zdołał tak znakomicie zintegrować wieloetnicznej społeczności i to jest źródłem naszej przewagi. Jeśli więc chodzi o naszą sytuację wewnętrzną, stabilność i asymilację imigrantów, to w odróżnieniu od Samuela Huntingtona nie jestem pesymistą.
Udało nam się stworzyć wyjątkową kulturę. Jesteśmy krajem, którego społeczeństwo jest związane nie poprzez krew i tradycję, ale poprzez idee. Jak Francja stała się Francją czy też jak doszło do unifikacji księstw germańskich? Populacje tych krajów zostały spojone więzami krwi, historii, języka i terytorium. U nas jest inaczej - tu można przyjechać, przysiąc wierność amerykańskiej konstytucji i zostaje się Amerykaninem. Ameryka nie ma takich problemów egzystencjalnych jak inne państwa; nasze problemy wynikają z zagrożenia zewnętrznego, ale nie ze struktury społeczeństwa czy narodu.
- W polityce zagranicznej opowiada się pan za mariażem tradycyjnego idealizmu i realizmu.
- W polityce zagranicznej istniało rozróżnienie między tym, co jest naszym interesem strategicznym, a wartościami, w które wierzymy; to było tzw. podejście realistów (Richard Nixon, Henry Kissinger). W nowej neokonserwatywnej koncepcji, bardziej idealistycznej, szerzenie demokracji, czyli ekspresja amerykańskich wartości, jest tożsame z dbaniem o nasze interesy narodowe. Skoro znajdujemy się w środku walki ideologicznej i walki o przetrwanie, rozziew między pragmatycznie pojmowanymi interesami Ameryki a jej ideami staje się zdecydowanie mniejszy.
Posłużę się przykładem: podczas zimnej wojny konflikt można było sprowadzać do próby sił między Związkiem Sowieckim a Ameryką. Można też, przyjmując bardziej idealistyczny punkt widzenia, widzieć w nim konfrontację dwu ideologii. W istocie było to jedno i drugie. Zimna wojna była konfrontacją supermocarstw nasyconą walką ideową. Była to walka o interesy narodowe i strefy wpływów, a zarazem obrona demokratycznych wartości. W latach 90., po upadku ZSRR, przez dekadę nie toczyliśmy walki ani o przetrwanie, ani o idee. Aż do 11 września 2001 r. żyliśmy w atmosferze "końca historii". Szukaliśmy formuły pragmatycznej polityki opartej na narodowych interesach, bo w tym okresie nie było konfrontacji ideologicznej, a wartości transcendentalne nie były stawką. Potem nastąpił 11 września i musieliśmy wrócić do konfrontacji ideologii - liberalna demokracja kontra radykalny islam, który zastąpił komunizm. Toczymy walkę z ideami radykalnego islamu i toczymy walkę o nasze interesy, ale znów te aspekty polityki się nakładają. Kiedy więc opowiadam się za polityką zagraniczną, którą nazywam realizmem demokratycznym, to proponuję przyjęcie zasady, wedle której powinniśmy zawsze działać zgodnie z naszym rozumieniem tego, co jest dobrem, a co złem. Ale tylko wtedy poświęcać krew naszych żołnierzy i pieniądze, gdy w grę wchodzą nasze strategiczne interesy. Dlatego mimo że zgodnie z naszymi zasadami powinniśmy na przykład interweniować w Liberii, to nie zaangażujemy się w ten konflikt. Howard Dean podczas kampanii prezydenckiej powtarzał, że nie powinniśmy być obecni w Iraku, ale powinniśmy interweniować w Liberii. Ja uważam, że to szaleńczy pomysł, typowy dla pewnej grupy demokratów, którzy chcieliby oprzeć naszą politykę zagraniczną wyłącznie na dyktacie wartości. Stabilizacja Liberii, choć pomogłaby temu państwu, nie należy do naszych priorytetowych narodowych interesów.
Mając ograniczone środki militarne, musimy interweniować tylko wtedy, gdy stawką są nie tylko wartości, ale też interesy strategiczne. Nie opowiadam się za demokratycznym globalizmem, za szukaniem ideologicznego wroga w każdym zakątku świata i promowaniem tam demokracji i humanitaryzmu, ponieważ jest to ponad nasze siły. Ameryka nie jest wszechwładna, bezgranicznie potężna i bogata. Nie popieram jednak realistów, którzy uważają, że powinniśmy działać wyłącznie ze względu na nasze interesy strategiczne. Taki ogląd sytuacji nie bierze pod uwagę tego, jak ważne są demokratyczne, liberalne idee w promowaniu naszych interesów. Znakomitym przykładem jest tu Irak - jeśli uda nam się zaszczepić tam demokrację, będzie to najlepsza promocja naszych wartości, a zarazem triumf interesów strategicznych. Dlatego moja koncepcja jest bardziej restrykcyjna niż demokratyczny globalizm niektórych neokonserwatystów i zawiera komponent strategiczny. Jest też szersza niż myślenie realistów, którzy ignorują to, że czasem eksportowanie naszych demokratycznych wartości leży w naszym interesie.
- Samuel Huntington, Jeane Kirkpatrick i wielu innych sądzą, że próby eksportowania demokracji mogą być trudne, kosztowne i zaangażować USA na wiele lat.
- Mają oni rację w odniesieniu do planów zbyt ambitnych, na przykład koncepcji demokratycznego globalizmu, jaką prezydent Bush zawarł w swoim drugim przemówieniu inauguracyjnym - promowaniu światowej pandemokracji. Próbę ustanowienia demokracji na Bliskim Wschodzie musieliśmy jednak podjąć. Jeśli nie będziemy walczyć o systemową i ideową zmianę na Bliskim Wschodzie, to nigdy nie odniesiemy sukcesów w walce z ideologią radykalnego islamu. Możemy zabić Osamę czy Al-Zawahiriego, możemy pojmać wielu innych terrorystów, ale jeśli nie zmienimy kultury, która produkuje agresywną ideologię i terrorystów, to problem nigdy nie zostanie rozwiązany.
- Czy nie sądzi pan, że zaangażowanie na Bliskim Wschodzie może przesłonić Ameryce istotne problemy w Europie? Na przykład ryzyko powrotu koncepcji Bismarcka, zgodnie z którą Niemcy mają się najlepiej, jeśli wchodzą w bliskie sojusze z Rosją, przed czym stale przestrzega Henry Kissinger.
- Rosja przeżywa demograficzną implozję - gdyby nie złoża ropy naftowej, ten kraj byłby bankrutem. Rosja nie jest już imperium jak w czasach carskich czy sowieckich i stanowi mniejszy problem niż w ubiegłym stuleciu. Niemcy też straciły na znaczeniu, a ich gospodarka jest w stanie stagnacji. Nie mogę wykluczyć odrodzenia się aliansu między Rosją a Niemcami, ale nie uważam, aby pakt między nimi mógł być w tym stuleciu poważnym zmartwieniem dla Ameryki.
Oczywiście, położenie Polski między tymi krajami jest równie trudne jak próba przetrwania na skrawku trawy dzielącym dwa pasma ruchliwej autostrady. Nie sądzę jednak, by Polsce groziło coś poza ryzykiem gospodarczej marginalizacji przez potężniejszych sąsiadów. Nie przewiduję też powrotu do starych europejskich imperializmów. Bogactwo i potęga narodów w tej chwili nie opierają się na zdobyczach terytorialnych; ich siła leży w sferze technologii, innowacji, idei, kultury. Innymi słowy, w sferze tak zwanej soft power (miękkiej siły). Ameryka jest najpotężniejszym krajem na świecie i nie jest zainteresowana przywłaszczaniem sobie czyjegokolwiek terytorium. Jeśli wojska amerykańskie gdzieś wkraczają, to najważniejsze jest dla nas to, żeby jak najszybciej stamtąd wyjść. Jestem przekonany, że rozumowanie w kategoriach zachłannych terytorialnie imperializmów jest przestarzałe.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.