Wszyscy nasi dziennikarze powinni myśleć Lisem, mówić Lisem i pisać Lisem
Dawno temu, bo w roku 1987, Instytut Publicystyki Uniwersytetu w Moguncji przeprowadził taki eksperyment: 140 niemieckim dziennikarzom przedłożono wiadomość agencyjną o tym, że "premier rządu krajowego uzyskał dla swojej partii pieniądze, w sumie 100 tysięcy marek". Z tej informacji nie wynikało, czy polityk je ukradł, znalazł, pożyczył, wygrał na loterii, czy też wziął łapówkę bądź uzyskał tę kwotę ze sprzedaży rodzinnych sreber. Po prostu postarał się o pieniądze dla partii, a czy było to legalne, czy nie, depesza nie wspominała. Dziennikarzy poproszono o napisanie komentarza, przy czym połowa z nich otrzymała tę depeszę z nazwiskiem Franza Josefa Straussa, chadec-kiego premiera Bawarii, a druga połowa - z nazwiskiem Johannesa Raua, socjaldemokratycznego premiera Nadrenii Północnej-Westfalii. Wszyscy napisali zgodnie ze swoimi sympatiami politycznymi, a nie z wiedzą o sprawie. Kto nie lubił CSU i Straussa, od razu rozstrzygał o kryminalnych machinacjach i wzywał Straussa do dymisji. Komu nie był miły Rau i socjaldemokraci (nawiasem mówiąc - mniejszość), pisał o zastraszającej korupcji i domagał się rozpisania w Nadrenii nowych wyborów.
Wniosek pomysłodawcy tego eksperymentu prof. Matthiasa Rosenthala był dla dziennikarzy raczej przygnębiający: "Usprawiedliwianie dziennikarskich interwencji w prawa osobiste, a szczególnie powoływanie się przy tym na wykonywanie zadań służących interesowi społecznemu jest bezpodstawne. Służba społeczeństwu pełni w tym wypadku funkcję alibi dla publicystycznej interwencji (de facto motywowanej własnymi interesami prasy i jej współpracowników) w osobiste prawa polityka". Innymi słowy, publicyści, przynajmniej niemieccy i z roku 1987, przy waleniu w bębny, trąbieniu i wykrzykiwaniu szlachetnych haseł dawali po prostu wyraz własnym upodobaniom politycznym i realizowali własne interesy polityczne.
Oczywiście u nas, w Polsce, jest inaczej. My mamy najwyższe standardy. Nasi komentatorzy kierują się wyłącznie dobrem kraju i ani im w głowie jakieś polityczne afiliacje. Całkowita bezstronność i salonowa uprzejmość. Gdyby któryś z naszych czołowych publicystów otrzymał do skomentowania depeszę, że Jarosław Kaczyński zdobył dla PiS 100 tysięcy, to najpierw by dopisał jedno lub dwa zera, a dopiero potem się oburzył, że zagarnął tak dużo. Gdyby depesza dotyczyła Tuska, napisałby, że znów rzuca się bezpodstawne oskarżenia oparte zapewne na jakichś fałszywych kwitach z szafy Lesiaka. U nas jest więc znacznie lepiej niż w Republice Federalnej Niemiec w roku 1987. A mówi się, że nasz dystans do Europy sięga 50 lat i wiele jeszcze musimy nadgonić. Nie tak znowu dużo. Bez przesady. Oczywiście sporo nam jeszcze brakuje do ideału, do takiego pluralizmu, w którym po otrzymaniu wspomnianej depeszy wszyscy dziennikarze, jak jeden mąż, wydaliby identyczny komentarz. Dopiero wtedy nastałaby błogosławiona epoka prawdy i harmonii i Tomasz Lis nie musiałby dokonywać odkrycia, że w Polsce działa TPPR - Towarzystwo Publicystów Popierających Rząd. Wszyscy należeliby do PZPR - Publicystów Zjednoczonych Pogardą dla Rządu. Nie byłoby problemów z szafą Lesiaka (którą zapieczętowano by na specjalne życzenie dziennikarzy nie zainteresowanych grzebaniem w moralnych brudach), z taśmami Beger, które są słuszne i etyczne, ani z taś-mami Gudzowatego, które są niemoralne i odrażające. Nie byłoby potrzeby zastanawiania się, które artykuły i o czym były inspirowane przez służby. Każdy wiedziałby, gdzie jest słuszność i gdyby ani jedna parszywa jednostka nie wyłamała się z szeregu i nie dokonała prowokacji, to ta słuszność zawsze byłaby tam, gdzie powinna. Bez żadnych wahań koniunkturalnych, bez względu na pogodę, wydarzenia i zajścia.
Dziennikarstwo ma przed sobą wielką przyszłość, pod warunkiem że uda się wytworzyć w publicystach instynkt stadny. Wszyscy powinni myśleć Lisem, mówić Lisem i pisać Lisem. Każdy komentarz napisany w prasie powinien być na takim poziomie, by mógł być wydrukowany w "Gazecie Wyborczej" i podpisany nazwiskiem Adama Michnika. Mój felieton, zdaje się, na razie odbiega jeszcze od ideału i Michnik by się pod nim nie podpisał. Ale się staram. Jeszcze trochę wysiłku i też zostanę niezależnym dziennikarzem.
Autor jest publicystą "Dziennika" i "Faktu"
Wniosek pomysłodawcy tego eksperymentu prof. Matthiasa Rosenthala był dla dziennikarzy raczej przygnębiający: "Usprawiedliwianie dziennikarskich interwencji w prawa osobiste, a szczególnie powoływanie się przy tym na wykonywanie zadań służących interesowi społecznemu jest bezpodstawne. Służba społeczeństwu pełni w tym wypadku funkcję alibi dla publicystycznej interwencji (de facto motywowanej własnymi interesami prasy i jej współpracowników) w osobiste prawa polityka". Innymi słowy, publicyści, przynajmniej niemieccy i z roku 1987, przy waleniu w bębny, trąbieniu i wykrzykiwaniu szlachetnych haseł dawali po prostu wyraz własnym upodobaniom politycznym i realizowali własne interesy polityczne.
Oczywiście u nas, w Polsce, jest inaczej. My mamy najwyższe standardy. Nasi komentatorzy kierują się wyłącznie dobrem kraju i ani im w głowie jakieś polityczne afiliacje. Całkowita bezstronność i salonowa uprzejmość. Gdyby któryś z naszych czołowych publicystów otrzymał do skomentowania depeszę, że Jarosław Kaczyński zdobył dla PiS 100 tysięcy, to najpierw by dopisał jedno lub dwa zera, a dopiero potem się oburzył, że zagarnął tak dużo. Gdyby depesza dotyczyła Tuska, napisałby, że znów rzuca się bezpodstawne oskarżenia oparte zapewne na jakichś fałszywych kwitach z szafy Lesiaka. U nas jest więc znacznie lepiej niż w Republice Federalnej Niemiec w roku 1987. A mówi się, że nasz dystans do Europy sięga 50 lat i wiele jeszcze musimy nadgonić. Nie tak znowu dużo. Bez przesady. Oczywiście sporo nam jeszcze brakuje do ideału, do takiego pluralizmu, w którym po otrzymaniu wspomnianej depeszy wszyscy dziennikarze, jak jeden mąż, wydaliby identyczny komentarz. Dopiero wtedy nastałaby błogosławiona epoka prawdy i harmonii i Tomasz Lis nie musiałby dokonywać odkrycia, że w Polsce działa TPPR - Towarzystwo Publicystów Popierających Rząd. Wszyscy należeliby do PZPR - Publicystów Zjednoczonych Pogardą dla Rządu. Nie byłoby problemów z szafą Lesiaka (którą zapieczętowano by na specjalne życzenie dziennikarzy nie zainteresowanych grzebaniem w moralnych brudach), z taśmami Beger, które są słuszne i etyczne, ani z taś-mami Gudzowatego, które są niemoralne i odrażające. Nie byłoby potrzeby zastanawiania się, które artykuły i o czym były inspirowane przez służby. Każdy wiedziałby, gdzie jest słuszność i gdyby ani jedna parszywa jednostka nie wyłamała się z szeregu i nie dokonała prowokacji, to ta słuszność zawsze byłaby tam, gdzie powinna. Bez żadnych wahań koniunkturalnych, bez względu na pogodę, wydarzenia i zajścia.
Dziennikarstwo ma przed sobą wielką przyszłość, pod warunkiem że uda się wytworzyć w publicystach instynkt stadny. Wszyscy powinni myśleć Lisem, mówić Lisem i pisać Lisem. Każdy komentarz napisany w prasie powinien być na takim poziomie, by mógł być wydrukowany w "Gazecie Wyborczej" i podpisany nazwiskiem Adama Michnika. Mój felieton, zdaje się, na razie odbiega jeszcze od ideału i Michnik by się pod nim nie podpisał. Ale się staram. Jeszcze trochę wysiłku i też zostanę niezależnym dziennikarzem.
Autor jest publicystą "Dziennika" i "Faktu"
Więcej możesz przeczytać w 43/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.