Kiedy słowo przegrało wojnę z obrazem,pisarze stali się zakładnikami telewizji
Jestem krytyczką literatury, działaczką ruchów feministycznych, a także postacią telewizyjną - przedstawia się Kazimiera Szczuka w swoim nowym blogu. O ile dwa pierwsze określenia wydają mi się oczywiste, o tyle trzecie budzi we mnie pewne wątpliwości. Dotąd sądziłem bowiem, że w awangardzie postaci telewizyjnych kroczą zgodnie doktor Burska, Rysio z "Klanu" i czarownik Gargamel. Panny Kazi w tym gronie nie zauważyłem, pewnie dlatego, że naiwnie brałem ją za osobę autentyczną, pojawiającą się na szklanym ekranie jedynie z racji wykonywanego zawodu, ewentualnie w charakterze gościa, przepraszam: gościówy jakiegoś tokszołu.A przecież, gdybym w porę poszedł po rozum do głowy, wiedziałbym już, że w nowoczesnych mediach nie ma miejsca dla "naturszczyków". Być postacią telewizyjną to znaczy kreować swój wizerunek, odgrywać wyznaczoną rolę, mówić tylko to, co może zdynamizować program. Rozumiem, że panna Kazia czuje się z tym dobrze, ale co mają począć ludzie tacy jak ja: skromni pisarze, o których od czasu do czasu upomina się medialny potwór?
Dawniej nie było z tym problemu. Autor pisał książki w zaciszu domowego ogniska i raz w roku odpowiadał na pytania Grzegorza Lasoty w stylu: "Nad czym pan obecnie pracuje?". Pisarz czuł się bezpiecznie, był sobą, myślał o powstającym dziele, a nie o aktualnej fryzurze, no i widzowie mieli wrażenie, że biorą udział w spotkaniu z żywym człowiekiem. Do naszych czasów zachował się tylko jeden wybitny twórca przystający do tej konwencji: Tadeusz Różewicz. Jak wiadomo, autor "Kartoteki" regularnie odmawia udziału w medialnym procederze, a jedyny wyjątek czyni dla dokumentalisty Andrzeja Sapii. Panowie spotykają się pod okiem cyfrowej kamery we wrocławskim mieszkaniu poety i prowadzą niespieszną pogawędkę przy herbacie. W ostatnim z powstałych w ten sposób filmów Różewicz ironizuje, że jest chyba "zbyt normalny" dla dzisiejszych mediów: - Trzeba by wymyślić siebie bardziej poetyckiego, malowniczego, szalonego. Może trochę schizofrenika, trochę kochającego inaczej. Bieda w tym, że kocham po bożemu.
Choć dla ludzi mediów Różewicz jest tylko "gadającą głową", jego intuicja sprawdza się ostatnio co do joty. Wystarczy obejrzeć "Łossskot!" - nowy program telewizji publicznej, w którym Tymon Tymański, Maciej Chmiel i Jacek Dehnel w helikopterze, autobusie albo barze z kebabami toczą pseudointelektualne rozmowy o wydarzeniach kulturalnych, urozmaicając je dowcipami na poziomie V klasy podstawówki. To nic, że jakość dźwięku nie pozwala zrozumieć co drugiego zdania. Widocznie realizatorzy doszli do wniosku, że nie ma sensu marnować ścieżki audio, kiedy chodzi głównie o wideo. Ważne, że prowadzący sprawnie się ruszają, kamera jeździ na lewo i prawo i ogólnie jest na czym zawiesić oko. A jeśli widz naprawdę chce się czegoś dowiedzieć o "Don Giovannim", niech sobie kupi bilet i idzie do opery.
Oczywiście, eksploatowani przez media pisarze występują z reguły w innych rolach niż chłopaki z "Łossskotu!". Ale wchodząc do "Ringu" czy innego "Warto rozmawiać", również oni muszą się zamienić w postaci telewizyjne. Scenariusz zakłada, że poeci mają obowiązek wieszczyć, felietoniści mówić felietonami, a prozaicy budować zdania złożone na każdy temat. Jednym wychodzi to lepiej, innym gorzej, ale chyba wszyscy mają nadzieję, że w końcu dziennikarz się zlituje i zada to najważniejsze pytanie: "Nad czym pan obecnie pracuje?".
Niestety, dziś nikogo to już nie obchodzi. Kiedy u progu III RP słowo przegrało wojnę z obrazem, pisarze stali się zakładnikami mediów elektronicznych. Jeśli marzą o sprzedaży swoich książek, muszą występować w roli autorytetów medialnych. W przeciwnym razie dokonają żywota, bredząc coś o "późnym wnuku". Różewiczowi łatwo jest uprawiać partyzantkę, bo zdążył wyrobić sobie nazwisko, zanim słowo zostało pokonane. Dla tych z nas, którzy ocaleli prowadzeni na rzeź, wybór jest trudniejszy. A zatem kim naprawdę jestem? Twórcą czy potencjalną postacią telewizyjną? Po dłuższym wahaniu zakreślam pierwszą opcję. Urodę mam radiową, myślę głównie klawiaturą, a obrotowa scena w "Ringu" już z perspektywy widza przyprawia mnie o mdłości. Nie wierzę, że na tej wierzbie wyrosną tele-morele. Wolę wygodnie rozsiąść się w fotelu i popatrzeć, jak Kazia Szczuka rywalizuje z postrachem smerfów o tytuł postaci roku. Na razie prowadzi Gargamel, ale tylko dlatego, że nieco lepiej zna się na czarodziejskich sztuczkach.
Fot: M. Stelmach

Choć dla ludzi mediów Różewicz jest tylko "gadającą głową", jego intuicja sprawdza się ostatnio co do joty. Wystarczy obejrzeć "Łossskot!" - nowy program telewizji publicznej, w którym Tymon Tymański, Maciej Chmiel i Jacek Dehnel w helikopterze, autobusie albo barze z kebabami toczą pseudointelektualne rozmowy o wydarzeniach kulturalnych, urozmaicając je dowcipami na poziomie V klasy podstawówki. To nic, że jakość dźwięku nie pozwala zrozumieć co drugiego zdania. Widocznie realizatorzy doszli do wniosku, że nie ma sensu marnować ścieżki audio, kiedy chodzi głównie o wideo. Ważne, że prowadzący sprawnie się ruszają, kamera jeździ na lewo i prawo i ogólnie jest na czym zawiesić oko. A jeśli widz naprawdę chce się czegoś dowiedzieć o "Don Giovannim", niech sobie kupi bilet i idzie do opery.
Oczywiście, eksploatowani przez media pisarze występują z reguły w innych rolach niż chłopaki z "Łossskotu!". Ale wchodząc do "Ringu" czy innego "Warto rozmawiać", również oni muszą się zamienić w postaci telewizyjne. Scenariusz zakłada, że poeci mają obowiązek wieszczyć, felietoniści mówić felietonami, a prozaicy budować zdania złożone na każdy temat. Jednym wychodzi to lepiej, innym gorzej, ale chyba wszyscy mają nadzieję, że w końcu dziennikarz się zlituje i zada to najważniejsze pytanie: "Nad czym pan obecnie pracuje?".
Niestety, dziś nikogo to już nie obchodzi. Kiedy u progu III RP słowo przegrało wojnę z obrazem, pisarze stali się zakładnikami mediów elektronicznych. Jeśli marzą o sprzedaży swoich książek, muszą występować w roli autorytetów medialnych. W przeciwnym razie dokonają żywota, bredząc coś o "późnym wnuku". Różewiczowi łatwo jest uprawiać partyzantkę, bo zdążył wyrobić sobie nazwisko, zanim słowo zostało pokonane. Dla tych z nas, którzy ocaleli prowadzeni na rzeź, wybór jest trudniejszy. A zatem kim naprawdę jestem? Twórcą czy potencjalną postacią telewizyjną? Po dłuższym wahaniu zakreślam pierwszą opcję. Urodę mam radiową, myślę głównie klawiaturą, a obrotowa scena w "Ringu" już z perspektywy widza przyprawia mnie o mdłości. Nie wierzę, że na tej wierzbie wyrosną tele-morele. Wolę wygodnie rozsiąść się w fotelu i popatrzeć, jak Kazia Szczuka rywalizuje z postrachem smerfów o tytuł postaci roku. Na razie prowadzi Gargamel, ale tylko dlatego, że nieco lepiej zna się na czarodziejskich sztuczkach.
Fot: M. Stelmach
Więcej możesz przeczytać w 43/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.