Abradab „Ostatni poziom kontroli", MyMusic
Już u zarania hip-hopu w naszym kraju pojawił się zespół Kaliber 44, który od razu stał się najważniejszym wykonawcą gatunku. Mijały lata, przemijały kolejne mody na hip-hop, ale nikomu nie udało się nawet zbliżyć do poziomu narzuconego przez trio z Katowic. Kaliber 44 już nie istnieje. Osiem lat temu Magik wyskoczył przez okno, a Joka oszalał. Został najmniej widoczny, ale też najinteligentniejszy z nich – Abradab. Nie zmieniło się jedno. Nadal nikt nie jest w stanie nawet się zbliżyć do jego poziomu – co udowadnia na najnowszej płycie. Jeszcze bogatszej muzycznie, zwłaszcza dzięki reggae’owym wokalom Gutka z Indios Bravos. O atrakcyjności płyty nich świadczą inteligentne i zaskakujące rymy Abradaba wolne od mizoginizmu i „kompleksu białego rapera", oraz swobodny, daleki od chamstwa czy histerii sposób rapowania. Dla niego rap to tylko konwencja. Równie dobrze mógłby grać reggae albo punk rocka. Dlatego po tę płytę mogą sięgać ci, którym się wydaje, że hip-hopu nie lubią – bo to jest po prostu dobra muzyka.
Anna Maria Jopek „Jo & Co.", Universal
Przed tą płytą należy ostrzec! Anna Maria Jopek jest czymś więcej niż wokalistką pop, ale też czymś mniej niż artystką jazzową. Prowadzi, niestety, dwie kariery równocześnie, żonglując oboma stylami i wprawiając w konsternację to jednych, to drugich fanów. Tym razem nie dostaniemy uroczych, świetnie zaśpiewanych, zaaranżowanych i wykonanych piosenek pop, tylko jakiś niedonoszony jazz. Jako ambitna piosenkarka pop AMJ jest jedną z zaledwie kilku interesujących artystek na naszej scenie. Jako jazzmanka jest kompletnie zbędna. Jak słuchać jazzu – to od razu Coltrane’a, a nie jakiegoś softu. Te jazzowe płyty są bardzo potrzebne, ale zdaje się tylko jej samej, bo traktuje je bardzo ambicjonalnie i na nich buduje swoją samoocenę. Szkoda.
Dorota Miśkiewicz „Caminho", Sony/BMG
Zamiast tamtego krążka lepiej posłuchać płyty córki Henryka Miśkiewicza – saksofonisty przez lata związanego z Anną Marią Jopek. Papa do płyty Doroty się nie przyłożył – „przesmarowuje się" tylko w dwóch utworach. Przyłożył się za natomiast gitarzysta Marek Napiórkowski, który nadał jej melancholijnego klimatu bossa novy. Dorota dopasowała się do tego minimalistycznego stylu swoim „przezroczystym" wokalem i nienapastliwymi tekstami. Choć ów klimat ma posmak latynoski, to muzycy z najwyższej półki gwarantują, że zagrano tu tylko dźwięki najbardziej niezbędne. Powstał album spójny, ciepły, jesienny i relaksujący.
Kora & 5th Element „Metamorfozy", Kamiling Co.
Kora bała się wydać tę płytę. Choć jak utrzymuje, jej nagrywanie było najbardziej odświeżającą rzeczą od lat. Ale też zdawała sobie sprawę, że tak bezceremonialne potraktowanie swoich przebojów to sposób na wywołanie furii wśród fanów. Rzeczywiście, członkowie duetu 5th Element podeszli do świętości z talentem, ale też z samobójczą wprost odwagą. Ich utwory trudno nazwać remiksami, bo wymieniali całe akompaniamenty (np. w „Kocham cię kochanie moje"). Kora zgodziła się, pierwszy raz w życiu, jeszcze raz zaśpiewać stare utwory (oraz trzy nowe, napisane na tę płytę). Album niesłychanie eklektyczny. W zasadzie każdy utwór w innym stylu. I nie jest to styl Maanamu. Skutek jest taki, że „Lucciola" – której nigdy nie lubiłem – w nowej, wręcz „bondowskiej" aranżacji jest najlepszym polskim utworem, jaki słyszałem od miesięcy. (rl)
Już u zarania hip-hopu w naszym kraju pojawił się zespół Kaliber 44, który od razu stał się najważniejszym wykonawcą gatunku. Mijały lata, przemijały kolejne mody na hip-hop, ale nikomu nie udało się nawet zbliżyć do poziomu narzuconego przez trio z Katowic. Kaliber 44 już nie istnieje. Osiem lat temu Magik wyskoczył przez okno, a Joka oszalał. Został najmniej widoczny, ale też najinteligentniejszy z nich – Abradab. Nie zmieniło się jedno. Nadal nikt nie jest w stanie nawet się zbliżyć do jego poziomu – co udowadnia na najnowszej płycie. Jeszcze bogatszej muzycznie, zwłaszcza dzięki reggae’owym wokalom Gutka z Indios Bravos. O atrakcyjności płyty nich świadczą inteligentne i zaskakujące rymy Abradaba wolne od mizoginizmu i „kompleksu białego rapera", oraz swobodny, daleki od chamstwa czy histerii sposób rapowania. Dla niego rap to tylko konwencja. Równie dobrze mógłby grać reggae albo punk rocka. Dlatego po tę płytę mogą sięgać ci, którym się wydaje, że hip-hopu nie lubią – bo to jest po prostu dobra muzyka.
Anna Maria Jopek „Jo & Co.", Universal
Przed tą płytą należy ostrzec! Anna Maria Jopek jest czymś więcej niż wokalistką pop, ale też czymś mniej niż artystką jazzową. Prowadzi, niestety, dwie kariery równocześnie, żonglując oboma stylami i wprawiając w konsternację to jednych, to drugich fanów. Tym razem nie dostaniemy uroczych, świetnie zaśpiewanych, zaaranżowanych i wykonanych piosenek pop, tylko jakiś niedonoszony jazz. Jako ambitna piosenkarka pop AMJ jest jedną z zaledwie kilku interesujących artystek na naszej scenie. Jako jazzmanka jest kompletnie zbędna. Jak słuchać jazzu – to od razu Coltrane’a, a nie jakiegoś softu. Te jazzowe płyty są bardzo potrzebne, ale zdaje się tylko jej samej, bo traktuje je bardzo ambicjonalnie i na nich buduje swoją samoocenę. Szkoda.
Dorota Miśkiewicz „Caminho", Sony/BMG
Zamiast tamtego krążka lepiej posłuchać płyty córki Henryka Miśkiewicza – saksofonisty przez lata związanego z Anną Marią Jopek. Papa do płyty Doroty się nie przyłożył – „przesmarowuje się" tylko w dwóch utworach. Przyłożył się za natomiast gitarzysta Marek Napiórkowski, który nadał jej melancholijnego klimatu bossa novy. Dorota dopasowała się do tego minimalistycznego stylu swoim „przezroczystym" wokalem i nienapastliwymi tekstami. Choć ów klimat ma posmak latynoski, to muzycy z najwyższej półki gwarantują, że zagrano tu tylko dźwięki najbardziej niezbędne. Powstał album spójny, ciepły, jesienny i relaksujący.
Kora & 5th Element „Metamorfozy", Kamiling Co.
Kora bała się wydać tę płytę. Choć jak utrzymuje, jej nagrywanie było najbardziej odświeżającą rzeczą od lat. Ale też zdawała sobie sprawę, że tak bezceremonialne potraktowanie swoich przebojów to sposób na wywołanie furii wśród fanów. Rzeczywiście, członkowie duetu 5th Element podeszli do świętości z talentem, ale też z samobójczą wprost odwagą. Ich utwory trudno nazwać remiksami, bo wymieniali całe akompaniamenty (np. w „Kocham cię kochanie moje"). Kora zgodziła się, pierwszy raz w życiu, jeszcze raz zaśpiewać stare utwory (oraz trzy nowe, napisane na tę płytę). Album niesłychanie eklektyczny. W zasadzie każdy utwór w innym stylu. I nie jest to styl Maanamu. Skutek jest taki, że „Lucciola" – której nigdy nie lubiłem – w nowej, wręcz „bondowskiej" aranżacji jest najlepszym polskim utworem, jaki słyszałem od miesięcy. (rl)
Więcej możesz przeczytać w 43/2008 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.