Ilu w Polsce jest żebraków? Oficjalnie jeden, który w 2001 r. zgłosił się do urzędu skarbowego w województwie śląskim, składając zeznanie roczne, w którym wykazał 6 tys. zł przychodów z żebractwa jako jedynego źródła utrzymania. Jeżeli wierzyć sondzie przeprowadzonej wśród polskich "dziadów proszalnych", był to "żebrak statystyczny", gdyż takie właśnie dochody (dziennie 15-20 zł netto) najczęściej deklarowali ankietowani. Mistrzowie zawodu potrafią wyciągnąć 10 razy więcej. I oni jednak są amatorami w porównaniu z górnikami, kolejarzami, rolnikami i politykami. Te cztery grupy "żebraków instytucjonalnych" wyłudziły od nas w ciągu 12 lat około 500 mld zł. Zastosowały klasyczne metody "na nieszczęście", "na zmęczenie" oraz - last but not least - sposób określany jako "dawaj, chamie, bo opluję".
Osobowość i społeczeństwo żebracze
Socjologowie znają pojęcie "osobowości żebraczej". Żebrakami są osoby charakteryzujące się brakiem godności osobistej, ekshibicjonizmem, brakiem zdolności podejmowania decyzji i ponoszenia ryzyka, co przeradza się w chorobliwą niechęć do pracy. Do wykonywania zawodu żebraka potrzebne są zatem określone predyspozycje psychiczne - wrodzone albo nabyte. Zjawisko żebractwa występuje w każdym społeczeństwie bez względu na poziom dochodów, ale w państwach o podobnym dobrobycie istotnie różni się rozmiarami. I tu niespodzianka dla socjalistów - większe jest w krajach, które mają bardziej "prospołeczne" systemy podatkowe i rozbudowaną pomoc społeczną. Dobrym przykładem może być Wielka Brytania, w której "beggary" przybrało tak zastraszające rozmiary, że w roku 2000 rząd postanowił wydać ćwierć miliona funtów na kampanię ogłoszeniową, zniechęcającą obywateli do dawania pieniędzy żebrakom. Profesor Józef Kozielecki określił kiedyś społeczeństwo polskie jako zbiorowość, w której przeważają postawy żebraczo-roszczeniowe. To niezwykle trafne określenie pokazuje, że żebrakami z wyboru mogą się stawać nie tylko pojedyncze osoby, ale także całe grupy społeczne, a nawet narody. Na przykład Polacy. I to nie tylko ze względu na skalę "eksportu żebraków", w którym niewiele ustępujemy krajom bałkańskim.
Kopalniana mafia żebracza
Klasyczna technika żebrania opiera się na trzech filarach. Na początku chodzi o wzbudzenie w potencjalnym darczyńcy poczucia winy. W tym celu żebrak przedstawia swoje nieszczęście jako niezawinione, co ciężar odpowiedzialności za jego niedolę przenosi na osaczonego. Jeżeli jednak wywołanie moralnego kaca nie skutkuje, żebrak staje się natarczywy, licząc, że damy datek dla świętego spokoju. Gdy i to nie przynosi spodziewanego efektu, natarczywość przechodzi w groźbę agresji. Szczęśliwie, w życiu prywatnym faza trzecia jest nam najczęściej oszczędzona i żebrak idzie szukać innego frajera. Inaczej jest w życiu publicznym. Wzorcową strategię żebractwa publicznego opracowali mistrzowie tego fachu, czyli górnicy. Jedna grupa przedstawicieli górniczego trudu zamurowuje się w miejscu łatwo dostępnym dla telewizji i oświadcza, że będzie głodować do skutku. W tym samym czasie druga grupa udaje się służbowymi autobusami do Warszawy. Uzbrojona jest w trumnę ("na litość"), urządzenia nagłaśniające ("na zmęczenie") oraz pobrane z górniczej cechowni petardy i kilofy ("dawaj, chamie, bo opluję"). Jaka jest skuteczność takiego żebractwa? Jak wyliczyła NIK, od 1990 r. górnictwo wyłudziło 40 mld zł, a i ten szacunek jest zaniżony, bo nie obejmuje sztucznej podwyżki cen węgla, sprzedawanego w kraju o kilkadziesiąt procent drożej, niż wynoszą ceny światowe. Prawdziwa jest w tym wypadku także inna cecha opisywanego zawodu - tworzenie zhierarchizowanych, autorytarnych klanów żebraczych. Są to oczywiście tzw. związki zawodowe, ale nie tylko. Kopalniana mafia żebracza składa się z dwóch członów. Pierwszy to "baronowie węglowi", niezmiennie (choć rotacyjnie) kierujący kopalniami lub holdingami (co roku innym) oraz tkwiący w ich kieszeni działacze związkowi (wszyscy na etatach zakładów). Człon drugi to żebracy szeregowi (dołowi). Nie trzeba dodawać, że gros łupów zgarniają ci pierwsi, ale żebracy szeregowi też nie mają źle (dlatego interes się kręci). Mimo że przeciętny górnik ma wykształcenie podstawowe lub zawodowe, jego zarobki (półtorej średniej krajowej pensji) znacznie przekraczają płace ordynatora szpitala czy wykładowcy akademickiego. Gdyby zaś nie chciał już fedrować, może odebrać odprawę w wysokości 50 tys. zł. Za co? "Za ciężką pracę" - odpowiadają górnicy. Na cholerę nam jednak ich ciężka praca, skoro musieliśmy do niej dołożyć ponad 40 mld zł?
Dziady polityczne
Jeszcze więcej pieniędzy potrafili wyłudzić rolnicy. Roczne dotacje bezpośrednie do rolnictwa to 5 mld zł, do czego dochodzi 15 mld zł dotacji do funduszu emerytalnego rolników. Jak łatwo zsumować, przez dwanaście lat rolnicy wyżebrali ćwierć biliona złotych, czyli ponad 30 proc. rocznego PKB. Także oni stosują wspomniane trzy metody. I oni stworzyli zhierarchizowany klan żebraczy składający się z polityków, działaczy związkowych i "chłopów, co nie rzucą" (podział zysku jak u górników). Tyle że wśród chłopów powstały dwie polityczne mafie, które rozpoczęły zażartą walkę o żebraczą dywidendę. Aby cokolwiek wyżebrać, politycy nie muszą się jednak podpinać pod inne grupy proszalne. Mogą sami wystąpić w roli dziadów, a ponieważ to oni tworzą prawo i miejsca pracy w administracji, przychodzi im to bardzo łatwo. W 1993 r. administracja publiczna zatrudniała 290 tys. osób, dzisiaj - w dobie komputerów, światłowodów i sukcesów Prokomu - przytulisko w administracji znalazło 550 tys. działaczy partyjnych różnego szczebla. Nasi dzielni politycy wyłudzają na swoje utrzymanie jałmużnę w wysokości ponad 15 mld zł rocznie. Niewielu czytelników zapewne wie, że spełniając obywatelski obowiązek i oddając głos w wyborach parlamentarnych, wykonujemy jednocześnie dwie czynności: do urny wrzucamy kartkę wyborczą, a do podstawionej obok czapki 10 zł. Tyle bowiem za każdy oddany głos otrzyma rocznie każda partia, którą poparło 3 proc. wyborców. Trzeba dodać, że w tej sprawie jesteśmy bezradni. Nawet jeśli nie pójdziemy na wybory, zapłacić musimy. Partie potrącają sobie ile trzeba z naszych podatków.
Żebractwo państwowe
Zastanawiam się czasem, po co tak na prawdę wchodzimy do unii? Dochodzę do smutnego wniosku, że wchodzimy po to, by z żebractwa uczynić naszą narodową specjalność. Nieważne jest otwarcie rynku i możliwości wzrostu eksportu. Nieważny swobodny przepływ ludzi i możliwość podejmowania legalnej pracy na zachodzie Europy. Nieważny wzmożony napływ kapitału i inwestycji zagranicznych ani parę innych spraw. To wszystko jest nam właściwie zbędne. Wchodzimy do unii po to, żeby uzyskać jałmużnę dla polskiego rolnictwa. I zawsze będziemy się krzywić, że te podłe burżuje dają nam tak mało. W "Naszym Dzienniku" przeczytałem niedawno: "Obawiamy się, że unia to jeszcze większe rzesze nędzarzy i żebraków polskich". Rzadko, bo rzadko, ale w tym wypadku zgadzam się z "Naszym Dziennikiem". Już jesteśmy społeczeństwem roszczeniowo-żebraczym, wkrótce zamierzamy się stać takim samym państwem. Uzasadnienie tego jest proste - Polak pracować nie może, bo rodzi się zmęczony i żyje po to, aby odpocząć. A Zachód, który obroniliśmy pod Wiedniem, sprzedał nas w Jałcie. Dlatego musi nam dawać. A jak nie da? To oplujemy!
Upaństwowione szlachectwo Bogdan Wojciszke |
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.