Dzisiaj załatwiamy odmownie ludzi sztuki. Ale nie wyłącznie. Także ludzi literatury. I to nie tylko tych, którzy złożyli swoje podpisy pod bardzo nieciekawym w swej wymowie manifestem, ale również wszelkich innych wyznawców artystycznej wolności za nasze, czyli podatników, pieniądze. Głównym problemem artystów w socjalizmie była cenzura. Pieniądze, choć niewielkie, były; należało tylko podporządkować się życzeniom partyjnego mecenasa. Stąd brały się frustracje. Dlatego kiedy artystka Joanna Szczepkowska oświadczyła w czerwcu 1989 r., że skończył się socjalizm, artyści odetchnęli z ulgą.
Z perspektywy "Notatnika agitatora"
Wkrótce przyszło jednak rozczarowanie. Środowiska ludzi literatury i sztuki odkryły, że mecenat nie skończył się wraz z końcem "realsocu". Nowy mecenat, mecenat konsumenta, okazał się dla wielu surowszy. Socjalistycznego mecenasa można było jeszcze jakoś oszukać. Jak jednak oszukać czytelnika, który nie chce kupić danej książki? Albo nie chce pójść na jakiś film czy wystawę, mimo iż środowiskowi klakierzy cmokają z zachwytu nad awangardowością czy społeczną wrażliwością, a czasem nawet nad jednym i drugim jednocześnie. Woli pójść na "Ogniem i mieczem" albo na "Pana Tadeusza", na klasykę, która rzadko go zawodzi. Bodajże pierwszy przekonał się o tym odrzucony przez "drapieżny amerykański kapitalizm" Edward Redliński. Autor - zapewne zbyt mały talentem czy pracowitością jak na wielki amerykański rynek wydawniczy - powrócił na nasz swojski ryneczek, gdzie pracuje nad współczesnymi wersjami "Notatnika agitatora" z lat 50. Po notatnikach agitatora opisujących Amerykę przyszedł czas na notatnik agitatora o polskiej transformacji. Nie wykluczam, że znajdzie się grono podobnych Redlińskiemu frustratów i nieudaczników. Programowy antykapitalizm, tak widoczny w wymienionym już manifeście, to jednak tylko jeden aspekt większego problemu finansowania literatury i sztuki.
Mecenat - tak! Mecenas - nie!
Autorzy manifestu, tchnącego agresywnym, roszczeniowym duchem lepperyzmu, domagają się mecenatu bez mecenasa. Państwo ma łożyć na literaturę i sztukę wysokiego (ich zdaniem) lotu, bo to jest obowiązkiem państwa, niezależnie od tego, czy mamy socjalizm, czy kapitalizm. Nie ma jednak prawa domagać się czegokolwiek w zamian (nawet owego wysokiego lotu!), bo to oznacza zagrożenie dla nieskrępowanego rozwoju artystycznego. O tym jednak, co jest literaturą i sztuką wysokiego lotu, decydują klakierskie środowiska. "Płacę i niczego nie wymagam" - oto współczesne, "postępowe" podejście do roli państwa. Pod tym względem nasi twórcy nie są, niestety, wyjątkiem. Jeszcze zanim w erze politycznie poprawnego zidiocenia na Zachodzie zaczęto się modlić do fetysza multikulturowości, pieniądze wydatkowane przez państwo na kulturę - czyli przypominam: nasze pieniądze - zaczęły się dostawać w ręce rozmaitych komitetów, które rozdzielają je teraz według swoich ideologiczno-koleżeńskich interesów. Gra w klik-klaka odbywa się wszędzie według podobnego schematu. Terror udziwniaczy promuje najbardziej "awangardowych" przedstawicieli kliki, a pozostali jej członkowie przekształcają się w klakę. W nadziei, że w następnym rozdaniu nagród role ulegną zmianie.
Gra w klik-klaka czy refleksja intelektualna?
Kiedy zamiast "społecznie zaangażowanych" i "awangardowych" filmów o blokersach, konsumentach wina Arizona i innych ludziach z marginesu, będących ulubionymi tematami naszych głęboko wrażliwych, postępowych twórców, Polański nakręcił przejmującego do głębi "Pianistę", opinie recenzentów były bardziej niż wstrzemięźliwe. Nie dość, że forma tradycyjna, to jeszcze dramat jednostki! Trzeba przecież ostro i bezkompromisowo penetrować - i demaskować - kapitalizm za to, że jednym pozwolił wyjść z bloków i zamieszkać we własnych domach, a drudzy w tych blokach pozostali. W kapitalizmie też ma być równość! Udziwniaczom i beztalenciom dominującym (hałasem) w świecie twórczości i krytyki nie przyjdzie nawet do głowy odpowiedzieć - na przykład w filmie takim jak "Cześć, Tereska" - na pytanie z zakresu logiki elementarnej. Mianowicie, jak to się stało, że prawie wszyscy mieszkaliśmy w blokach, a wielu z nas z tych bloków wyszło? Jeśli już zajmujemy się patologiami, to szukajmy odpowiedzi na pytanie, dlaczego blokersi wybierają złe wzory, a nie dobre, skoro dostępne są im i jedne, i drugie! Dlaczego nie patrzą na tych kolegów z tego samego lub sąsiedniego bloku, którzy pracując przez lata po kilkanaście godzin dziennie w wybranej dziedzinie, doszli do czegoś - i wyszli z bloków? No, ale do tego, by w lepperowskim stylu krytykować podział na "ludzi" i "frajerów" czy pomstować na zabijającą twórczość komercję, trzeba jednak znacznie mniejszego wysiłku intelektualnego. Warto więc przypominać społecznie wrażliwym twórcom, że większość arcydzieł - czyli dzieł sztuki, które zostały zweryfikowane przez czas - powstała na zasadzie kontraktu między twórcą a mecenasem. Tak było od Fidiasza do Leonarda i później. Zalew artystycznej tandety i bezguścia w kinach, teatrach, na wernisażach itd. jest natomiast najczęściej rezultatem decyzji podejmowanych - w ramach opisanego mechanizmu gry w klik-klaka - przez samych artystów.
Bunt nie tylko klasy średniej
W listopadowym numerze "Filmu" jakiś autor podkreśla, że według niektórych artystów "podstawowym zadaniem reżysera jest zepsucie obiadu przedstawicielom klasy średniej". Wielu artystów, także autorów wzmiankowanego manifestu, nadal tak demonstruje swoje antykapitalistyczne wapory. Jeszcze inni szukają uznania (a przynajmniej rozgłosu, który biorą za uznanie) w szokowaniu klasy średniej i społeczeństwa w ogólności. I jako liberał uważam, że mają do tego prawo. Tyle tylko, że za swoje pieniądze. Twórcy ze szkół podglądactwa, genitalistyki i im podobni niech sobie pracują, na przykład jako dozorcy na budowie, a w wolnym od pracy czasie poświęcają się swojemu hobby. Kiedy zbiorą dostateczną ilość pieniędzy, niech sobie wynajmują jakieś salki i prezentują tam swoje osiągnięcia. Gdy zgubi się kryteria doskonałości i piękna, zostaje tylko - jak stwierdził kiedyś prof. Zin - poszukiwanie nowości za wszelką cenę, połączone najczęściej z brakiem talentu. Nie tylko klasa średnia wydaje się mówić: "My tym państwu dziękujemy. Pieniądze na sztukę chcemy wydawać sami". W coraz większym stopniu zbliżają się do tego poglądu także "postępowe" i politycznie poprawne rządy europejskiej lewicy, które rozpropagowały przecież ten model mecenatu bez mecenasa. Czują bowiem coraz bardziej irytację swojego własnego elektoratu. Niedawno rozwścieczony minister rządu laburzystowskiego przypiął do jednego z "obrazów" na wystawie kartkę z odręcznym komentarzem, że prace stanowią "konceptualne łajno". Zresztą, prawo do eksperymentów przekształca się czasem dosłownie w prawo do ekskrementów. Inne muzeum, tym razem w USA, wystawiło obraz Matki Boskiej namalowany łajnem słonia. I dziwić się, że ludzie odwracają się od takiej tfu(!)rczości i sami chcą wydać swoje pieniądze, płacąc na przykład słono za bilety na wystawę impresjonistów?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.