Zabójstwo prezydenta Gabriela Narutowicza zamknęło prawicy drzwi do władzy w II RP
W naszej historii, podobnie jak w życiu codziennym, dni dobre przeplatają się ze złymi. Jest zrozumiałe, że chętniej pamiętamy o momentach radosnych, ale warto też przypominać o wydarzeniach ponurych, ku przestrodze przed popełnianiem kolejnych błędów.
Zbliża się 80. rocznica jednego z najbardziej haniebnych wydarzeń w naszej najnowszej historii - zamordowania Gabriela Narutowicza, pierwszego prezydenta odrodzonej Rzeczypospolitej. Złożone z posłów i senatorów Zgromadzenie Narodowe wybrało Narutowicza na prezydenta RP 9 grudnia 1922 r. Rywalizacja była bardzo zacięta. Rozstrzygnięcie przyniosła dopiero piąta tura głosowań. Narutowicz, popierany przez lewicę, centrum i mniejszości narodowe, pokonał kandydata prawicy Maurycego Zamoyskiego. Przegrawszy w parlamencie, prawica przeniosła walkę na ulicę. Elekta obrzucono obelgami i oszczerstwami, pasującymi do magla, a nie szczytów władzy.
Demonstracje osiągnęły apogeum 11 grudnia 1922 r., w dniu zaprzysiężenia prezydenta. Prawicowi bojówkarze usiłowali nie dopuścić elekta do parlamentu i tym samym uniemożliwić mu złożenie przysięgi oraz objęcie urzędu. Kiedy ułani sforsowali blokującą przejazd barykadę, w kierunku prezydenta posypały się grudy śniegu i lodu. Jedna z nich trafiła Narutowicza w twarz, pozostawiając rozległy siniec.
Ataki kontynuowano w następnych dniach. Agresja z ulic przeniosła się na łamy prawicowych gazet, wypisujących o prezydencie niewyobrażalne wprost brednie. W tej atmosferze w głowie prawicowego fanatyka zrodziła się myśl o morderstwie. 16 grudnia 1922 r. Narutowicza dosięgły kule zamachowca.
Zabrzmi to paradoksalnie, ale na tym morderstwie najwięcej straciła prawica. Narutowicz nie był jej zwolennikiem, a nawet głęboko nią pogardzał za żerowanie na najniższych ludzkich instynktach. Zdawał sobie jednak sprawę, że w wybranym jesienią 1922 r. Sejmie najbardziej stabilna będzie większość stworzona przez prawicę i centrum. Nie bacząc na brutalne ataki, do-kładał więc starań, aby rządy w państwie powierzyć takiej właśnie ko-alicji.
Narutowicz znajdował się w bardzo trudnej sytuacji. Został wybrany głosami lewicy i mniejszości narodowych, więc niezręcznie było mu powierzyć rządy ich śmiertelnym wrogom. Każde inne rozwiązanie groziło jednak podważeniem stabilności państwa, a właśnie jego dobro prezydent cenił sobie najbardziej. Stąd pomysł, aby premierem uczynić Leona Plucińskiego, komisarza generalnego RP w Gdańsku. Był on mężem zaufania prawicy, ale jednocześnie mogła go zaakceptować lewica. Cała operacja wymagała misternej gry politycznej, były jednak szanse na jej powodzenie, gdyż Pluciński zgodził się na objęcie urzędu premiera. Właśnie czekał w Belwederze na spotkanie z prezydentem, kiedy ten konał na posadzce warszawskiej Zachęty.
Z ręki fanatyka prawicy i w wyniku rozpętanej przez nią histerii zginął człowiek, który mógł jej otworzyć drzwi do władzy w Polsce. Jego przymioty i zdolności stanowiły najlepszą gwarancję, jeśli nie neutralizowania, to przynajmniej utrzymania w ryzach piłsudczyków i lewicy walczących z prawicą. Z powodu całkowitego braku wyobraźni, niepohamowanej agresji i gotowości sięgania po władzę dosłownie "po trupach" prawica zmarnowała szansę parlamentarnego rządzenia Polską. W walce na noże, jak pokazał maj 1926 r., mogła tylko przegrać. Trudno się oprzeć wrażeniu, że ta klęska była swoistą karą wymierzoną przez los za moralną odpowiedzialność za mord popełniony na prezydencie.
Więcej możesz przeczytać w 50/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.