"Wolność słowa, wolność oddawania czci Bogu na swój sposób, wolność od niedostatku, wolność od strachu"
F.D. Roosevelt
Oczko. 21 lat temu wprowadzono w Polsce stan wojenny. Dla tych, którym "Solidarność" niosła nadzieję na odmianę polskiego losu, data 13 grudnia 1981 r. stanowiła coś gorszego niż nocna wizyta stróżów reżimu, po której na jakiś czas ubywało kogoś w domu. Decyzja odbierająca Polakom tak upragnioną nadzieję sprawiła, że znów szli oni na zewnętrzną lub wewnętrzną emigrację. Trzeba było niemal dziesięciu lat, by skutecznie odwrócić kurs, przyjęty wtedy przez miłościwie panującą nam władzę.
Kiedy to wreszcie nastąpiło, działania naprawcze musiały być jeszcze radykalniejsze, niż gdyby zostały rozpoczęte o czasie. Zapaść gospodarcza stała się głębsza, a frustracja społeczna gwałtowniejsza. Zwiększyły się też oczekiwania. Dlatego aż do dzisiaj nie jest nam tak łatwo jak choćby innemu kandydatowi - Słowenii. Za brak wyobraźni i odwagi płaci się w historii wysoką cenę, dzieci i wnuki płacą zresztą częściej niż bezpośredni sprawcy narodowych katastrof.
Zbiegiem okoliczności to właśnie w okolicach 13 grudnia finalizowane będą nasze negocjacje członkowskie. Tym razem nikt nie pyta o zdanie Moskwy. Podmiotami rokowań są suwerenne państwa i narody reprezentowane przez demokratycznie ustalone rządy. Ostatnia faza negocjacji poprzedzona została w Polsce politycznym koncertem życzeń. Jedni chcą czekać na lepszą pogodę, drudzy ciągną sukno w swoją stronę, nie bacząc na pozostałych, inni wreszcie krzyczą o zdradzie i udają współczesnych Rejtanów, utrzymując, że owe "rejtany" będą najsilniejszym atutem polskich negocjatorów. Bohaterów ostatniej godziny - jak zwykle - przybywa. Nie byli gotowi głosować za skuteczną reformą polskiej wsi przez trzynaście lat, hamowali proces modernizacji gospodarki, ferowali oskarżenia o wyprzedaż majątku narodowego i rozniecali ksenofobiczne nastroje. Dziś chcieliby wszystkie te deficyty załatać dopłatami w euro. Udają, że nie wiedzą, iż zasadnicze koszty reform i tak musimy ponieść sami, a pomoc zewnętrzna służyć może jedynie przyspieszeniu tego procesu.
Partnerzy nie są bez winy. Polskie dochodzenie do członkostwa trafiło w najgorszy czas w historii integracji europejskiej. Na narodowy egoizm państw członkowskich UE nałożył się światowy kryzys gospodarczy, a także wszystkie boleści związane z przebudową europejskiego systemu instytucjonalnego. Na domiar złego zabrakło w Europie postaci wielkiego politycznego formatu. To nie my jednak byliśmy panami historycznego kalendarza, który sprawił, że Polska nie mogła wejść do unii u jej zarania lub choćby na przełomie lat 80. i 90. Wykorzystujemy więc historyczną szansę, jaka przydarza się nam dopiero teraz.
Nie podejrzewam obecnej ekipy rządowej o skłonności samobójcze. Każde euro, zyskane lub utracone w Kopenhadze, będzie miało wpływ na perspektywy polityczne rządzącej współczesną Polską formacji. Sądzę, że układ stanie gdzieś na poziomie oferty prezydencji duńskiej. Odrzucenie takiego układu przez polską opinię publiczną byłoby politycznym i cywilizacyjnym harakiri. Także wytworzenie przekonania, że jest to układ dla Polski nieopłacalny, byłoby powrotem do logiki myślenia, która rządzących PRL zawiodła 21 lat temu na ścieżkę stanu wojennego. Co więcej, powinniśmy się cieszyć, że - choć oczekiwalibyśmy większej hojności ze strony współ-Europejczyków - to jednak układ kopenhaski daje nam niewyobrażalnie lepsze warunki odrobienia wielodziesięcioletnich zaległości niż odejście od stołu rokowań. Mimo wszystkich zastrzeżeń i zawiedzionych nadziei w rocznicę stanu wojennego Polska wróci na miejsce, z którego wbrew nam i wbrew naszej historii próbowano nas od końca II wojny światowej wyrzucić. Nie podstawiajmy sobie sami nogi, kiedy właśnie dobiegamy do mety. Za nią jest tak bardzo i tak długo oczekiwana wolność.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.