Połowa ryb morskich łowionych w 2020 r. będzie pochodziła z hodowli
Makrela, halibut, morszczuk, dorsz, mintaj i inne ryby morskie wkrótce mogą zniknąć z naszych stołów lub będą bardzo drogie. Rabunkowe odławianie ryb w latach 90. doprowadziło do zmniejszenia zasobów o połowę. Wszystko to w czasie, gdy ryby w naszej diecie w coraz większym stopniu zastępują mięso wołowe i wieprzowe, bo są po prostu niezbędne dla zdrowia. Ryby morskie zawierają kwasy tłuszczowe omega-3. Są one niezastąpione w zapobieganiu miażdżycy czy reumatyzmowi. Chronią przed zawałem, chorobami systemu nerwowego oraz schizofrenią.
Kurczaki zamiast ryb
Połowy ryb morskich zmniejszyły się na świecie prawie o połowę. W Polsce ten spadek jest ponaddziesięciokrotny. Zapaść w rybołówstwie oznacza wzrost cen. Podczas gdy w ostatnich pięciu latach ceny ryb wzrosły dwukrotnie (kilogram filetów z morszczuka w 1995 r. kosztował 7,50 zł, w 2000 r. już 14 zł, zaś obecnie ponad 16 zł), inne artykuły żywnościowe zdrożały o 8-9 proc. To powoduje zmniejszenie spożycia. Zamiast drogich ryb Polacy coraz częściej kupują tanie kurczaki. W efekcie przeciętny Polak zjada średnio 6 kg ryb rocznie (o 2 kg mniej niż w 1980 r.). To cztery razy mniej niż w Europie Zachodniej oraz dziesięć razy mniej niż w Japonii.
Tuczarnie ryb
Norwegowie, Amerykanie i Japończycy ograniczenie połowów rekompensują sobie hodowlą. Ryby tuczone są w wydzielonych z morza basenach, więc rosną prawie dwa razy szybciej niż w normalnych warunkach. Już obecnie ryby hodowlane stanowią prawie 20 proc. podaży w tych krajach. Do 2020 r. mają stanowić 50 proc. Tylko hodowla dorsza w Norwegii w 2020 r. sięgnie
400 tys. ton. Norwegowie czy Japończycy mają jednak naturalne warunki do hodowli ryb morskich: fiordy i zatoki z wodą cieplejszą niż w Bałtyku. Stworzenie na polskim wybrzeżu przemysłowej hodowli ryb wymagałoby kosztownych inwestycji.
Uzupełnieniem mniejszej podaży ryb morskich mogłoby być zwiększenie zarybienia wód słodkowodnych. Niemiec czy Francuz spożywa rocznie ponad 8 kg ryb słodkowodnych, podczas gdy Polak - 2 kg. Głównym powodem jest to, że w Europie jesteśmy jednym z najuboższych krajów, jeśli chodzi o zasoby wodne. Na mieszkańca kontynentu przypada 4,8 tys. m3 wody, a na Polaka - 1,7 tys. m3. W dodatku rzeki i jeziora są w 60 proc. zanieczyszczone. Słynące niegdyś z zarybienia rzeki, na przykład Utrata, Biała, Bzura czy Ner, są obecnie ściekami o minimalnym stopniu natlenienia. W wielu polskich jeziorach na głębokości poniżej 5-6 metrów woda jest całkowicie odtleniona.
Polscy rybacy użytkują dziś prawie 80 tys. hektarów stawów, 335 tys. hektarów jezior oraz 140 tys. hektarów rzek i zbiorników zaporowych. Rocznie odławia się tam 40 tys. ton ryb. Można byłoby łowić 80 tys. ton, ale pod warunkiem przeprowadzenia inwestycji szacowanych na ponad 5 mld zł. Pieniędzy jednak nie ma. Nawet gdyby te inwestycje przeprowadzono, są granice zarybienia wód śródlądowych, których nie da się przekroczyć ze względu na ekosystem. Tą granicą w Polsce jest zarybienie wynoszące 150 tys. ton ryb. Blisko maksymalnej granicy jest populacja pstrąga, która wzrosła w ostatniej dekadzie dziesięciokrotnie - do 15 tys. ton.
Reglamentacja morza
Nie możemy na razie liczyć ani na stworzenie hodowli ryb morskich, ani na powiększenie zarybienia wód słodkowodnych. Połowy dalekomorskie też będą coraz mniejsze. W 1982 r. podpisano konwencję ONZ o prawie morza, która wprowadziła strefy ekonomiczne dla państw nadmorskich. Oznaczało to wypchnięcie statków innych bander poza dwustumilową strefę przybrzeżną, czyli akurat poza duże skupiska ryb.
Konwencje miały zapobiec rabunkowym połowom. Nie zapobiegły. Mintaj został tak przetrzebiony, że zakaz połowu tej ryby wprowadzono nawet na Morzu Beringa, uważanym za mintajowe zagłębie. Połowy dorsza, kiedyś najpopularniejszej i jednej z najtańszych ryb na naszych stołach, ograniczono do miliona ton rocznie. Polskie trawlery wycofały się z łowisk w okolicach Nowej Fundlandii, brzegów północno-zachodniej Afryki i zachodnich wybrzeży Kanady, po obu stronach Ameryki Południowej i na Dalekim Wschodzie - na Morzu Beringa i Morzu Ochockim. Obecnie łowią one zaledwie po 3-6 ton ryb dziennie (granica opłacalności to 30 ton). Na Dalekim Wschodzie połowy zmalały ponaddwudziestokrotnie - z 270 tys. ton do 10,5 tys. ton.
Martwa flota
W ostatnich latach polska flota rybacka praktycznie przestała istnieć. Jeszcze dwadzieścia lat temu przedsiębiorstwa połowów dalekomorskich - Dalmor, Gryf i Odra - łowiły ponad 600 tys. ton ryb rocznie, a ich flota liczyła 120 trawlerów. Dziesięć lat później mieliśmy 77 jednostek. Dziś 15 trawlerów łowi zaledwie 50 tys. ton ryb rocznie. Od siedmiu lat flota rybacka przynosi straty. Upadł już szczeciński Gryf, a świnoujska Odra jest likwidowana. Pływające jeszcze trawlery (owe 15 jednostek) należą do gdyńskiego Dalmoru - 10 z nich trzeba będzie w najbliższych latach złomować.
Tylko pozornie w lepszej sytuacji znajdują się rybacy, którzy łowią na Bałtyku. W ubiegłym roku złowili oni prawie 156 tys. ton ryb, głównie śledzi i szprotów. Niezłe wyniki wiążą się jednak z ogromnym, często niezgodnym z przepisami, przetrzebieniem łowisk. - Już jest to widoczne w wypadku odłowu dorsza - ostrzega Zdzisław Gondera, dyrektor Departamentu Rybołówstwa w Ministerstwie Rolnictwa.
Nie możemy zrezygnować ze spożycia ryb, bo oznaczałoby to pogorszenie stanu zdrowia społeczeństwa. Jeśli nie chcemy tylko importować ryb morskich, już teraz powinniśmy się zdecydować na hodowlę. W Niemczech, Danii czy Holandii kanapki z matiasem można kupić w fast foodach. Dlaczego w Polsce nie mogłoby być podobnie?
Kurczaki zamiast ryb
Połowy ryb morskich zmniejszyły się na świecie prawie o połowę. W Polsce ten spadek jest ponaddziesięciokrotny. Zapaść w rybołówstwie oznacza wzrost cen. Podczas gdy w ostatnich pięciu latach ceny ryb wzrosły dwukrotnie (kilogram filetów z morszczuka w 1995 r. kosztował 7,50 zł, w 2000 r. już 14 zł, zaś obecnie ponad 16 zł), inne artykuły żywnościowe zdrożały o 8-9 proc. To powoduje zmniejszenie spożycia. Zamiast drogich ryb Polacy coraz częściej kupują tanie kurczaki. W efekcie przeciętny Polak zjada średnio 6 kg ryb rocznie (o 2 kg mniej niż w 1980 r.). To cztery razy mniej niż w Europie Zachodniej oraz dziesięć razy mniej niż w Japonii.
Tuczarnie ryb
Norwegowie, Amerykanie i Japończycy ograniczenie połowów rekompensują sobie hodowlą. Ryby tuczone są w wydzielonych z morza basenach, więc rosną prawie dwa razy szybciej niż w normalnych warunkach. Już obecnie ryby hodowlane stanowią prawie 20 proc. podaży w tych krajach. Do 2020 r. mają stanowić 50 proc. Tylko hodowla dorsza w Norwegii w 2020 r. sięgnie
400 tys. ton. Norwegowie czy Japończycy mają jednak naturalne warunki do hodowli ryb morskich: fiordy i zatoki z wodą cieplejszą niż w Bałtyku. Stworzenie na polskim wybrzeżu przemysłowej hodowli ryb wymagałoby kosztownych inwestycji.
Uzupełnieniem mniejszej podaży ryb morskich mogłoby być zwiększenie zarybienia wód słodkowodnych. Niemiec czy Francuz spożywa rocznie ponad 8 kg ryb słodkowodnych, podczas gdy Polak - 2 kg. Głównym powodem jest to, że w Europie jesteśmy jednym z najuboższych krajów, jeśli chodzi o zasoby wodne. Na mieszkańca kontynentu przypada 4,8 tys. m3 wody, a na Polaka - 1,7 tys. m3. W dodatku rzeki i jeziora są w 60 proc. zanieczyszczone. Słynące niegdyś z zarybienia rzeki, na przykład Utrata, Biała, Bzura czy Ner, są obecnie ściekami o minimalnym stopniu natlenienia. W wielu polskich jeziorach na głębokości poniżej 5-6 metrów woda jest całkowicie odtleniona.
Polscy rybacy użytkują dziś prawie 80 tys. hektarów stawów, 335 tys. hektarów jezior oraz 140 tys. hektarów rzek i zbiorników zaporowych. Rocznie odławia się tam 40 tys. ton ryb. Można byłoby łowić 80 tys. ton, ale pod warunkiem przeprowadzenia inwestycji szacowanych na ponad 5 mld zł. Pieniędzy jednak nie ma. Nawet gdyby te inwestycje przeprowadzono, są granice zarybienia wód śródlądowych, których nie da się przekroczyć ze względu na ekosystem. Tą granicą w Polsce jest zarybienie wynoszące 150 tys. ton ryb. Blisko maksymalnej granicy jest populacja pstrąga, która wzrosła w ostatniej dekadzie dziesięciokrotnie - do 15 tys. ton.
Reglamentacja morza
Nie możemy na razie liczyć ani na stworzenie hodowli ryb morskich, ani na powiększenie zarybienia wód słodkowodnych. Połowy dalekomorskie też będą coraz mniejsze. W 1982 r. podpisano konwencję ONZ o prawie morza, która wprowadziła strefy ekonomiczne dla państw nadmorskich. Oznaczało to wypchnięcie statków innych bander poza dwustumilową strefę przybrzeżną, czyli akurat poza duże skupiska ryb.
Konwencje miały zapobiec rabunkowym połowom. Nie zapobiegły. Mintaj został tak przetrzebiony, że zakaz połowu tej ryby wprowadzono nawet na Morzu Beringa, uważanym za mintajowe zagłębie. Połowy dorsza, kiedyś najpopularniejszej i jednej z najtańszych ryb na naszych stołach, ograniczono do miliona ton rocznie. Polskie trawlery wycofały się z łowisk w okolicach Nowej Fundlandii, brzegów północno-zachodniej Afryki i zachodnich wybrzeży Kanady, po obu stronach Ameryki Południowej i na Dalekim Wschodzie - na Morzu Beringa i Morzu Ochockim. Obecnie łowią one zaledwie po 3-6 ton ryb dziennie (granica opłacalności to 30 ton). Na Dalekim Wschodzie połowy zmalały ponaddwudziestokrotnie - z 270 tys. ton do 10,5 tys. ton.
Martwa flota
W ostatnich latach polska flota rybacka praktycznie przestała istnieć. Jeszcze dwadzieścia lat temu przedsiębiorstwa połowów dalekomorskich - Dalmor, Gryf i Odra - łowiły ponad 600 tys. ton ryb rocznie, a ich flota liczyła 120 trawlerów. Dziesięć lat później mieliśmy 77 jednostek. Dziś 15 trawlerów łowi zaledwie 50 tys. ton ryb rocznie. Od siedmiu lat flota rybacka przynosi straty. Upadł już szczeciński Gryf, a świnoujska Odra jest likwidowana. Pływające jeszcze trawlery (owe 15 jednostek) należą do gdyńskiego Dalmoru - 10 z nich trzeba będzie w najbliższych latach złomować.
Tylko pozornie w lepszej sytuacji znajdują się rybacy, którzy łowią na Bałtyku. W ubiegłym roku złowili oni prawie 156 tys. ton ryb, głównie śledzi i szprotów. Niezłe wyniki wiążą się jednak z ogromnym, często niezgodnym z przepisami, przetrzebieniem łowisk. - Już jest to widoczne w wypadku odłowu dorsza - ostrzega Zdzisław Gondera, dyrektor Departamentu Rybołówstwa w Ministerstwie Rolnictwa.
Nie możemy zrezygnować ze spożycia ryb, bo oznaczałoby to pogorszenie stanu zdrowia społeczeństwa. Jeśli nie chcemy tylko importować ryb morskich, już teraz powinniśmy się zdecydować na hodowlę. W Niemczech, Danii czy Holandii kanapki z matiasem można kupić w fast foodach. Dlaczego w Polsce nie mogłoby być podobnie?
Więcej możesz przeczytać w 1/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.