Nie mamy deflacji, mamy cudownie niską inflację!
Ledwo uciekliśmy od galopującej inflacji, a już rozlega się płacz, że mamy deflację. To nieprawda! Nie potrafimy się cieszyć, że pod względem wskaźnika wzrostu cen osiągnęliśmy poziom cywilizowanych państw.
Deflacja?
Ci, którzy lubią narzekać, twierdzą, że w Polsce jest deflacja, opisują jej prawdopodobne negatywne skutki i lamentują. Tymczasem żadnej deflacji w Polsce nie ma. O deflacji mówi się wtedy, kiedy tzw. średnioroczny wskaźnik zmian cen (stosunek przeciętnych cen w roku do przeciętnych cen w roku poprzednim) jest ujemny. W Polsce w roku 2002 ten wskaźnik wyniesie około 2 proc. Niedużo, ale do deflacji jeszcze daleko.
Faktem jest natomiast spadek inflacji, czyli dezinflacja (ceny dalej rosną, tyle że wolniej). Świadczy o tym zmniejszanie się dwunastomiesięcznego wskaźnika cen (stosunku cen w konkretnym miesiącu do cen sprzed dwunastu miesięcy). Ten wskaźnik w listopadzie wyniósł 0,9 proc. i rzeczywiście jest mniejszy niż w październiku (1,1 proc), wrześniu (1,3 proc.) czy sierpniu (1,2 proc. ).
Dezinflacja to jednak, powtarzam, nie deflacja. Ma zupełnie inne, znacznie mniej niebezpieczne konsekwencje i wcale nie musi się przerodzić w deflację. Znacznie częściej oznacza po prostu ustabilizowanie inflacji na niskim poziomie. A niska inflacja w długim okresie jest dla gospodarki korzystna - skłania do oszczędności i akumulacji kapitału, stymuluje inwestycje i redukuje ryzyko.
Druga Japonia?
Deflacji jeszcze nie ma, ale jeśli proces dezinflacyjny będzie trwał, w końcu do niej doprowadzi. Trzeba podjąć działania zaradcze - powiadają niektórzy ekonomiści. Taki pogląd zawsze będzie miał zwolenników, bo owe działania sprowadzają się do powiększenia ilości pieniądza w obiegu, a to tworzy sytua-cję korzystną dla niektórych grup. Przede wszystkim dla producentów, którzy nie radzą sobie na rynku i łudzą się, że przy większej emisji potrafią zwiększyć sprzedaż, ale także dla Ministerstwa Finansów, bo wyższa inflacja oznacza jego większe dochody. To, że "ktoś" na antydeflacyjnej polityce mógłby szybko zarobić, nie oznacza jednak, że zarobi cała gospodarka.
Zmiany cen mogą mieć trzy przyczyny: popytowe, kosztowe i administracyjne. Jeśli popyt spada, sprzedawcy obniżają ceny, co na ogół wystarcza, by popyt wzrósł i sytuacja się ustabilizowała. Bywa jednak i tak - jest to tzw. pułapka płynności - że na obniżkę cen i wzrost siły nabywczej pieniądza ludzie reagują powiększaniem oszczędności (bo opłaca się gromadzić to, co jest wartościowe), a ponieważ brakuje chętnych do zaciągania kredytów, popyt dalej maleje (to właśnie jest ta szkodliwa konsekwencja deflacji i tak - mniej więcej - rozwija się sytuacja w Japonii). Takie zjawisko w Polsce nie występuje! Popyt konsumpcyjny rośnie w przyzwoitym tempie 3 proc. rocznie. Wartość inwestycji wprawdzie jeszcze spada, ale coraz wolniej, a za oknami widać już nadlatujący offset związany z zakupem samolotów dla lotnictwa wojskowego i inwestycje zagraniczne związane z naszym wejście do unii. Sumując, nie widać popytowego zagrożenia, które mogłoby spowodować dalszy spadek cen, i "budowania drugiej Japonii" (choć w jednym do Japonii jesteśmy podobni - w nadmiernym zaangażowaniu państwa w gospodarkę i w hamowaniu jej naturalnego rozwoju).
Głównymi przyczynami polskiej dezinflacji są na razie czynniki kosztowe. Wiążą się one z dwoma korzystnymi zjawiskami: tanią ropą i kolejnymi urodzajami, dzięki którym żywność jest tania (obniżka akcyzy na alkohol, czyli czynnik administracyjny, też swoje dołożyła). Wskaźnik inflacji bazowej netto (tj. po wyłączeniu cen żywności i paliw) wyniósł w październiku 2,3 proc. i był wyższy od inflacji o 1,2 punktu procentowego. Można więc powiedzieć, że gdyby nie niskie ceny ropy i jedzenia, dwunastomiesięczna inflacja wyniosłaby ponad 2 proc., a inflacja średnioroczna - 3 proc. A to już nie jest nic szokującego, lecz europejski standard właściwy krajom o cywilizowanej gospodarce.
Nawrót inflacji?
Niektórzy ekonomiści bardziej niż deflacji obawiają się tzw. odbicia inflacyjnego. Ich obaw nie można lekceważyć. Nie wiadomo, co się wydarzy w Iraku i jak na ewentualną wojnę zareaguje rynek ropy (wiadomo, że wzrostem cen; nie wiadomo jednak jak dużym). Na przednówku zapasy żywności powoli się wyczerpią i jej ceny pójdą w górę. Jaką korektę przyniosą przyszłoroczne zbiory, trudno zgadnąć. Jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę spodziewane ożywienie popytu inwestycyjnego, z dezinflacją będziemy się mogli pożegnać.
Ile zatem wyniesie inflacja w przyszłym roku? Jeden Pan Bóg wie! Ponieważ jednak Pana Boga zapytać trudno, zapytajmy Grzegorza Kołodkę. W uzasadnieniu projektu ustawy bud-żetowej na 2003 r. zapisano, że inflacja średnioroczna wyniesie w przyszłym roku 2,3 proc. I brzmi to prawdopodobnie.
Deflacja?
Ci, którzy lubią narzekać, twierdzą, że w Polsce jest deflacja, opisują jej prawdopodobne negatywne skutki i lamentują. Tymczasem żadnej deflacji w Polsce nie ma. O deflacji mówi się wtedy, kiedy tzw. średnioroczny wskaźnik zmian cen (stosunek przeciętnych cen w roku do przeciętnych cen w roku poprzednim) jest ujemny. W Polsce w roku 2002 ten wskaźnik wyniesie około 2 proc. Niedużo, ale do deflacji jeszcze daleko.
Faktem jest natomiast spadek inflacji, czyli dezinflacja (ceny dalej rosną, tyle że wolniej). Świadczy o tym zmniejszanie się dwunastomiesięcznego wskaźnika cen (stosunku cen w konkretnym miesiącu do cen sprzed dwunastu miesięcy). Ten wskaźnik w listopadzie wyniósł 0,9 proc. i rzeczywiście jest mniejszy niż w październiku (1,1 proc), wrześniu (1,3 proc.) czy sierpniu (1,2 proc. ).
Dezinflacja to jednak, powtarzam, nie deflacja. Ma zupełnie inne, znacznie mniej niebezpieczne konsekwencje i wcale nie musi się przerodzić w deflację. Znacznie częściej oznacza po prostu ustabilizowanie inflacji na niskim poziomie. A niska inflacja w długim okresie jest dla gospodarki korzystna - skłania do oszczędności i akumulacji kapitału, stymuluje inwestycje i redukuje ryzyko.
Druga Japonia?
Deflacji jeszcze nie ma, ale jeśli proces dezinflacyjny będzie trwał, w końcu do niej doprowadzi. Trzeba podjąć działania zaradcze - powiadają niektórzy ekonomiści. Taki pogląd zawsze będzie miał zwolenników, bo owe działania sprowadzają się do powiększenia ilości pieniądza w obiegu, a to tworzy sytua-cję korzystną dla niektórych grup. Przede wszystkim dla producentów, którzy nie radzą sobie na rynku i łudzą się, że przy większej emisji potrafią zwiększyć sprzedaż, ale także dla Ministerstwa Finansów, bo wyższa inflacja oznacza jego większe dochody. To, że "ktoś" na antydeflacyjnej polityce mógłby szybko zarobić, nie oznacza jednak, że zarobi cała gospodarka.
Zmiany cen mogą mieć trzy przyczyny: popytowe, kosztowe i administracyjne. Jeśli popyt spada, sprzedawcy obniżają ceny, co na ogół wystarcza, by popyt wzrósł i sytuacja się ustabilizowała. Bywa jednak i tak - jest to tzw. pułapka płynności - że na obniżkę cen i wzrost siły nabywczej pieniądza ludzie reagują powiększaniem oszczędności (bo opłaca się gromadzić to, co jest wartościowe), a ponieważ brakuje chętnych do zaciągania kredytów, popyt dalej maleje (to właśnie jest ta szkodliwa konsekwencja deflacji i tak - mniej więcej - rozwija się sytuacja w Japonii). Takie zjawisko w Polsce nie występuje! Popyt konsumpcyjny rośnie w przyzwoitym tempie 3 proc. rocznie. Wartość inwestycji wprawdzie jeszcze spada, ale coraz wolniej, a za oknami widać już nadlatujący offset związany z zakupem samolotów dla lotnictwa wojskowego i inwestycje zagraniczne związane z naszym wejście do unii. Sumując, nie widać popytowego zagrożenia, które mogłoby spowodować dalszy spadek cen, i "budowania drugiej Japonii" (choć w jednym do Japonii jesteśmy podobni - w nadmiernym zaangażowaniu państwa w gospodarkę i w hamowaniu jej naturalnego rozwoju).
Głównymi przyczynami polskiej dezinflacji są na razie czynniki kosztowe. Wiążą się one z dwoma korzystnymi zjawiskami: tanią ropą i kolejnymi urodzajami, dzięki którym żywność jest tania (obniżka akcyzy na alkohol, czyli czynnik administracyjny, też swoje dołożyła). Wskaźnik inflacji bazowej netto (tj. po wyłączeniu cen żywności i paliw) wyniósł w październiku 2,3 proc. i był wyższy od inflacji o 1,2 punktu procentowego. Można więc powiedzieć, że gdyby nie niskie ceny ropy i jedzenia, dwunastomiesięczna inflacja wyniosłaby ponad 2 proc., a inflacja średnioroczna - 3 proc. A to już nie jest nic szokującego, lecz europejski standard właściwy krajom o cywilizowanej gospodarce.
Nawrót inflacji?
Niektórzy ekonomiści bardziej niż deflacji obawiają się tzw. odbicia inflacyjnego. Ich obaw nie można lekceważyć. Nie wiadomo, co się wydarzy w Iraku i jak na ewentualną wojnę zareaguje rynek ropy (wiadomo, że wzrostem cen; nie wiadomo jednak jak dużym). Na przednówku zapasy żywności powoli się wyczerpią i jej ceny pójdą w górę. Jaką korektę przyniosą przyszłoroczne zbiory, trudno zgadnąć. Jeśli jeszcze weźmiemy pod uwagę spodziewane ożywienie popytu inwestycyjnego, z dezinflacją będziemy się mogli pożegnać.
Ile zatem wyniesie inflacja w przyszłym roku? Jeden Pan Bóg wie! Ponieważ jednak Pana Boga zapytać trudno, zapytajmy Grzegorza Kołodkę. W uzasadnieniu projektu ustawy bud-żetowej na 2003 r. zapisano, że inflacja średnioroczna wyniesie w przyszłym roku 2,3 proc. I brzmi to prawdopodobnie.
Więcej możesz przeczytać w 1/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.