Jedzcie dorsze, gówno gorsze" - tak społeczeństwo po wojnie reklamowało owoce naszego morza, chociaż jednocześnie akceptowało śledzie jako symbol narodowej zagrychy.
Z biegiem lat przyzwyczailiśmy się do tej ryby i obecnie dobrze zrobiony, a jeszcze dodatkowo skropiony cytrynką dorsz smakuje lepiej niż płotka czy leszczyk. Póki dorsze były łapane w sieci, nikt w Polsce nie wiedział, skąd się biorą na naszym stole i kto je dostarcza do sklepów. Działo się tak do 2002 r., kiedy to w Ministerstwie Rolnictwa jakaś kobieta pokręcona bardziej niż żyłka dowiedziała się od samego pana ministra, a może nawet i szwagra, że poszukujący mocnych wrażeń wędkarze, uzbrojeni w spiningi i kołowrotki, wyruszają na połów tych nieszczęsnych ryb kutrami, które dawno by już zbutwiały porzucone na plażach, gdyby nie te wyprawy. Owa stanowcza kobieta, bo o takiej płci opowiadali mi koledzy, wykombinowała więc przepis, na mocy którego na kutrze drugi wędkarz będzie musiał stać w odległości 50 m od pierwszego. Jeżeli przyjmiemy, że łódź rybacka ma mniej więcej 10 m, to następny wędkarz powinien iść po morzu 40 m za kutrem, a i ten pierwszy nie będzie miał lekko, bo jeżeli straż lub policja znajdzie wędkę u szypra i zastosuje natychmiastowy areszt za łowienie w duecie, to szukający wrażeń i dorszy będzie musiał dodatkowo trafić dziobem w port. Podejrzewam, a nawet obawiam się, że następne rozporządzenie radosnego departamentu w Ministerstwie Rolnictwa będzie dotyczyło już samych dorszy, nakazując im, by pływały w równie bezpiecznej odległości od siebie. Wspomniana pani ją ustali, a potem skoczy z kutra do morza, żeby sprawdzić centymetrem, czy ryby z należytą powagą respektują myśl człowieczą. I wierzcie mi, że to zrobi. Nabrałem pewności po spotkaniu owej reformatorki rybołówstwa i wędkarstwa z producentami zanęt, dotyczącym ich używania w jeziorach i rzekach. Ponieważ puszka kukurydzy przeznaczona dla karpia bardziej zanieczyszcza nasze wody niż miejskie ścieki i nawozy spływające z pól, o czym prawdopodobnie ministerstwo nie wie, padło pytanie: "Kto sprawdzi, czym się nęci ryby?". Pani z ministerstwa odpowiedziała: "Jeżeli będzie trzeba, to sama wejdę do wody". Tym samym odjęła mowę wytrawnym łowcom okazów. Ryby jednak lubi się bardziej, bo milczą.
Więcej możesz przeczytać w 1/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.