Nie grozi nam katastrofa finansów publicznych, ale może nas czekać kilka lat chudych
W artykule "Wyżymanie podatnika" ("Wprost", nr 8) Jan Piński i Michał Zieliński przedstawili wizję katastrofy, jaka grozi w najbliższym czasie finansom publicznym, w ostatnim zdaniu tekstu sugerując wręcz, że w Polsce może dojść do kryzysu podobnego do argentyńskiego. Do załamania miałoby doprowadzić gwałtowne narastanie długu publicznego i ogromne wydatki związane z członkostwem Polski w Unii Europejskiej. Reagując na tę sytuację, minister finansów już wkrótce miałby drastycznie podnieść podatki, a jednocześnie zwiększyć deficyt budżetowy i zmusić bank centralny do dodrukowania pustych pieniędzy. Jednym słowem, nie kryzys, lecz katastrofa - i to być może już w przyszłym roku.
Długa droga do Argentyny
Bez przesady. Nie mówię wcale, że w finansach publicznych dzieje się dobrze ani że nie ma powodu do niepokoju. Przeciwnie, uważam, że sprawy nie idą we właściwym kierunku, i to co najmniej od kilku lat. Od złej sytuacji, negatywnie wpływającej na perspektywy rozwoju gospodarczego i dochody Polaków, do katastrofy gospodarczej jest jednak bardzo daleko. Nie sądzę zatem, byśmy mieli powody wpadać w panikę (co nie znaczy, że mamy się odprężyć i uznać, że wszystko jest w porządku).
Przede wszystkim wszelkie nie mające pokrycia w dochodach wydatki, choć rzeczywiście ogromne, nie są na tyle wysokie, by doprowadzić w Polsce do gospodarczej katastrofy (autorzy wspomnianego artykułu, podając, że w budżecie na rok 2004 miałoby zabraknąć 20 mld zł, raczej przesadzają). Nasz deficyt budżetowy wynosi niespełna 40 mld zł (około 5 proc. PKB). Przyjmijmy najgorszą hipotezę: ministrowi finansów nie udaje się niczego z tym zrobić i jest zmuszony do zwiększenia deficytu w roku 2004 do 60 mld zł (7,5 proc. PKB). Nie ma wątpliwości, że byłby to krok w złym kierunku, z niechęcią przyjęty przez rynek. Wzrosłyby zapewne stopy procentowe, zmniejszyłaby się wiarygodność kraju i skłonność do inwestowania, zmalałyby szanse wzrostu gospodarczego. Do żadnej katastrofy raczej by jednak nie doszło - lubiani przez rynki finansowe Czesi i Węgrzy bezkarnie eksperymentowali przez ostatnie lata z deficytem sięgającym 10 proc. PKB. Zagraniczni inwestorzy najprawdopodobniej zakupiliby więcej polskich obligacji, choć zażądaliby zapewne wyższych odsetek. W końcu gdy się wstępuje do Unii Europejskiej, jest się znacznie bardziej wiarygodnym dłużnikiem niż nieszczęsna Argentyna.
Dług spłacimy długiem
Mimo że wzrost polskiego zadłużenia publicznego jest rzeczywiście niepokojący, wartość długu wciąż jeszcze nie zagraża stabilności gospodarczej kraju. Nie ma większego znaczenia to, czy dług na koniec tego roku nieznacznie przekroczy 50 proc. PKB, czy nie. I tak mamy do czynienia z długiem, który polski rząd jest w stanie na bieżąco obsługiwać i spłacać (a ściślej mówiąc, wymieniać na nowe zadłużenie), zwłaszcza że dzięki członkostwu w unii, które rynek uznał za pewnik, znacznie obniżono płacone przez Polskę stopy procentowe.
Członkostwo w unii pociąga za sobą wprawdzie i inne skutki - niezbędne wydatki na składkę unijną, wypłacane z polskiego budżetu pieniądze dla rolników (budżet unijny nam je zwróci, ale z wielomiesięcznym opóźnieniem) czy też wydatki na ochronę środowiska i współfinansowanie unijnych inwestycji. Wygospodarowanie tych funduszy wymaga oszczędności - na pewno nie będzie to łatwe. Trzeba jednak pamiętać, że są to w znacznej mierze wydatki - z gospodarczego punktu widzenia - bardziej sensowne niż te, które trzeba będzie redukować.
Konstytucyjny hamulec
Wszelkie spekulacje na temat zapełnienia luki w budżecie przez dodrukowanie pieniędzy są fikcją tak długo, jak długo Narodowy Bank Polski pozostaje niezależny. Trzeba to dobitnie podkreślić.
To, że w 2004 r. Polsce nie grozi finansowa katastrofa, nie oznacza jednak, że sytuacja jest dobra. Dający się sfinansować deficyt i możliwy do udźwignięcia ciężar długu - to wszystko prawda, ale tylko na krótką metę. Jeśli polski deficyt sięgałby 7 proc. PKB nie przez rok, ale przez kilka lat, rzeczywiście znaleźlibyśmy się w bardzo trudnej sytuacji. Teoretycznie nie pozwala na to konstytucja - zgodnie z prawem, jeśli dług publiczny przekroczy 60 proc. PKB (przy takim deficycie minęlibyśmy tę granicę za 2-3 lata), rząd byłby zmuszony wprowadzić drakoński program naprawczy.
Nie zamieciemy śmieci pod dywan
Konstytucję można oczywiście zmienić, podobnie jak można próbować - w ramach ograniczeń wynikających z członkostwa w unii - wpłynąć na stanowisko NBP. Rząd, który zdecydowałby się na takie działania, najprawdopodobniej z miejsca stwierdziłby, że gra nie jest warta świeczki. Cena, którą kazałby mu zapłacić rynek finansowy, przekroczyłaby krótkookresowe zyski.
Nie będzie więc katastrofy, ale problemy są i pozostaną tak długo, jak długo polskie finanse publiczne nie zostaną uzdrowione dzięki radykalnym reformom. Na dłuższą metę nie da się utrzymać dużego deficytu ani ukrywać go, zamiatając śmieci pod dywan. Nie da się też załatać dziury, znacznie podnosząc podatki. Członkostwo Polski w UE nie tworzy nowych problemów, lecz odsłania prawdziwy, niezadowalający stan publicznej kasy i zmusza do działań, które i tak trzeba podjąć. n
Więcej możesz przeczytać w 9/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.