W Wielkiej Brytanii spotkają się prezydent i wiceprezydent globu
George W. Bush nienawidzi oficjalnych kolacji. Lepiej czuje się w kowbojskim kapeluszu na swoim ranczu niż w smokingu na uroczystym obiedzie, a wysłuchiwanie przemówień po prostu go nudzi. Przyjął w Białym Domu zaledwie kilku zagranicznych oficjeli (wśród nich prezydenta RP). Odbywa znacznie mniej zagranicznych podróży, zwłaszcza tych oficjalnych, niż jego poprzednicy. Tym bardziej należy zatem zwrócić uwagę na kilkudniową wizytę szefa supermocarstwa w Wielkiej Brytanii - z noclegami w Pałacu Buckingham i herbatkami u królowej. To przede wszystkim wielki gest wobec Tony'ego Blaira.
Biblia polityki
Ile wspólnego mogą mieć Blair, reformator Partii Pracy, z teksańskim konserwatystą, który doszedł do władzy na fali reakcji wobec libertynizmu Billa Clintona? Blair był nadzieją europejskiej socjaldemokracji w czasach, gdy słynne stały się jego seminaria z kanclerzem Schröderem na temat trzeciej drogi. Bush reprezentuje konserwatywne południe USA i prawicę Partii Republikańskiej. Blair jest przeciwnikiem kary śmierci, wprowadził całkowity zakaz posiadania broni i z misjonarskim entuzjazmem głosi potrzebę współpracy międzynarodowej. Bush jako gubernator zatwierdzał wyroki śmierci (tak samo zresztą jak Clinton, co podkreśla polityczną różnicę między Europą a Ameryką), przyjmuje datki na kampanie od Narodowego Związku Strzeleckiego i raczej nie uważa ONZ za źródło wszelkiej mądrości. W Waszyngtonie najpopularniejszym politykiem europejskim jest jednak Blair, który dostąpił zaszczytu przemawiania do połączonych izb Kongresu USA. Wielka Brytania ma największy nieamerykański kontyngent wojskowy w Iraku i był to jedyny kraj w Radzie Bezpieczeństwa, na który Bush mógł liczyć podczas batalii o rezolucje w sprawie Saddama.
Obu polityków łączy nić psychologiczna - ich religijność, rzecz dziś zaskakująca. Blair (protestant) jest praktykującym chrześcijaninem, który przyjmował komunię na mszach katolickich do czasu, gdy zwrócono mu uwagę, że ekumenizm nie zaszedł jeszcze tak daleko. Londyn huczy od plotek o bitwach, jakie Blair stacza z podwładnymi o włączenie odniesień religijnych do przemówień. Satyryczny magazyn brytyjski "Private Eye" regularnie parodiuje Blaira jako wikarego prowincjonalnej parafii. Bush ze swą religijnością nie musi się ukrywać. W tradycji amerykańskiej odwoływanie się głowy państwa do Boga należy wręcz do rytuału. Robili to w przeszłości prezydenci, których nieczęsto widywano w kościele, jak Reagan lub Clinton. Pierwsze zdanie, które usłyszał David Frum, były redaktor przemówień Busha, po przyjściu do Białego Domu, swojego nowego miejsca pracy, brzmiało: "Szkoda, że nie było cię na wieczornym czytaniu Biblii". Wydaje się, że zarówno Blair, jak i Bush postrzegają samych siebie jako błędnych rycerzy prowadzących walkę na śmierć i życie z siłami zła. Blair był sumieniem Europy podczas wojny w Kosowie i bieg wydarzeń utwierdził go w przekonaniu, że postąpił słusznie. Dla Busha synonimem zła są bin Laden i Saddam. Wyrastają z różnych tradycji. Blair z liberalnej odmiany brytyjskiego imperializmu, która kiedyś przyczyniła się do tego, że Royal Navy zlikwidowała handel niewolnikami. Bush z protestanckiego etosu zasiedlania Dzikiego Zachodu, gdzie szeryf musiał czasami samotnie stawić czoło czarnym charakterom. Atmosfera moralnej krucjaty jest im obu bliska.
Prymus Europy
Blair szybko się uczył. Ogromną rolę w jego edukacji odegrała zapewne lekcja, jaką dostali torysi w relacjach z Billem Clintonem. Sądząc, że Bush ojciec jest murowanym kandydatem do reelekcji, rząd Johna Majora próbował zebrać dodatkowe punkty u ideowego pobratymcy zza oceanu i wyjawił dane paszportowe Clintona z okresu jego studiów w Oksfordzie. Z tych informacji miało wynikać, że przyszły prezydent mógł odbyć podejrzane podróże do bloku wschodniego. Clinton nigdy nie zapomniał ani nie przebaczył tej intrygi. Nauczony doświadczeniem Blair zabiegał o względy Busha. W odróżnieniu od innych europejskich socjaldemokratów nie uległ pokusie pouczania świeżo upieczonego prezydenta podczas jego pierwszej podróży po Europie, która zaważyła na wizerunku naszego kontynentu w oczach lidera Zachodu. Przypomnijmy, Bush wylądował w Madrycie, gdzie od pierwszego wejrzenia zaprzyjaźnił się z José Marią Aznarem. Potem udał się do Göteborga, gdzie europejscy politycy próbowali go pouczać w sprawach dotyczących kary śmierci i protokołu z Kioto. W Warszawie spotkał się z sympatycznym premierem Jerzym Buzkiem oraz zręcznym prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim i polubił nasz kraj. W Lublanie zajrzał w duszę Władimira Putina i ta też mu się spodobała.
Naturalnie relacje między politykami opierają się na czymś więcej niż osobiste sympatie czy antypatie. W stosunkach między Wielką Brytanią a USA kluczowymi datami są lata 1942 i 1953. Pierwsza data to moment podczas II wojny światowej, w którym imperium brytyjskie utraciło zdolność dalszego prowadzenia wojny bez pomocy USA. Sztafetę przywództwa Zachodu przekazano z Londynu do byłej kolonii. Z kolei w 1953 r. Francja i Wielka Brytania, pozostając w tajnym porozumieniu z Izraelem, próbowały odbić Kanał Sueski po nacjonalizacji tej drogi wodnej przez pułkownika Nasera. Gdy USA wycofały wsparcie dla funta szterlinga i walucie brytyjskiej zagroził kryzys, Wielka Brytania została zmuszona do rejterady z sueskiej awantury. Okazało się, że bez niezależnej bazy finansowej nie można nie tylko być przywódcą zachodniego świata, ale nawet ocalić pozostałych jeszcze kolonialnych posiadłości. Nad imperium ostatecznie zaszło słońce.
Brytyjska harmonia z Ameryką
Wielka Brytania i Francja wyciągnęły z Suezu przeciwstawne lekcje, które określają politykę tych państw do dzisiaj. Francja postanowiła, że będzie polegać na sobie. Stąd niezależne francuskie siły odstraszania nuklearnego, wycofanie się ze struktur wojskowych NATO, model małej, ale samodzielnej armii i projekt Europy jako przeciwwagi dla USA. Natomiast Brytyjczycy uznali, że strategiczne interesy będą rozwijać w harmonii z Ameryką. Stąd zakup w USA rakiet nuklearnych Polaris, a poźniej Trident, ścisła współpraca agencji wywiadowczych w ramach systemu zwiadu elektronicznego Echelon i użyczanie terytorium brytyjskiego dla brytyjsko-amerykańskich operacji wojskowych, jak bombardowanie Libii czy obie wojny w Zatoce Perskiej.
W miesiącach poprzedzających marsz na Bagdad działacze Partii Pracy, większość gabinetu i lewicowe media naciskały Blaira, by się odciął od wojny. Żaden brytyjski premier od pół wieku nie był tak politycznie osamotniony w kwestii wsparcia Ameryki. W tym czasie szefowie wywiadu mówili mu jednak, że bez dostępu do amerykańskiej sieci zwiadu satelitarnego Wielka Brytania pozostanie ślepa i głucha. Szefowie poszczególnych rodzajów sił zbrojnych tłumaczyli, że Wielka Brytania nie jest w stanie samodzielnie budować łodzi podwodnych zdolnych do przenoszenia rakiet balistycznych i że kluczowa jest współpraca z Ameryką przy budowie myśliwca następnej generacji. Przemysł i finansjera raczej wycofały się z poparcia dla wejścia do strefy euro i widzą swój kraj jako duży Hongkong u brzegów kontynentu europejskiego. Blair opowiedział się za tymi argumentami. Czy dobrze na tym wyszedł i czy następny brytyjski premier postanowi tak samo?
Blairowa przysługa
Cena, jakiej Blair zażądał od Busha za poparcie wojny, była potrójna: po pierwsze - uzyskanie lub przynajmniej stworzenie wrażenia chęci uzyskania rezolucji Rady Bezpieczeństwa w sprawie interwencji, po drugie - poparcie "mapy drogowej"; po trzecie - stworzenie brytyjskiego sektora stabilizacyjnego w Iraku i uzyskanie możliwości współpracy przy odbudowie tego kraju.
Jeśli chodzi o usankcjonowanie wojny przez Radę Bezpieczeństwa, to negocjacje w ONZ okazały się dla obu polityków niemal zabójcze. Przypomnijmy: wcale nie było ewidentne, że potrzebna jest nowa rezolucja - złamanie przez Saddama warunków rozejmu z 1991 r. dawało wystarczającą podstawę prawną do rozpoczęcia wojny. Rozpoczęcie debat w ONZ zmusiło obu polityków do nadmiernego akcentowania sprawy nie wyjaśnionych losów irackiej broni masowego rażenia. To z kolei doprowadziło do kryzysu zaufania wobec Blaira i Busha, gdy okazało się, że ich zapewnienia o istnieniu arsenałów niekonwencjonalnych były naciągane. Blair wyświadczył więc Bushowi niedźwiedzią przysługę. Gdyby zamiast wątpliwej broni masowej zagłady akcentowano niezaprzeczalnie odrażającą naturę reżimu Husajna, europejska opinia publiczna być może dałaby się przekonać do akcji zbrojnej, tak jak dała się przekonać do wojny ze Slobodanem Milo�seviciem. Co nie zmienia faktu, że w Londynie spotykają się prezydent i wiceprezydent globu.
Biblia polityki
Ile wspólnego mogą mieć Blair, reformator Partii Pracy, z teksańskim konserwatystą, który doszedł do władzy na fali reakcji wobec libertynizmu Billa Clintona? Blair był nadzieją europejskiej socjaldemokracji w czasach, gdy słynne stały się jego seminaria z kanclerzem Schröderem na temat trzeciej drogi. Bush reprezentuje konserwatywne południe USA i prawicę Partii Republikańskiej. Blair jest przeciwnikiem kary śmierci, wprowadził całkowity zakaz posiadania broni i z misjonarskim entuzjazmem głosi potrzebę współpracy międzynarodowej. Bush jako gubernator zatwierdzał wyroki śmierci (tak samo zresztą jak Clinton, co podkreśla polityczną różnicę między Europą a Ameryką), przyjmuje datki na kampanie od Narodowego Związku Strzeleckiego i raczej nie uważa ONZ za źródło wszelkiej mądrości. W Waszyngtonie najpopularniejszym politykiem europejskim jest jednak Blair, który dostąpił zaszczytu przemawiania do połączonych izb Kongresu USA. Wielka Brytania ma największy nieamerykański kontyngent wojskowy w Iraku i był to jedyny kraj w Radzie Bezpieczeństwa, na który Bush mógł liczyć podczas batalii o rezolucje w sprawie Saddama.
Obu polityków łączy nić psychologiczna - ich religijność, rzecz dziś zaskakująca. Blair (protestant) jest praktykującym chrześcijaninem, który przyjmował komunię na mszach katolickich do czasu, gdy zwrócono mu uwagę, że ekumenizm nie zaszedł jeszcze tak daleko. Londyn huczy od plotek o bitwach, jakie Blair stacza z podwładnymi o włączenie odniesień religijnych do przemówień. Satyryczny magazyn brytyjski "Private Eye" regularnie parodiuje Blaira jako wikarego prowincjonalnej parafii. Bush ze swą religijnością nie musi się ukrywać. W tradycji amerykańskiej odwoływanie się głowy państwa do Boga należy wręcz do rytuału. Robili to w przeszłości prezydenci, których nieczęsto widywano w kościele, jak Reagan lub Clinton. Pierwsze zdanie, które usłyszał David Frum, były redaktor przemówień Busha, po przyjściu do Białego Domu, swojego nowego miejsca pracy, brzmiało: "Szkoda, że nie było cię na wieczornym czytaniu Biblii". Wydaje się, że zarówno Blair, jak i Bush postrzegają samych siebie jako błędnych rycerzy prowadzących walkę na śmierć i życie z siłami zła. Blair był sumieniem Europy podczas wojny w Kosowie i bieg wydarzeń utwierdził go w przekonaniu, że postąpił słusznie. Dla Busha synonimem zła są bin Laden i Saddam. Wyrastają z różnych tradycji. Blair z liberalnej odmiany brytyjskiego imperializmu, która kiedyś przyczyniła się do tego, że Royal Navy zlikwidowała handel niewolnikami. Bush z protestanckiego etosu zasiedlania Dzikiego Zachodu, gdzie szeryf musiał czasami samotnie stawić czoło czarnym charakterom. Atmosfera moralnej krucjaty jest im obu bliska.
Prymus Europy
Blair szybko się uczył. Ogromną rolę w jego edukacji odegrała zapewne lekcja, jaką dostali torysi w relacjach z Billem Clintonem. Sądząc, że Bush ojciec jest murowanym kandydatem do reelekcji, rząd Johna Majora próbował zebrać dodatkowe punkty u ideowego pobratymcy zza oceanu i wyjawił dane paszportowe Clintona z okresu jego studiów w Oksfordzie. Z tych informacji miało wynikać, że przyszły prezydent mógł odbyć podejrzane podróże do bloku wschodniego. Clinton nigdy nie zapomniał ani nie przebaczył tej intrygi. Nauczony doświadczeniem Blair zabiegał o względy Busha. W odróżnieniu od innych europejskich socjaldemokratów nie uległ pokusie pouczania świeżo upieczonego prezydenta podczas jego pierwszej podróży po Europie, która zaważyła na wizerunku naszego kontynentu w oczach lidera Zachodu. Przypomnijmy, Bush wylądował w Madrycie, gdzie od pierwszego wejrzenia zaprzyjaźnił się z José Marią Aznarem. Potem udał się do Göteborga, gdzie europejscy politycy próbowali go pouczać w sprawach dotyczących kary śmierci i protokołu z Kioto. W Warszawie spotkał się z sympatycznym premierem Jerzym Buzkiem oraz zręcznym prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim i polubił nasz kraj. W Lublanie zajrzał w duszę Władimira Putina i ta też mu się spodobała.
Naturalnie relacje między politykami opierają się na czymś więcej niż osobiste sympatie czy antypatie. W stosunkach między Wielką Brytanią a USA kluczowymi datami są lata 1942 i 1953. Pierwsza data to moment podczas II wojny światowej, w którym imperium brytyjskie utraciło zdolność dalszego prowadzenia wojny bez pomocy USA. Sztafetę przywództwa Zachodu przekazano z Londynu do byłej kolonii. Z kolei w 1953 r. Francja i Wielka Brytania, pozostając w tajnym porozumieniu z Izraelem, próbowały odbić Kanał Sueski po nacjonalizacji tej drogi wodnej przez pułkownika Nasera. Gdy USA wycofały wsparcie dla funta szterlinga i walucie brytyjskiej zagroził kryzys, Wielka Brytania została zmuszona do rejterady z sueskiej awantury. Okazało się, że bez niezależnej bazy finansowej nie można nie tylko być przywódcą zachodniego świata, ale nawet ocalić pozostałych jeszcze kolonialnych posiadłości. Nad imperium ostatecznie zaszło słońce.
Brytyjska harmonia z Ameryką
Wielka Brytania i Francja wyciągnęły z Suezu przeciwstawne lekcje, które określają politykę tych państw do dzisiaj. Francja postanowiła, że będzie polegać na sobie. Stąd niezależne francuskie siły odstraszania nuklearnego, wycofanie się ze struktur wojskowych NATO, model małej, ale samodzielnej armii i projekt Europy jako przeciwwagi dla USA. Natomiast Brytyjczycy uznali, że strategiczne interesy będą rozwijać w harmonii z Ameryką. Stąd zakup w USA rakiet nuklearnych Polaris, a poźniej Trident, ścisła współpraca agencji wywiadowczych w ramach systemu zwiadu elektronicznego Echelon i użyczanie terytorium brytyjskiego dla brytyjsko-amerykańskich operacji wojskowych, jak bombardowanie Libii czy obie wojny w Zatoce Perskiej.
W miesiącach poprzedzających marsz na Bagdad działacze Partii Pracy, większość gabinetu i lewicowe media naciskały Blaira, by się odciął od wojny. Żaden brytyjski premier od pół wieku nie był tak politycznie osamotniony w kwestii wsparcia Ameryki. W tym czasie szefowie wywiadu mówili mu jednak, że bez dostępu do amerykańskiej sieci zwiadu satelitarnego Wielka Brytania pozostanie ślepa i głucha. Szefowie poszczególnych rodzajów sił zbrojnych tłumaczyli, że Wielka Brytania nie jest w stanie samodzielnie budować łodzi podwodnych zdolnych do przenoszenia rakiet balistycznych i że kluczowa jest współpraca z Ameryką przy budowie myśliwca następnej generacji. Przemysł i finansjera raczej wycofały się z poparcia dla wejścia do strefy euro i widzą swój kraj jako duży Hongkong u brzegów kontynentu europejskiego. Blair opowiedział się za tymi argumentami. Czy dobrze na tym wyszedł i czy następny brytyjski premier postanowi tak samo?
Blairowa przysługa
Cena, jakiej Blair zażądał od Busha za poparcie wojny, była potrójna: po pierwsze - uzyskanie lub przynajmniej stworzenie wrażenia chęci uzyskania rezolucji Rady Bezpieczeństwa w sprawie interwencji, po drugie - poparcie "mapy drogowej"; po trzecie - stworzenie brytyjskiego sektora stabilizacyjnego w Iraku i uzyskanie możliwości współpracy przy odbudowie tego kraju.
Jeśli chodzi o usankcjonowanie wojny przez Radę Bezpieczeństwa, to negocjacje w ONZ okazały się dla obu polityków niemal zabójcze. Przypomnijmy: wcale nie było ewidentne, że potrzebna jest nowa rezolucja - złamanie przez Saddama warunków rozejmu z 1991 r. dawało wystarczającą podstawę prawną do rozpoczęcia wojny. Rozpoczęcie debat w ONZ zmusiło obu polityków do nadmiernego akcentowania sprawy nie wyjaśnionych losów irackiej broni masowego rażenia. To z kolei doprowadziło do kryzysu zaufania wobec Blaira i Busha, gdy okazało się, że ich zapewnienia o istnieniu arsenałów niekonwencjonalnych były naciągane. Blair wyświadczył więc Bushowi niedźwiedzią przysługę. Gdyby zamiast wątpliwej broni masowej zagłady akcentowano niezaprzeczalnie odrażającą naturę reżimu Husajna, europejska opinia publiczna być może dałaby się przekonać do akcji zbrojnej, tak jak dała się przekonać do wojny ze Slobodanem Milo�seviciem. Co nie zmienia faktu, że w Londynie spotykają się prezydent i wiceprezydent globu.
OŚ Londyn - Waszyngton
|
Więcej możesz przeczytać w 47/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.