Tylko wtedy, gdy bierzemy odpowiedzialność za własne słowa, odwaga staje się darem dla innych, a nie ciosem poniżej pasa
Każdemu z nas może się coś nie podobać. Każdy z nas ma prawo głośno wypowiadać własne zdanie. Każdy, jeśli tylko chce, niech wywleka na światło dzienne to, co mu w duszy gra. Nawet jeśli za to dostanie od innych cięgi i więcej będzie miał wrogów niż osób sobie przychylnych. W imię prawdy... Tyle tylko, że każdy z tych każdych, któremu wolno aż tyle, musi za wypowiadane słowa i przedstawiane racje brać pełną odpowiedzialność. Tylko wtedy odwaga staje się darem dla innych, a nie ciosem poniżej pasa. Po raz kolejny przekonałam się o tym, oglądając telewizyjne "Dobre książki".
Moja senność gdzieś odpłynęła, a górę zaczęło brać zażenowanie. Zwyczajny wstyd. Za słowa, które padały z ekranu. Czyżbym się przesłyszała? Nic z tych rzeczy. Współprowadząca program Kazimiera Szczuka obracała w swoich szczupłych i nader kobiecych dłoniach egzemplarz jakże dobrze mi znanej (i przeczytanej) książki "Lewa, wspomnienie prawej" Krystyny Kofty. Przy czym tak nim obracała, że aż dziw, że z książki nie powypadały kolorowe fiszki. Pewnie były przyklejone. Szczuka nadal kręciła książką, a ja miałam prawdziwy dylemat, czy przypatrywać się przyklejonym fiszkom, czy też nadzwyczaj bogatej mimice kręcącej. Czy autokomentarzem do recenzowanej lektury miał być bolesny grymas na twarzy krytyczki, czy raczej równie wyrazisty, choć pełen ironii uśmieszek? No, ale są jeszcze słowa...
Pani Kazimiera mówiła o książce, "której nie zna, chociaż ją przeczytała". A więc o świecie, którego pani Szczuka nie zna, bo przecież nic nie wie o rzeczywistości, w której jest się z panią prezydentową na ty, nie ma pojęcia o istnieniu siatki pań wzajemnej adoracji, przyjęciach, spotkaniach, plotkach itd. A ponieważ nie wie, to i nie ma wątpliwości, że Kofta wykorzystała - tu dokładny cytat - "swoją przygodę nowotworową" do opisania rzeczywistości, z którą Szczuka nie tylko nie ma, ale i nie chce mieć nic wspólnego. Ciarki przeszły mi po plecach - "nowotworowa przygoda z rakiem"!!! I znowu ten nieodgadniony uśmieszek między boleścią a szyderstwem i lekko rzucona uwaga, że pisarka wygrała z chorobą, bo, jak sama napisała, ma dobrego męża i syna. Swoją drogą bezwstydna ta Kofta. I na nic zdadzą się licznie powklejane w książkę fiszki, najwidoczniej czytałyśmy ze Szczuką dwie różne książki. Ja przejmujące studium zmagania się ze strachem i poruszający dziennik choroby, a Szczuka wyznania pisarki, której w życiu wszystko się udało. Dom rodzinny, mąż, syn, życie towarzyskie, a romans - idźmy na całość - z rakiem dał jej sposobność, by to wszystko opisać. Jest takie francuskie powiedzenie, że kiedy człowiekowi naprawdę wstyd tego, co zrobił, mówi sobie, że to jego obowiązek. Rozumiem, że wali wówczas prawdę prosto w oczy, konstruuje bez obciachu swoje krytyczne, czyli naukowo usprawiedliwione tezy, i na dodatek jeszcze się tego nie wstydzi. Krytyk tak przecież musi...
Dostałam list, w którym pan Ryszard napisał, że z mojego felietonu "Dmuchana lala" dowiedział się, "jakie ciężkie życie mają kobiety". No nareszcie - ucieszyłam się. Za wcześnie. "Nie bardzo jednak rozumiem - pisze autor listu - kogo autorka chciałaby obciążyć winą za taki stan rzeczy. Bo jeżeli mężczyzn, to ja protestuję - to nie my wozimy was na pseudocastingi w pseudoagencjach modelek, to nie my wpychamy was w obleśne łapska pseudomenedżerów tzw. przemysłu erotycznego. Kobiety same - dla zaspokojenia własnych instynktów (próżność, potrzeba władzy i pieniędzy) - gotowe są dać się sponiewierać. A z tej drogi nie zawróci ich nawet 'idealny mężczyzna'". Rozumiem, że taki jak pan Ryszard. Chciałam odpisać, że mimo wszystko to bardzo niebezpieczne i niesprawiedliwe uogólnienie, gdy traf chciał, że obejrzałam kolejny odcinek "Kawalera do wzięcia". Scenariusz jak z przedwojennego romansidła. On jeden, a ich wiele. Blondynki, rude i brunetki. On basza, a one współczesne niewolnice. Królewicz i kandydatki na księżniczkę. A miejsce u boku kawalera jest tylko jedno. "Czy przyjmiesz ode mnie tę różę?" - słyszą dziewczyny, które mają przejść do następnego etapu. Wówczas kamera zatrzymuje się na omdlewającym spojrzeniu szczęściary, a z jej rozchylonych usteczek najczęściej wydobywa się równie omdlewające "tak". Przecież udało się i przechodzi do następnej rundy. A jest ich wiele, bo on jest jeden, a ich kilkanaście. Trudno tylko zrozumieć, z jakiego naprawdę powodu te młode, niebrzydkie i pewnie niegłupie dziewczyny zdecydowały się wystąpić w tym programie. Zgodziły się na udział w publicznych zapasach, w których stracić mogą wszystko (bo czy jest coś ważniejszego niż zwyczajna godność), a wygrać? Serce? Czyje? Samochód? Kasę? Ech... Powie ktoś: o co chodzi, przecież to tylko zabawa. Tak? Zmieni zdanie, gdy chociaż raz zobaczy w oczach kandydatek łzy rozczarowania, pełne strachu spojrzenia, lęk przed przegraną i zacietrzewienie wobec innych konkurentek. Trochę wstyd.
Pewnie dlatego, gdy w listopadowy poranek Święta Zmarłych widzę otwarte sklepy, a na cmentarzu co rusz słyszę, jak dzwonią telefony komórkowe, to wdzięczna jestem losowi, że urodziłam się w czasach, gdy nikomu nie przyszłoby do głowy grać tego dnia w tenisa, szukać ulubionej musztardy w pobliskim sklepie, a znad czyjegoś grobu zamawiać taksówkę.
Moja senność gdzieś odpłynęła, a górę zaczęło brać zażenowanie. Zwyczajny wstyd. Za słowa, które padały z ekranu. Czyżbym się przesłyszała? Nic z tych rzeczy. Współprowadząca program Kazimiera Szczuka obracała w swoich szczupłych i nader kobiecych dłoniach egzemplarz jakże dobrze mi znanej (i przeczytanej) książki "Lewa, wspomnienie prawej" Krystyny Kofty. Przy czym tak nim obracała, że aż dziw, że z książki nie powypadały kolorowe fiszki. Pewnie były przyklejone. Szczuka nadal kręciła książką, a ja miałam prawdziwy dylemat, czy przypatrywać się przyklejonym fiszkom, czy też nadzwyczaj bogatej mimice kręcącej. Czy autokomentarzem do recenzowanej lektury miał być bolesny grymas na twarzy krytyczki, czy raczej równie wyrazisty, choć pełen ironii uśmieszek? No, ale są jeszcze słowa...
Pani Kazimiera mówiła o książce, "której nie zna, chociaż ją przeczytała". A więc o świecie, którego pani Szczuka nie zna, bo przecież nic nie wie o rzeczywistości, w której jest się z panią prezydentową na ty, nie ma pojęcia o istnieniu siatki pań wzajemnej adoracji, przyjęciach, spotkaniach, plotkach itd. A ponieważ nie wie, to i nie ma wątpliwości, że Kofta wykorzystała - tu dokładny cytat - "swoją przygodę nowotworową" do opisania rzeczywistości, z którą Szczuka nie tylko nie ma, ale i nie chce mieć nic wspólnego. Ciarki przeszły mi po plecach - "nowotworowa przygoda z rakiem"!!! I znowu ten nieodgadniony uśmieszek między boleścią a szyderstwem i lekko rzucona uwaga, że pisarka wygrała z chorobą, bo, jak sama napisała, ma dobrego męża i syna. Swoją drogą bezwstydna ta Kofta. I na nic zdadzą się licznie powklejane w książkę fiszki, najwidoczniej czytałyśmy ze Szczuką dwie różne książki. Ja przejmujące studium zmagania się ze strachem i poruszający dziennik choroby, a Szczuka wyznania pisarki, której w życiu wszystko się udało. Dom rodzinny, mąż, syn, życie towarzyskie, a romans - idźmy na całość - z rakiem dał jej sposobność, by to wszystko opisać. Jest takie francuskie powiedzenie, że kiedy człowiekowi naprawdę wstyd tego, co zrobił, mówi sobie, że to jego obowiązek. Rozumiem, że wali wówczas prawdę prosto w oczy, konstruuje bez obciachu swoje krytyczne, czyli naukowo usprawiedliwione tezy, i na dodatek jeszcze się tego nie wstydzi. Krytyk tak przecież musi...
Dostałam list, w którym pan Ryszard napisał, że z mojego felietonu "Dmuchana lala" dowiedział się, "jakie ciężkie życie mają kobiety". No nareszcie - ucieszyłam się. Za wcześnie. "Nie bardzo jednak rozumiem - pisze autor listu - kogo autorka chciałaby obciążyć winą za taki stan rzeczy. Bo jeżeli mężczyzn, to ja protestuję - to nie my wozimy was na pseudocastingi w pseudoagencjach modelek, to nie my wpychamy was w obleśne łapska pseudomenedżerów tzw. przemysłu erotycznego. Kobiety same - dla zaspokojenia własnych instynktów (próżność, potrzeba władzy i pieniędzy) - gotowe są dać się sponiewierać. A z tej drogi nie zawróci ich nawet 'idealny mężczyzna'". Rozumiem, że taki jak pan Ryszard. Chciałam odpisać, że mimo wszystko to bardzo niebezpieczne i niesprawiedliwe uogólnienie, gdy traf chciał, że obejrzałam kolejny odcinek "Kawalera do wzięcia". Scenariusz jak z przedwojennego romansidła. On jeden, a ich wiele. Blondynki, rude i brunetki. On basza, a one współczesne niewolnice. Królewicz i kandydatki na księżniczkę. A miejsce u boku kawalera jest tylko jedno. "Czy przyjmiesz ode mnie tę różę?" - słyszą dziewczyny, które mają przejść do następnego etapu. Wówczas kamera zatrzymuje się na omdlewającym spojrzeniu szczęściary, a z jej rozchylonych usteczek najczęściej wydobywa się równie omdlewające "tak". Przecież udało się i przechodzi do następnej rundy. A jest ich wiele, bo on jest jeden, a ich kilkanaście. Trudno tylko zrozumieć, z jakiego naprawdę powodu te młode, niebrzydkie i pewnie niegłupie dziewczyny zdecydowały się wystąpić w tym programie. Zgodziły się na udział w publicznych zapasach, w których stracić mogą wszystko (bo czy jest coś ważniejszego niż zwyczajna godność), a wygrać? Serce? Czyje? Samochód? Kasę? Ech... Powie ktoś: o co chodzi, przecież to tylko zabawa. Tak? Zmieni zdanie, gdy chociaż raz zobaczy w oczach kandydatek łzy rozczarowania, pełne strachu spojrzenia, lęk przed przegraną i zacietrzewienie wobec innych konkurentek. Trochę wstyd.
Pewnie dlatego, gdy w listopadowy poranek Święta Zmarłych widzę otwarte sklepy, a na cmentarzu co rusz słyszę, jak dzwonią telefony komórkowe, to wdzięczna jestem losowi, że urodziłam się w czasach, gdy nikomu nie przyszłoby do głowy grać tego dnia w tenisa, szukać ulubionej musztardy w pobliskim sklepie, a znad czyjegoś grobu zamawiać taksówkę.
Więcej możesz przeczytać w 47/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.