Nienawiść do Żydów jest w Niemczech silniejsza od politycznej poprawności
Mamy postęp - europejski antysemityzm stał się politycznie poprawny. Wyraża się nie w nienawiści do Żydów, lecz w potępieniu polityki Izraela wobec Palestyńczyków. Brzmi to lepiej i można bez obawy manifestować niechęć wobec Żydów. Nie są już oni ofiarą Holocaustu, lecz walczą o zachowanie państwa. Dzieje się tak po raz pierwszy od czasów biblijnych.
Antysemityzm Niemców został po wojnie zepchnięty w podświadomość. Przez dziesięciolecia był przedmiotem hańby i wstydu tego narodu. Zdawało się, że nie powróci, ograniczając wpływy do marginalnych grupek skrajnej prawicy. Okazuje się, że nienawiść do Żydów i atawistyczna potrzeba obwiniania ich za dramaty najnowszej historii jest silniejsza od politycznej poprawności. Skandaliczne przemówienie posła CDU Martina Hohmanna, w którym nazwał on Żydów "narodem sprawców", stawiając ich na równi z Niemcami, niejako zalegalizowało ekstremistyczne poglądy facetów z ogolonymi głowami. Facetów maszerujących z hitlerowskimi flagami i wrzeszczących "Heil Hitler".
Bohater Hohmann
Co się takiego stało, że skrajne poglądy weszły na niemieckie salony polityczne i spotkały się tam ze zrozumieniem? Trzeba było reakcji zagranicy, by chadecy w Bundestagu zaczęli się zastanawiać nad wykluczeniem Hohmanna ze swoich szeregów. - Zrugałam Hohmanna i to wystarczy - skwitowała zajście przewodnicząca CDU Angela Merkel. Ostatecznie wykluczono heskiego deputowanego z frakcji parlamentarnej - za jego usunięciem głosowało 195 spośród 243 deputowanych.
Poglądy Hohmanna mają znacznie więcej zwolenników, niż można by sądzić. Pierwszy wielbiciel, generał brygady Reinhard Günzel, dowódca elitarnej jednostki komandosów KSK, gdy wyraził podziw i szacunek dla tych poglądów, został pozbawiony stanowiska przez ministra obrony Petera Strucka. I to byłby koniec afery, gdyby nie protesty przedstawicieli Izraela i Centralnej Rady Żydów w Niemczech. Wprawdzie Hohmann po długim namyśle i namowach partyjnych towarzyszy za swoje przemówienie przeprosił, ale zrobił to bez przekonania. Surowych konsekwencji wobec niego domaga się SPD, czyli partia, która wspierała Erikę Steinbach i Związek Wypędzonych w staraniach o budowę Centrum przeciw Wypędzeniom. Nie przeszkadzało jej, że Steinbach wielokrotnie publicznie porównywała wypędzenia do Holocaustu.
Dla SPD sprawa Hohmanna to element walki politycznej i schadenfreude - radość z wpadki chadeckiego rywala. Wydaje się, że niewiele więcej. Dla obserwatora z zewnątrz to jeszcze jeden sygnał, że w Niemczech dzieje się coś złego, że denazyfikacja nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Hohmann, obarczając w przemówieniu Żydów winą za okrucieństwa rewolucji październikowej i prześladowania narodów środkowej Europy, zrównał ich z Niemcami. Stwierdził cynicznie: "My, Niemcy, musieliśmy to wytrzymywać, a teraz będą musieli to wytrzymać inni". Zabrzmiało to jak groźba. Na dodatek bardzo dwuznaczna.
Na początku jest słowo
Na zamówienie dziennika "Die Welt" przeprowadzono sondę na temat stosunku Niemców do Żydów. Aż 79 proc. badanych oceniło stosunek społeczeństwa do obywateli żydowskiego pochodzenia jako pozytywny, ale 12 proc. stwierdziło, że dużo Niemców jest negatywnie nastawionych do żydowskich współobywateli. Można by uznać, że wszystko jest w porządku, gdyby nie pamięć historyczna.
Gdy Hitler zaczynał działalność w monachijskich knajpach, ogół Niemców wyśmiewał go lub potępiał. Nie bali się go sami Żydzi. Ale słowa złożone w hasła i deklaracje były zaraźliwe, a potem przerodziły się w epidemię. Tą epidemią był anty-semityzm. Niemcy - może ktoś powiedzieć - znajdują się dziś w innej sytuacji historycznej, młode pokolenie jest europejskie, przyjazne wobec cudzoziemców i tolerancyjne. Chodzi jednak o to, że to nie starzy hitlerowcy, ale pokolenie nie mające z wojną nic wspólnego wyciąga upiory przeszłości i usiłuje - z powodzeniem - stworzyć nową historię Niemiec. Przykładem jest twórczość Jörga Friedricha, autora dwóch książek o bombardowaniach niemieckich miast przez aliantów. Pierwsza nosi tytuł "Pożar. Miasta niemieckie w wojnie powietrznej", druga - "Pogorzelisko" - jest albumem ze zdjęciami ilustrującymi skutki tych bombardowań. Obie są bestsellerami. Ukazują straszliwe cierpienia niewinnych ofiar koalicji antyhitlerowskiej. Według Friedricha, to, co przeszli Niemcy w dniach nalotów, można porównać tylko do Holocaustu.
Hohmann uważa, że nadeszła pora przerwania milczenia wokół prawdziwych wydarzeń wojennych. Takiego zdania jest wielu niemieckich polityków i ludzi z kręgów opiniotwórczych. Nic dziwnego, że to, co dawniej budziłoby oburzenie, jest dziś przyjmowane bez większych emocji.
Trwa walka o ludzkie dusze, objawiająca się słowem, które trafia na podatny grunt. Bo ci, którzy tę walkę prowadzą, znają się na niemieckiej duszy i kompleksach. Uważają się za lekarzy narodu, o którym w Europie mówi się, że jest chory. Słowo jest instrumentem wszelkich poczynań: najpierw pada słowo, potem przychodzą inspirowane nim czyny. Holocaust rozpoczął się od słów, od propagandy zmierzającej do zohydzenia Żydów, Cyganów, Polaków. Słowa przygotowały grunt do pogromów, a potem obozów koncentracyjnych. Słowa usprawiedliwiały zbrodnie. Za pomocą słów prowadzone są negocjacje i inspirowane masowe morderstwa. To właśnie lęk przed działaniem słów zrodził osobliwość XX wieku - poprawność polityczną. Ideologia ta polega na tworzeniu nowej rzeczywistości przez omijanie słów wyrażających prawdę prosto i bezpośrednio. Poprawność polityczna wprowadziła hipokryzję i zakłamanie, w które uwikłała się Europa. Dlatego nie mówi się: "Nienawidzę Żydów, bo są przyczyną wszelkiego zła". Mówi się: "Żydzi nie byli lepsi od Niemców", lub: "Izrael jest największym zagrożeniem dla światowego pokoju".
Kwestia języka
W sejmowej komisji spraw zagranicznych dyskutowano nad projektem rezolucji w sprawie Centrum przeciw Wypędzeniom. Jeden z posłów opozycji zbagatelizował problem, stwierdzając: "Zmiany w świadomości niemieckiej postępują, ale to wszystko kwestia języka". Istotnie, antypolska propaganda Związku Wypędzonych to kwestia języka. Steinbach mówi własnym językiem, a język ten jest pełen wzniosłych słów o cierpieniach Niemców wypędzonych przez Polaków. I znajduje ona zrozumienie u swoich niemieckich współziomków. Celem
Steinbach jest oczyszczenie Niemców z nazistowskiej przeszłości i przerzucenie własnych win na inne narody, w pierwszym rzędzie na naród polski. To są wszystko tylko słowa. Na takie słowa należy reagować natychmiast. Również słowami. Brak reakcji oznacza akceptację.
Erika Steinbach rozpoczęła - przy poparciu rządzących w Berlinie - walkę o zmianę mentalności Niemców. Za nią poszli inni, niektórzy - jak Hohmann - nie bacząc na konsekwencje. Nacjonalizm może mieć różne oblicza. Nacjonalizm niemiecki będzie zawsze budził niepokój i czujność sąsiadów. Bo Niemcy są ostatnim narodem, który ma prawo do osądzania swoich ofiar - Żydów, Polaków i wielu innych. Jeśli to robi, znaczy, że stracił nad sobą panowanie.
Antysemityzm Niemców został po wojnie zepchnięty w podświadomość. Przez dziesięciolecia był przedmiotem hańby i wstydu tego narodu. Zdawało się, że nie powróci, ograniczając wpływy do marginalnych grupek skrajnej prawicy. Okazuje się, że nienawiść do Żydów i atawistyczna potrzeba obwiniania ich za dramaty najnowszej historii jest silniejsza od politycznej poprawności. Skandaliczne przemówienie posła CDU Martina Hohmanna, w którym nazwał on Żydów "narodem sprawców", stawiając ich na równi z Niemcami, niejako zalegalizowało ekstremistyczne poglądy facetów z ogolonymi głowami. Facetów maszerujących z hitlerowskimi flagami i wrzeszczących "Heil Hitler".
Bohater Hohmann
Co się takiego stało, że skrajne poglądy weszły na niemieckie salony polityczne i spotkały się tam ze zrozumieniem? Trzeba było reakcji zagranicy, by chadecy w Bundestagu zaczęli się zastanawiać nad wykluczeniem Hohmanna ze swoich szeregów. - Zrugałam Hohmanna i to wystarczy - skwitowała zajście przewodnicząca CDU Angela Merkel. Ostatecznie wykluczono heskiego deputowanego z frakcji parlamentarnej - za jego usunięciem głosowało 195 spośród 243 deputowanych.
Poglądy Hohmanna mają znacznie więcej zwolenników, niż można by sądzić. Pierwszy wielbiciel, generał brygady Reinhard Günzel, dowódca elitarnej jednostki komandosów KSK, gdy wyraził podziw i szacunek dla tych poglądów, został pozbawiony stanowiska przez ministra obrony Petera Strucka. I to byłby koniec afery, gdyby nie protesty przedstawicieli Izraela i Centralnej Rady Żydów w Niemczech. Wprawdzie Hohmann po długim namyśle i namowach partyjnych towarzyszy za swoje przemówienie przeprosił, ale zrobił to bez przekonania. Surowych konsekwencji wobec niego domaga się SPD, czyli partia, która wspierała Erikę Steinbach i Związek Wypędzonych w staraniach o budowę Centrum przeciw Wypędzeniom. Nie przeszkadzało jej, że Steinbach wielokrotnie publicznie porównywała wypędzenia do Holocaustu.
Dla SPD sprawa Hohmanna to element walki politycznej i schadenfreude - radość z wpadki chadeckiego rywala. Wydaje się, że niewiele więcej. Dla obserwatora z zewnątrz to jeszcze jeden sygnał, że w Niemczech dzieje się coś złego, że denazyfikacja nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Hohmann, obarczając w przemówieniu Żydów winą za okrucieństwa rewolucji październikowej i prześladowania narodów środkowej Europy, zrównał ich z Niemcami. Stwierdził cynicznie: "My, Niemcy, musieliśmy to wytrzymywać, a teraz będą musieli to wytrzymać inni". Zabrzmiało to jak groźba. Na dodatek bardzo dwuznaczna.
Na początku jest słowo
Na zamówienie dziennika "Die Welt" przeprowadzono sondę na temat stosunku Niemców do Żydów. Aż 79 proc. badanych oceniło stosunek społeczeństwa do obywateli żydowskiego pochodzenia jako pozytywny, ale 12 proc. stwierdziło, że dużo Niemców jest negatywnie nastawionych do żydowskich współobywateli. Można by uznać, że wszystko jest w porządku, gdyby nie pamięć historyczna.
Gdy Hitler zaczynał działalność w monachijskich knajpach, ogół Niemców wyśmiewał go lub potępiał. Nie bali się go sami Żydzi. Ale słowa złożone w hasła i deklaracje były zaraźliwe, a potem przerodziły się w epidemię. Tą epidemią był anty-semityzm. Niemcy - może ktoś powiedzieć - znajdują się dziś w innej sytuacji historycznej, młode pokolenie jest europejskie, przyjazne wobec cudzoziemców i tolerancyjne. Chodzi jednak o to, że to nie starzy hitlerowcy, ale pokolenie nie mające z wojną nic wspólnego wyciąga upiory przeszłości i usiłuje - z powodzeniem - stworzyć nową historię Niemiec. Przykładem jest twórczość Jörga Friedricha, autora dwóch książek o bombardowaniach niemieckich miast przez aliantów. Pierwsza nosi tytuł "Pożar. Miasta niemieckie w wojnie powietrznej", druga - "Pogorzelisko" - jest albumem ze zdjęciami ilustrującymi skutki tych bombardowań. Obie są bestsellerami. Ukazują straszliwe cierpienia niewinnych ofiar koalicji antyhitlerowskiej. Według Friedricha, to, co przeszli Niemcy w dniach nalotów, można porównać tylko do Holocaustu.
Hohmann uważa, że nadeszła pora przerwania milczenia wokół prawdziwych wydarzeń wojennych. Takiego zdania jest wielu niemieckich polityków i ludzi z kręgów opiniotwórczych. Nic dziwnego, że to, co dawniej budziłoby oburzenie, jest dziś przyjmowane bez większych emocji.
Trwa walka o ludzkie dusze, objawiająca się słowem, które trafia na podatny grunt. Bo ci, którzy tę walkę prowadzą, znają się na niemieckiej duszy i kompleksach. Uważają się za lekarzy narodu, o którym w Europie mówi się, że jest chory. Słowo jest instrumentem wszelkich poczynań: najpierw pada słowo, potem przychodzą inspirowane nim czyny. Holocaust rozpoczął się od słów, od propagandy zmierzającej do zohydzenia Żydów, Cyganów, Polaków. Słowa przygotowały grunt do pogromów, a potem obozów koncentracyjnych. Słowa usprawiedliwiały zbrodnie. Za pomocą słów prowadzone są negocjacje i inspirowane masowe morderstwa. To właśnie lęk przed działaniem słów zrodził osobliwość XX wieku - poprawność polityczną. Ideologia ta polega na tworzeniu nowej rzeczywistości przez omijanie słów wyrażających prawdę prosto i bezpośrednio. Poprawność polityczna wprowadziła hipokryzję i zakłamanie, w które uwikłała się Europa. Dlatego nie mówi się: "Nienawidzę Żydów, bo są przyczyną wszelkiego zła". Mówi się: "Żydzi nie byli lepsi od Niemców", lub: "Izrael jest największym zagrożeniem dla światowego pokoju".
Kwestia języka
W sejmowej komisji spraw zagranicznych dyskutowano nad projektem rezolucji w sprawie Centrum przeciw Wypędzeniom. Jeden z posłów opozycji zbagatelizował problem, stwierdzając: "Zmiany w świadomości niemieckiej postępują, ale to wszystko kwestia języka". Istotnie, antypolska propaganda Związku Wypędzonych to kwestia języka. Steinbach mówi własnym językiem, a język ten jest pełen wzniosłych słów o cierpieniach Niemców wypędzonych przez Polaków. I znajduje ona zrozumienie u swoich niemieckich współziomków. Celem
Steinbach jest oczyszczenie Niemców z nazistowskiej przeszłości i przerzucenie własnych win na inne narody, w pierwszym rzędzie na naród polski. To są wszystko tylko słowa. Na takie słowa należy reagować natychmiast. Również słowami. Brak reakcji oznacza akceptację.
Erika Steinbach rozpoczęła - przy poparciu rządzących w Berlinie - walkę o zmianę mentalności Niemców. Za nią poszli inni, niektórzy - jak Hohmann - nie bacząc na konsekwencje. Nacjonalizm może mieć różne oblicza. Nacjonalizm niemiecki będzie zawsze budził niepokój i czujność sąsiadów. Bo Niemcy są ostatnim narodem, który ma prawo do osądzania swoich ofiar - Żydów, Polaków i wielu innych. Jeśli to robi, znaczy, że stracił nad sobą panowanie.
Więcej możesz przeczytać w 47/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.