Francuzi tracą na twardym sojuszu z Niemcami Francuska wizja Europy opiera się na "pojednaniu francusko-niemieckim". W tej wizji unia była kondominium, jej program polityczny rodził się w Paryżu i po dyskusjach przedstawiany był jako wspólne dzieło Paryża i Bonn. Lokomotywa była więc francusko-niemiecka, ale to Francja była maszynistą. Bez Związku Sowieckiego i NRD francuski rozkład jazdy przestał Niemcom pasować. Nie przez przypadek po przeniesieniu stolicy z Bonn do Berlina Niemcy zapowiedziały, że ich polityka będzie polegać na "światłej obronie własnych interesów". Dyskusje o budżecie Unii Europejskiej, wspólnej polityce rolnej i rozdziale kompetencji między Radą Europejską (szczytem unii) a Komisją i Parlamentem Europejskim były kolejnymi etapami, na których rozchodziły się drogi Paryża i Berlina. Drogi te bowiem, jak szybko się okazało, nie prowadzą do tego samego celu.
Autostrady jednokierunkowe
Republika Federalna Niemiec dąży do federalnej Europy. Dzieje się tak z powodu doświadczenia historycznego Niemiec, które od czasów cesarstwa mają Bundesrat, czyli reprezentację landów, i nauczyły się godzić interesy regionalne z narodowymi. Dzieje się tak również z powodu demograficznej pozycji Niemiec w Europie, pozwalającej im zachować decydujące znaczenie w federalnych instytucjach unijnych.
Francuskie hasło "Europy narodów" brzmi bardzo dobrze (ostatnio przybrało formę: "federacja niezależnych narodów"), ale ma jedną wadę: nie wiadomo, co dokładnie oznacza. Może oznaczać związek suwerennych państw, ponieważ dla Francuzów naród to państwo, ale praktyka wskazuje, że przede wszystkim jest to przykrywka dla realizowania pomysłów francuskich przywódców. Pomysłów, a nie idei, bo przywódcy francuscy miewają tylko pomysły - w rodzaju Konfederacji Europejskiej Fran�ois Mitterranda ze Związkiem Radzieckim na czele. A francuskich, bo jeśli pragną tę przykrywkę wykorzystać inni, szczególnie państwa mniejsze albo z mniejszym stażem w UE, to dowiadują się, że "straciły okazję, by się zamknąć".
Francuskie mocarstwo w gębie
Zażarty opór przeciw zniszczeniu tyranii w Iraku był właśnie jednym z wielu kiepskich pomysłów Jacques'a Chiraca. Pomysłem na dogryzienie Ameryce. Formalny status wielkiego mocarstwa i związany z nim stały fotel w Radzie Bezpieczeństwa spowodowały, że wydawało się, iż dziwaczną osią Paryż - Berlin - Moskwa kieruje Francja. W rzeczywistości każda z trzech stolic stosowała inne metody działania i kierowała się innymi pobudkami. Rosjanie, również mający wizytówkę mocarstwa, chcieli zachować wpływy i rynki na Bliskim Wschodzie i ani przez chwilę nie kwestionowali konieczności wojny z terroryzmem i amerykańskiego przywództwa w tej walce. Niemcy od początku konsekwentnie umywali ręce. Więcej w tym było jednak pacyfizmu (w którym przebijało echo hasła: "Lepiej być czerwonym niż martwym") niż antyamerykanizmu. Niezależnie od zmiany temperatury w stosunkach między Berlinem a Waszyngtonem Niemcy nie myślą o wyeliminowaniu Amerykanów z Europy.
Polski zwiadowca
Marek Borowski podczas krótkiej wizyty w Paryżu wyraził przekonanie, że adresatem zwiadowczych gestów, jakie mnoży ostatnio Francja wobec Polski, jest przede wszystkim Ameryka. "Małym telegrafistą" przezwano Giscarda, gdy jako prezydent Francji po sowieckiej interwencji w Afganistanie przyjechał do Warszawy, by się pod okiem Gierka układać z Breżniewem. Od tego czasu Polska zyskała na znaczeniu, czego o Francji nie da się powiedzieć. Jej zaciekłe dążenie do "pogłębienia" unii przed poszerzeniem spowodowało, że architektura budowli europejskiej już przypomina skrzyżowanie kreteńskiego labiryntu z katedrą Gaudiego w Barcelonie. Te komplikacje nie przynoszą Francuzom korzyści. Wręcz przeciwnie.
W Nicei Francja "oddała" brukselską Komisję Europejską, którą Jacques Chirac całkowicie lekceważy. To kolejny błąd Chiraca, zważywszy na to, że ta instytucja ma poważną władzę, która jeszcze zwiększy się, gdy jednomyśalność decyzji zastąpi kwalifikowana większość. Pogardę dla komisji wyraził Paryż całkiem niedawno, depcząc razem z Berlinem pakt stabilizacyjny. Tyle że Niemcy mają - jak to określił komentator paryskiego dziennika "Le Monde" - "drugą linię obrony". Są nią wpływy w Parlamencie Europejskim, gdzie Niemcy mają zapewnioną największą liczbę posłów i najsilniejszą pozycję polityczną. Francja praktycznie się tam nie liczy.
Za wcześnie jeszcze, by mówić, jakie będą wyniki naszej bitwy o Niceę. Jedno wszelako nie ulega wątpliwości. Pokrętne lub niezręczne manewry Paryża dają gwarancję, że Francja źle wyjdzie na każdym wyobrażalnym kompromisie. Komentator "Le Monde" pod koniec listopada napisał: "Francja stoi nieruchomo, jakby zadowolona ze swych porażek. Jacques Chirac oślepiony wylewnością stosunków z Gerhardem Schröderem nie zauważa, że od roku 1997 poprzez przegrane bitwy i kiepskie posunięcia przyczynił się do osłabienia pozycji Francji w Europie".
Czy niedawna podróż francuskiego premiera do Warszawy jest próbą walki z tym stanem rzeczy? Być może. Przed odlotem do Polski - pierwszą wizytą w nowych krajach Unii Europejskiej - Jean-Pierre Raffarin powiedział prasie: "Mój wybór nie był przypadkowy". Marek Borowski, marszałek Sejmu, jest przekonany, że ten wybór wynika z ambicji Francji, by odgrywać w Europie pierwszoplanową rolę, a "odgrywać pierwszoplanową rolę to znaczy brać na siebie rozwiązywanie konfliktów, a nie ich tworzenie". Być może takie są dziś intencje Paryża. Niezależnie jednak od tego, co jest dobrymi chęciami wybrukowane, Francja od czasów Stanisława Leszczyńskiego nie miała naprawdę "polskiej polityki".
Ciężar historii i ciężar emigracji z arabskiej Afryki Północnej ("blady strach przed islamskimi przedmieściami Paryża") powodują, że Francja coraz częściej spogląda na południe. Jest to tym bardziej uzasadnione, że nie będzie tam musiała konkurować z Ameryką. Nie ma więc co liczyć na partnerstwo francusko-polskie. A Niemcy są za miedzą.
Republika Federalna Niemiec dąży do federalnej Europy. Dzieje się tak z powodu doświadczenia historycznego Niemiec, które od czasów cesarstwa mają Bundesrat, czyli reprezentację landów, i nauczyły się godzić interesy regionalne z narodowymi. Dzieje się tak również z powodu demograficznej pozycji Niemiec w Europie, pozwalającej im zachować decydujące znaczenie w federalnych instytucjach unijnych.
Francuskie hasło "Europy narodów" brzmi bardzo dobrze (ostatnio przybrało formę: "federacja niezależnych narodów"), ale ma jedną wadę: nie wiadomo, co dokładnie oznacza. Może oznaczać związek suwerennych państw, ponieważ dla Francuzów naród to państwo, ale praktyka wskazuje, że przede wszystkim jest to przykrywka dla realizowania pomysłów francuskich przywódców. Pomysłów, a nie idei, bo przywódcy francuscy miewają tylko pomysły - w rodzaju Konfederacji Europejskiej Fran�ois Mitterranda ze Związkiem Radzieckim na czele. A francuskich, bo jeśli pragną tę przykrywkę wykorzystać inni, szczególnie państwa mniejsze albo z mniejszym stażem w UE, to dowiadują się, że "straciły okazję, by się zamknąć".
Francuskie mocarstwo w gębie
Zażarty opór przeciw zniszczeniu tyranii w Iraku był właśnie jednym z wielu kiepskich pomysłów Jacques'a Chiraca. Pomysłem na dogryzienie Ameryce. Formalny status wielkiego mocarstwa i związany z nim stały fotel w Radzie Bezpieczeństwa spowodowały, że wydawało się, iż dziwaczną osią Paryż - Berlin - Moskwa kieruje Francja. W rzeczywistości każda z trzech stolic stosowała inne metody działania i kierowała się innymi pobudkami. Rosjanie, również mający wizytówkę mocarstwa, chcieli zachować wpływy i rynki na Bliskim Wschodzie i ani przez chwilę nie kwestionowali konieczności wojny z terroryzmem i amerykańskiego przywództwa w tej walce. Niemcy od początku konsekwentnie umywali ręce. Więcej w tym było jednak pacyfizmu (w którym przebijało echo hasła: "Lepiej być czerwonym niż martwym") niż antyamerykanizmu. Niezależnie od zmiany temperatury w stosunkach między Berlinem a Waszyngtonem Niemcy nie myślą o wyeliminowaniu Amerykanów z Europy.
Polski zwiadowca
Marek Borowski podczas krótkiej wizyty w Paryżu wyraził przekonanie, że adresatem zwiadowczych gestów, jakie mnoży ostatnio Francja wobec Polski, jest przede wszystkim Ameryka. "Małym telegrafistą" przezwano Giscarda, gdy jako prezydent Francji po sowieckiej interwencji w Afganistanie przyjechał do Warszawy, by się pod okiem Gierka układać z Breżniewem. Od tego czasu Polska zyskała na znaczeniu, czego o Francji nie da się powiedzieć. Jej zaciekłe dążenie do "pogłębienia" unii przed poszerzeniem spowodowało, że architektura budowli europejskiej już przypomina skrzyżowanie kreteńskiego labiryntu z katedrą Gaudiego w Barcelonie. Te komplikacje nie przynoszą Francuzom korzyści. Wręcz przeciwnie.
W Nicei Francja "oddała" brukselską Komisję Europejską, którą Jacques Chirac całkowicie lekceważy. To kolejny błąd Chiraca, zważywszy na to, że ta instytucja ma poważną władzę, która jeszcze zwiększy się, gdy jednomyśalność decyzji zastąpi kwalifikowana większość. Pogardę dla komisji wyraził Paryż całkiem niedawno, depcząc razem z Berlinem pakt stabilizacyjny. Tyle że Niemcy mają - jak to określił komentator paryskiego dziennika "Le Monde" - "drugą linię obrony". Są nią wpływy w Parlamencie Europejskim, gdzie Niemcy mają zapewnioną największą liczbę posłów i najsilniejszą pozycję polityczną. Francja praktycznie się tam nie liczy.
Za wcześnie jeszcze, by mówić, jakie będą wyniki naszej bitwy o Niceę. Jedno wszelako nie ulega wątpliwości. Pokrętne lub niezręczne manewry Paryża dają gwarancję, że Francja źle wyjdzie na każdym wyobrażalnym kompromisie. Komentator "Le Monde" pod koniec listopada napisał: "Francja stoi nieruchomo, jakby zadowolona ze swych porażek. Jacques Chirac oślepiony wylewnością stosunków z Gerhardem Schröderem nie zauważa, że od roku 1997 poprzez przegrane bitwy i kiepskie posunięcia przyczynił się do osłabienia pozycji Francji w Europie".
Czy niedawna podróż francuskiego premiera do Warszawy jest próbą walki z tym stanem rzeczy? Być może. Przed odlotem do Polski - pierwszą wizytą w nowych krajach Unii Europejskiej - Jean-Pierre Raffarin powiedział prasie: "Mój wybór nie był przypadkowy". Marek Borowski, marszałek Sejmu, jest przekonany, że ten wybór wynika z ambicji Francji, by odgrywać w Europie pierwszoplanową rolę, a "odgrywać pierwszoplanową rolę to znaczy brać na siebie rozwiązywanie konfliktów, a nie ich tworzenie". Być może takie są dziś intencje Paryża. Niezależnie jednak od tego, co jest dobrymi chęciami wybrukowane, Francja od czasów Stanisława Leszczyńskiego nie miała naprawdę "polskiej polityki".
Ciężar historii i ciężar emigracji z arabskiej Afryki Północnej ("blady strach przed islamskimi przedmieściami Paryża") powodują, że Francja coraz częściej spogląda na południe. Jest to tym bardziej uzasadnione, że nie będzie tam musiała konkurować z Ameryką. Nie ma więc co liczyć na partnerstwo francusko-polskie. A Niemcy są za miedzą.
Więcej możesz przeczytać w 50/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.