Wielka Brytania daje Staremu Kontynentowi lekcję polityki realnej
Gdy prezydent Aleksander Kwaśniewski zaproponował we Wrocławiu przywódcom Francji i Niemiec, by łączący te państwa trójkąt weimarski stał się "strategiczną" konstrukcją Europy, kanclerz Gerhard Schröder odparł z przekąsem, że trzeba będzie zapytać inne kraje członkowskie, czy zgodzą się, by ton w Unii Europejskiej nadawały trzy państwa.
Tymczasem teraz taki supertrójkąt wielkich graczy rzeczywiście powstaje - bez pytania o zdanie innych. Na zbliżającym się spotkaniu przywódców Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii mają zapaść uzgodnienia w najważniejszych sprawach, które dziś dzielą kraje członkowskie unii. Dopiero później, wypracowawszy własny kompromis, "wielka trójka" będzie konsultować swoje pomysły w gronie pozostałych państw unii. Jak mówi "Wprost" John Palmer, dyrektor brukselskiego European Policy Center, Polska nie powinna się koncentrować na obawach w stosunku do nowego triumwiratu, ale na szukaniu z nim wspólnego języka w celu wzmocnienia unijnych instytucji.
Stała na stacji lokomotywa
Lokomotywą integracji europejskiej ma kierować już nie dwóch (Francja i Niemcy), ale trzech maszynistów, co - jak powiedział brytyjski minister spraw zagranicznych Jack Straw dla "Le Figaro" - jest logiczne po poszerzeniu unii do 25 państw, bowiem tradycyjna niemiecko-francuska lokomotywa nie zdołała pociągnąć za sobą innych państw ani w sprawie Iraku, ani w sprawie konstytucji. Berliński szczyt poprzedziło spotkanie ministrów spraw zagranicznych w wiejskiej rezydencji szefa dyplomacji brytyjskiej w Chevening w Kent. Podczas spot-kania w Berlinie przywódcom będzie towarzyszyć po sześciu ministrów najważniejszych resortów, którzy w grupach roboczych będą dążyć do porozumienia w sprawach bezrobocia, finansów, gospodarki, edukacji, polityki społecznej i zagranicznej. Spotkania supertrójkąta - tak odmienne od czystej celebry zjazdów trójkąta weimarskiego - mają być regularne i częste. Ministrowie "wielkiej trójki" mieliby się spotykać co sześć tygodni. Najbliższym celem - prócz próby porozumienia w sprawie konstytucji - ma być przede wszystkim reanimowanie przeżywających stagnację gospodarek UE.
Noëlle Lenoir, francuska minister do spraw europejskich, zapewnia, że chodzi tylko o "wzmocnioną współpracę". Nieoficjalnie reprezentanci trzech krajów mówią jednak, że na spotkaniach przedstawicieli 25 państw można co najwyżej przeprowadzić głosowanie, ale nie sposób dyskutować - dlatego porozumienia muszą być zawierane wcześniej w mniejszym gronie.
Spółka globalnych graczy
Potencjał krajów tworzących supertrójkąt mówi sam za siebie. Wspólnie wytwarzają one grubo ponad połowę PKB piętnastki, a mieszka w nich ponad połowa ludności unii. Są też największymi płatnikami do wspólnej unijnej kasy. Nie zmieni się to znacząco po rozszerzeniu wspólnoty o państwa w większości małe i ubogie. Francja, Wielka Brytania i Niemcy to zresztą jedyne europejskie mocarstwa liczące się zarazem na scenie globalnej. Należą do pięciu potęg gospodarczych świata. Francja i Wielka Brytania wchodzą w skład Rady Bezpieczeństwa ONZ i posiadają broń nuklearną oraz dwie najbardziej mobilne armie w Europie, co ma pierwszorzędne znaczenie w momencie, gdy kluczową kwestią w unijnej polityce staje się bezpieczeństwo.
Idea "dyrektoriatu mocarstw" - w tym czy innym składzie - pojawiała się na Starym Kontynencie od stuleci. Integracja po II wojnie światowej miała zerwać z tym modelem, stawiając na współpracę opartą na poszukiwaniu równowagi i solidarności między państwami o różnych potencjałach. Na takich zasadach kieszonkowe państwa Beneluksu godziły się na wiodącą rolę Francji i Niemiec, gdyż ich pojednanie i zbliżenie było korzystne dla wszystkich.
Teraz jednak - jak mówi "Wprost" Daniel Gros, szef prestiżowego Center for European Policy Studies, te kraje "straciły moralną legitymację do nadawania tonu w unii". Francja i Niemcy od dawna najgorzej radzą sobie z wprowadzaniem uregulowań unijnych do prawa narodowego, a w dodatku złamały kryteria stabilizacyjne euro, choć wcześniej żądały od innych ich rygorystycznego spełniania. Mimo to Wielka Brytania dołącza do tego duetu i na nic się raczej zda protest Franco Frattiniego, ministra spraw zagranicznych Włoch. Frattini głosi, że wzmocnienie współpracy w ramach tej struktury byłoby zagrożeniem dla innych członków UE i prostą drogą do pogłębienia w niej podziałów.
Gra na dwóch fortepianach
Brytyjska dyplomacja wykazała się znakomitym wyczuciem sytuacji i umiejętnością prowadzenia zakulisowych rozgrywek. To wręcz poglądowa lekcja realpolitik wedle dewizy: jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się i zacznij im przewodzić.
Ministrowi Jackowi Strawowi nie przyszło do głowy, by walić pięścią w stół na szczycie UE w Brukseli. Dla Londynu było niezwykle korzystne to, że kością niezgody stała się kwestia metody liczenia głosów, a tym samym w roli adwersarzy Niemiec i Francji wystąpiły Hiszpania i Polska. Gdyby nie to, Wielka Brytania znalazłaby się pod wielką presją, by ustąpić z trwania co najmniej przy jednej z tzw. czerwonych linii swej polityki i - na przykład - wyrazić zgodę na przyjęcie wspólnych rozwiązań w sprawie podatków czy bezpieczeństwa socjalnego. Londyn nie tylko zdołał obronić swoje interesy, ale jeszcze stał się pożądanym partnerem Berlina i Paryża. Nagle przestało mieć znaczenie, że Brytyjczycy pozostają wiecznymi unijnymi outsiderami spoza strefy euro.
Dodatkową, a może nawet najważniejszą kartą atutową w ręku brytyjskiej dyplomacji podczas unijnej rozgrywki o zakres wpływów stało się "strategiczne partnerstwo" ze Stanami Zjednoczonymi. Nie oznacza to jednak zaniechania jednoczes-nej gry na unijnym fortepianie. Z jednej strony Brytyjczycy podpisali list ośmiu w sprawie Iraku, wymierzony w Niemcy i Francję, ale z drugiej poparli stanowisko tych państw w kwestii unijnego budżetu, nie zgadzając się na jego zwiększenie w latach 2007-2013. Chrztem bojowym supertrójkąta była wizyta szefów dyplomacji Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii w Iranie w październiku ubiegłego roku, na którą nie zabrano Javiera Solany, wysokiego przedstawiciela UE do spraw polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Inicjatywa zakończyła się sukcesem - ajatollahowie przystali na wzmocnione inspekcje Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. - Unijna polityka zagraniczna jest zapisana na papierze, a my zapełniliśmy ją treścią - podsumował Jack Straw.
Waszyngton, dla którego kontrola irańskiego programu nuklearnego jest priorytetem polityki bezpieczeństwa, zareagował nerwowo. Stawką w tej rozgrywce są jednak miliardy euro, które można zyskać dzięki inwestycjom i wymianie handlowej z Iranem. USA nie mają na nie szans, dopóki w ich relacjach z Teheranem nie zostanie zakopany topór wojenny. Wielka Brytania pokazała, że nawet wbrew stanowisku Waszyngtonu nie zamierza rezygnować z lukratywnych kontraktów oraz starej dewizy, że Albion nie ma stałych przyjaciół, lecz tylko stałe interesy.
Różnice (nie) do przezwyciężenia?
W polityce bezpieczeństwa (i związanym z nią biznesie) państwa supertrójkąta poszły jeszcze dalej, stawiając w listopadzie ubieg-łego roku - po długich latach sporów - na wzmocnienie współpracy w tej dziedzinie. Dzięki temu porozumieniu na grudniowym szczycie UE w Brukseli - w relacjach medialnych zdominowanym przez fiasko rozmów o konstytucji - zdecydowano o utworzeniu unijnych komórek planowania wojskowego zarówno przy Radzie Ministrów UE, jak i w Kwaterze Głównej NATO. Jak powiedział "Wprost" John Palmer, to posunięcie - choć sprawia wrażenie skromnego - "jest wyraźnym krokiem w kierunku powołania unijnego ministra spraw zagranicznych oraz wyrażenia zgody na większościowe decyzje w sprawach polityki zagranicznej i obrony, a co za tym idzie - odgrywania przez UE globalnej roli".
Nieprzypadkowo Solana mianował Brytyjczyka Nicka Witneya szefem nowo powstałej unijnej agencji do spraw obronnych, która ma koordynować współpracę przemysłu zbrojeniowego i wojskową z różnych krajów.
Wobec tej nowej geometrii podejmowania decyzji w Europie staje się bardziej zrozumiałe, dlaczego Londyn udzielił poparcia Francji i Niemcom w sprawie łamania przez te kraje kryteriów stabilizacyjnych euro. Paryż i Berlin liczą teraz, że na szczycie supertrójkąta uda się zbliżyć stanowiska w innych kwestiach polityki gospodarczej.
Zdaniem Daniela Grosa, jest to jednak bariera, o którą triumwirat łatwo może się rozbić. Jak powiedział "Wprost" Gros, jest to taktyczne porozumienie, mające przede wszystkim charakter operacji PR. - To próba nacisku na inne kraje, by poszły na kompromis w sprawie traktatu konstytucyjnego, bo inaczej skażą się na marginalizację. Pomysł, że Niemcy, Francja i Wielka Brytania mogłyby odgrywać długofalowo rolę unijnego dyrektoriatu, jest nierealistyczny - twierdzi Gros. Brytyjczyków zbyt różnią od Francuzów i Niemców poglądy na gospodarkę i sprawy zagraniczne. - Ton integracji są zdolne nadawać te kraje, które mają coś konstruktywnego do zaoferowania partnerom, a nie działają w imię wąsko pojmowanych własnych interesów. A co konstruktywnego zaproponowały państwa tego supertrójkąta: storpedowanie euro i niechętny stosunek do nowych członków unii? - pyta retorycznie Gros.
Tymczasem teraz taki supertrójkąt wielkich graczy rzeczywiście powstaje - bez pytania o zdanie innych. Na zbliżającym się spotkaniu przywódców Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii mają zapaść uzgodnienia w najważniejszych sprawach, które dziś dzielą kraje członkowskie unii. Dopiero później, wypracowawszy własny kompromis, "wielka trójka" będzie konsultować swoje pomysły w gronie pozostałych państw unii. Jak mówi "Wprost" John Palmer, dyrektor brukselskiego European Policy Center, Polska nie powinna się koncentrować na obawach w stosunku do nowego triumwiratu, ale na szukaniu z nim wspólnego języka w celu wzmocnienia unijnych instytucji.
Stała na stacji lokomotywa
Lokomotywą integracji europejskiej ma kierować już nie dwóch (Francja i Niemcy), ale trzech maszynistów, co - jak powiedział brytyjski minister spraw zagranicznych Jack Straw dla "Le Figaro" - jest logiczne po poszerzeniu unii do 25 państw, bowiem tradycyjna niemiecko-francuska lokomotywa nie zdołała pociągnąć za sobą innych państw ani w sprawie Iraku, ani w sprawie konstytucji. Berliński szczyt poprzedziło spotkanie ministrów spraw zagranicznych w wiejskiej rezydencji szefa dyplomacji brytyjskiej w Chevening w Kent. Podczas spot-kania w Berlinie przywódcom będzie towarzyszyć po sześciu ministrów najważniejszych resortów, którzy w grupach roboczych będą dążyć do porozumienia w sprawach bezrobocia, finansów, gospodarki, edukacji, polityki społecznej i zagranicznej. Spotkania supertrójkąta - tak odmienne od czystej celebry zjazdów trójkąta weimarskiego - mają być regularne i częste. Ministrowie "wielkiej trójki" mieliby się spotykać co sześć tygodni. Najbliższym celem - prócz próby porozumienia w sprawie konstytucji - ma być przede wszystkim reanimowanie przeżywających stagnację gospodarek UE.
Noëlle Lenoir, francuska minister do spraw europejskich, zapewnia, że chodzi tylko o "wzmocnioną współpracę". Nieoficjalnie reprezentanci trzech krajów mówią jednak, że na spotkaniach przedstawicieli 25 państw można co najwyżej przeprowadzić głosowanie, ale nie sposób dyskutować - dlatego porozumienia muszą być zawierane wcześniej w mniejszym gronie.
Spółka globalnych graczy
Potencjał krajów tworzących supertrójkąt mówi sam za siebie. Wspólnie wytwarzają one grubo ponad połowę PKB piętnastki, a mieszka w nich ponad połowa ludności unii. Są też największymi płatnikami do wspólnej unijnej kasy. Nie zmieni się to znacząco po rozszerzeniu wspólnoty o państwa w większości małe i ubogie. Francja, Wielka Brytania i Niemcy to zresztą jedyne europejskie mocarstwa liczące się zarazem na scenie globalnej. Należą do pięciu potęg gospodarczych świata. Francja i Wielka Brytania wchodzą w skład Rady Bezpieczeństwa ONZ i posiadają broń nuklearną oraz dwie najbardziej mobilne armie w Europie, co ma pierwszorzędne znaczenie w momencie, gdy kluczową kwestią w unijnej polityce staje się bezpieczeństwo.
Idea "dyrektoriatu mocarstw" - w tym czy innym składzie - pojawiała się na Starym Kontynencie od stuleci. Integracja po II wojnie światowej miała zerwać z tym modelem, stawiając na współpracę opartą na poszukiwaniu równowagi i solidarności między państwami o różnych potencjałach. Na takich zasadach kieszonkowe państwa Beneluksu godziły się na wiodącą rolę Francji i Niemiec, gdyż ich pojednanie i zbliżenie było korzystne dla wszystkich.
Teraz jednak - jak mówi "Wprost" Daniel Gros, szef prestiżowego Center for European Policy Studies, te kraje "straciły moralną legitymację do nadawania tonu w unii". Francja i Niemcy od dawna najgorzej radzą sobie z wprowadzaniem uregulowań unijnych do prawa narodowego, a w dodatku złamały kryteria stabilizacyjne euro, choć wcześniej żądały od innych ich rygorystycznego spełniania. Mimo to Wielka Brytania dołącza do tego duetu i na nic się raczej zda protest Franco Frattiniego, ministra spraw zagranicznych Włoch. Frattini głosi, że wzmocnienie współpracy w ramach tej struktury byłoby zagrożeniem dla innych członków UE i prostą drogą do pogłębienia w niej podziałów.
Gra na dwóch fortepianach
Brytyjska dyplomacja wykazała się znakomitym wyczuciem sytuacji i umiejętnością prowadzenia zakulisowych rozgrywek. To wręcz poglądowa lekcja realpolitik wedle dewizy: jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się i zacznij im przewodzić.
Ministrowi Jackowi Strawowi nie przyszło do głowy, by walić pięścią w stół na szczycie UE w Brukseli. Dla Londynu było niezwykle korzystne to, że kością niezgody stała się kwestia metody liczenia głosów, a tym samym w roli adwersarzy Niemiec i Francji wystąpiły Hiszpania i Polska. Gdyby nie to, Wielka Brytania znalazłaby się pod wielką presją, by ustąpić z trwania co najmniej przy jednej z tzw. czerwonych linii swej polityki i - na przykład - wyrazić zgodę na przyjęcie wspólnych rozwiązań w sprawie podatków czy bezpieczeństwa socjalnego. Londyn nie tylko zdołał obronić swoje interesy, ale jeszcze stał się pożądanym partnerem Berlina i Paryża. Nagle przestało mieć znaczenie, że Brytyjczycy pozostają wiecznymi unijnymi outsiderami spoza strefy euro.
Dodatkową, a może nawet najważniejszą kartą atutową w ręku brytyjskiej dyplomacji podczas unijnej rozgrywki o zakres wpływów stało się "strategiczne partnerstwo" ze Stanami Zjednoczonymi. Nie oznacza to jednak zaniechania jednoczes-nej gry na unijnym fortepianie. Z jednej strony Brytyjczycy podpisali list ośmiu w sprawie Iraku, wymierzony w Niemcy i Francję, ale z drugiej poparli stanowisko tych państw w kwestii unijnego budżetu, nie zgadzając się na jego zwiększenie w latach 2007-2013. Chrztem bojowym supertrójkąta była wizyta szefów dyplomacji Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii w Iranie w październiku ubiegłego roku, na którą nie zabrano Javiera Solany, wysokiego przedstawiciela UE do spraw polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Inicjatywa zakończyła się sukcesem - ajatollahowie przystali na wzmocnione inspekcje Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. - Unijna polityka zagraniczna jest zapisana na papierze, a my zapełniliśmy ją treścią - podsumował Jack Straw.
Waszyngton, dla którego kontrola irańskiego programu nuklearnego jest priorytetem polityki bezpieczeństwa, zareagował nerwowo. Stawką w tej rozgrywce są jednak miliardy euro, które można zyskać dzięki inwestycjom i wymianie handlowej z Iranem. USA nie mają na nie szans, dopóki w ich relacjach z Teheranem nie zostanie zakopany topór wojenny. Wielka Brytania pokazała, że nawet wbrew stanowisku Waszyngtonu nie zamierza rezygnować z lukratywnych kontraktów oraz starej dewizy, że Albion nie ma stałych przyjaciół, lecz tylko stałe interesy.
Różnice (nie) do przezwyciężenia?
W polityce bezpieczeństwa (i związanym z nią biznesie) państwa supertrójkąta poszły jeszcze dalej, stawiając w listopadzie ubieg-łego roku - po długich latach sporów - na wzmocnienie współpracy w tej dziedzinie. Dzięki temu porozumieniu na grudniowym szczycie UE w Brukseli - w relacjach medialnych zdominowanym przez fiasko rozmów o konstytucji - zdecydowano o utworzeniu unijnych komórek planowania wojskowego zarówno przy Radzie Ministrów UE, jak i w Kwaterze Głównej NATO. Jak powiedział "Wprost" John Palmer, to posunięcie - choć sprawia wrażenie skromnego - "jest wyraźnym krokiem w kierunku powołania unijnego ministra spraw zagranicznych oraz wyrażenia zgody na większościowe decyzje w sprawach polityki zagranicznej i obrony, a co za tym idzie - odgrywania przez UE globalnej roli".
Nieprzypadkowo Solana mianował Brytyjczyka Nicka Witneya szefem nowo powstałej unijnej agencji do spraw obronnych, która ma koordynować współpracę przemysłu zbrojeniowego i wojskową z różnych krajów.
Wobec tej nowej geometrii podejmowania decyzji w Europie staje się bardziej zrozumiałe, dlaczego Londyn udzielił poparcia Francji i Niemcom w sprawie łamania przez te kraje kryteriów stabilizacyjnych euro. Paryż i Berlin liczą teraz, że na szczycie supertrójkąta uda się zbliżyć stanowiska w innych kwestiach polityki gospodarczej.
Zdaniem Daniela Grosa, jest to jednak bariera, o którą triumwirat łatwo może się rozbić. Jak powiedział "Wprost" Gros, jest to taktyczne porozumienie, mające przede wszystkim charakter operacji PR. - To próba nacisku na inne kraje, by poszły na kompromis w sprawie traktatu konstytucyjnego, bo inaczej skażą się na marginalizację. Pomysł, że Niemcy, Francja i Wielka Brytania mogłyby odgrywać długofalowo rolę unijnego dyrektoriatu, jest nierealistyczny - twierdzi Gros. Brytyjczyków zbyt różnią od Francuzów i Niemców poglądy na gospodarkę i sprawy zagraniczne. - Ton integracji są zdolne nadawać te kraje, które mają coś konstruktywnego do zaoferowania partnerom, a nie działają w imię wąsko pojmowanych własnych interesów. A co konstruktywnego zaproponowały państwa tego supertrójkąta: storpedowanie euro i niechętny stosunek do nowych członków unii? - pyta retorycznie Gros.
Rozgrywający i rozgrywani |
---|
Włodzimierz Cimoszewicz minister spraw zagranicznych Póki inicjatywy typu trójkąt Francja, Niemcy, Wielka Brytania służą Unii Europejskiej, nie widzę powodu do niepokoju. W końcu Polska - w ramach inicjatywy trójkąta weimarskiego - również realizuje swe europejskie cele w dialogu regionalnym. Podobnych grup w Europie jest zresztą więcej i wszystkie sprzyjają spójności europejskiej. Tego typu inicjatywy dyplomatyczne trzeba zawsze oceniać po efektach. Zobaczymy, jakie skutki przyniesie spotkanie berlińskie. W unii nie powinno być "rozgrywających", bo wówczas musieliby się pojawić też "rozgrywani". Idea solidarności - podstawowa idea, jaką kieruje się unia od zarania - wymaga, by wszyscy partnerzy czuli się współodpowiedzialni za kształt wspólnoty. Tworzenie jakichkolwiek "grup przewodnich" nie będzie temu służyło. Trzeba przy tym pamiętać, że z uwagi chociażby na potencjał gospodarczy i wpływy polityczne część członków unii jest bardziej predestynowana do podejmowania działań inicjujących. Dobrym przykładem jest efektywny wpływ trójki Francja, Niemcy, Wielka Brytania na bieg zdarzeń dotyczących programu nuklearnego Iranu. Co się zaś tyczy polityki obronnej i bezpieczeństwa, potwierdzamy, że Polska jest gotowa przystąpić do "twardego jądra" wdrażającego tę politykę, opierając się na zasadach, które udało się uzgodnić w ostatnich miesiącach 2003 r. |
Więcej możesz przeczytać w 7/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.