Marzyciele" to parada obyczajowych prowokacji, naruszanie wszelkich tabu z kazirodztwem w tle
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, nowy film Bernardo Bertolucciego "Marzyciele" opowiada o atmosferze, jaka panowała w Paryżu w roku 1968, tuż przed wybuchem młodzieżowej rewolty. Mamy tu połączenie polityki i prowokacji seksualnej w dość zaskakujących proporcjach.
Zygmunt Kałużyński: To połączenie należy do tradycji zbuntowanego pokolenia, które reprezentuje Bertolucci. Ma on obecnie 63 lata, a w "Marzycielach" niespodziewanie wraca do swojej młodości i ocenia ówczesny przewrót jako nieudany zarówno w sferze społecznej, jak i obyczajowej.
TR: Tylko czy ten film jest rzeczywiście o rewolucji? Jego bohaterowie to trójka młodych ludzi: francuskie rodzeństwo popisujące się przed amerykańskim kolegą swoim wyzwolonym, pełnym perwersji sposobem życia. Obserwujemy paradę obyczajowych prowokacji z kazirodztwem w tle.
ZK: Niech pan zwróci uwagę, od czego tu się wszystko zaczyna. W Paryżu został odwołany Henri Langlois, szef Filmoteki. Był to amator, który jeszcze za czasów studenckich zaczął zbierać filmy i później przekształcił ten zbiór w instytucję - CinémathŻque Franaise. Była to jednak firma prowadzona w sposób amatorski, co zdenerwowało ministra kultury.
TR: Owym ministrem kultury był sam André Malraux.
ZK: Właśnie, bardzo ważny pisarz, jeden z najwybitniejszych francuskich krytyków, jeśli idzie o sztukę. Problem w tym, że pomimo całego tego bałaganu Langlois był już symbolem: wokół Filmoteki skupili się młodzi działacze, którzy chcieli odnowić sztukę filmową, między innymi Godard, Chabrol i właśnie Bertolucci. Obrona Langloisa okazała się walką o generalne zmiany w całej współczesnej kulturze.
TR: Ale tego w "Marzycielach" nie ma!
ZK: Zaraz, przecież wszyscy bohaterowie są maniakami filmu. Ów młody Amerykanin przyjeżdża, bo chciałby skorzystać z Filmoteki, tymczasem ona jest zamknięta.
TR: Ejże. Wcale nie jestem pewien, czy chodzi im o oglądanie filmów, czy o zabawę nimi - organizowanie czegoś w rodzaju "gry w butelkę".
ZK: No, może w filmie tak to wygląda, ale wtedy szło naprawdę o kulturę! Ta para (brat i siostra) zaprasza Amerykanina do swojego domu, żeby bawić się kinem.
TR: Cha, cha! Ładna mi zabawa: ten, kto nie zgadnie, z jakiego filmu pochodzi określony fragment, ma się na oczach pozostałych masturbować albo odbyć stosunek
ZK: Miłość do kina łączy się tutaj ze swobodą obyczajową. To nie jest przypadkowe, że zaczyna się od zgadywanek mających sprawdzić, czy dobrze pamiętamy ulubione filmy, a kończy na granicy chorobliwej perwersji.
TR: Nie, panie Zygmuncie, kończy się na rzucaniu koktajlem Mołotowa w policjantów na ulicach Paryża. Zresztą to zakończenie przypomniało mi trochę finał "Przedwiośnia" w reżyserii Filipa Bajona.
ZK: Zaraz, według mnie, kończy się sceną nihilistycznej desperacji. Trzy splecione nagie ciała leżą zmęczone w łóżku. Dziewczyna podnosi się i włącza gaz, bo w jej odczuciu już nie ma dalszej drogi. To jest kres ich możliwości buntu, zamieniającego się w anarchię i nihilizm.
TR: No właśnie, nawet samobójstwa nie potrafi zorganizować.
ZK: Ta scena ma wymiar symboliczny: gdy z rury syczy odkręcony gaz, do lokalu wpada kamień rzucony z ulicy. Rozbija szybę, czyli samobójstwo nie będzie już możliwe. I dopiero wtedy owa para rusza na ulicę z koktajlem Mołotowa.
TR: Myśli pan, panie Zygmuncie, że oni wiedzą, o co chodzi tym na ulicy?
ZK: To już jest inna rewolta. Protest przeciwko zdjęciu Langloisa w lutym 1968 r. był tylko zapowiedzią. Potem nasi bohaterowie barłożyli się seksualnie i tak doczekali maja, kiedy już cały kraj został objęty tym ruchem
TR: No chyba nie tym ruchem? W maju był to już głównie protest młodych ludzi żądających liberalizmu w polityce i obyczajowości.
ZK: Bertolucci daje bolesną, ironiczną i pogardliwą krytykę tego ruchu. Był on komunistą należącym do najbardziej wtedy radykalnej partii włoskiej i wiązał z tym ruchem ogromne nadzieje. Spodziewał się całkowitego przewrotu społecznego. Tymczasem w maju 1968 r. to była rewolucja kulturalna, a nie polityczna. Ona nie zamierzała naruszyć ustroju, tylko żądała unowocześ-nienia sposobu myślenia. Dlatego nie było żadnej krwawej ofiary. Koktajle Mołotowa może i rzucano, ale nasza para jednak nie zginęła. Została w swoim zwyrodnieniu.
TR: Mam wrażenie, że Bertolucci pokazał tę rewolucję raczej jako zmierzch epoki niż jako świt.
ZK: To widać już w samym tytule. "The Dreamers" to nie żadni marzyciele, tylko wycieńczeni męczącym snem obsesjonaci. n
Zygmunt Kałużyński: To połączenie należy do tradycji zbuntowanego pokolenia, które reprezentuje Bertolucci. Ma on obecnie 63 lata, a w "Marzycielach" niespodziewanie wraca do swojej młodości i ocenia ówczesny przewrót jako nieudany zarówno w sferze społecznej, jak i obyczajowej.
TR: Tylko czy ten film jest rzeczywiście o rewolucji? Jego bohaterowie to trójka młodych ludzi: francuskie rodzeństwo popisujące się przed amerykańskim kolegą swoim wyzwolonym, pełnym perwersji sposobem życia. Obserwujemy paradę obyczajowych prowokacji z kazirodztwem w tle.
ZK: Niech pan zwróci uwagę, od czego tu się wszystko zaczyna. W Paryżu został odwołany Henri Langlois, szef Filmoteki. Był to amator, który jeszcze za czasów studenckich zaczął zbierać filmy i później przekształcił ten zbiór w instytucję - CinémathŻque Franaise. Była to jednak firma prowadzona w sposób amatorski, co zdenerwowało ministra kultury.
TR: Owym ministrem kultury był sam André Malraux.
ZK: Właśnie, bardzo ważny pisarz, jeden z najwybitniejszych francuskich krytyków, jeśli idzie o sztukę. Problem w tym, że pomimo całego tego bałaganu Langlois był już symbolem: wokół Filmoteki skupili się młodzi działacze, którzy chcieli odnowić sztukę filmową, między innymi Godard, Chabrol i właśnie Bertolucci. Obrona Langloisa okazała się walką o generalne zmiany w całej współczesnej kulturze.
TR: Ale tego w "Marzycielach" nie ma!
ZK: Zaraz, przecież wszyscy bohaterowie są maniakami filmu. Ów młody Amerykanin przyjeżdża, bo chciałby skorzystać z Filmoteki, tymczasem ona jest zamknięta.
TR: Ejże. Wcale nie jestem pewien, czy chodzi im o oglądanie filmów, czy o zabawę nimi - organizowanie czegoś w rodzaju "gry w butelkę".
ZK: No, może w filmie tak to wygląda, ale wtedy szło naprawdę o kulturę! Ta para (brat i siostra) zaprasza Amerykanina do swojego domu, żeby bawić się kinem.
TR: Cha, cha! Ładna mi zabawa: ten, kto nie zgadnie, z jakiego filmu pochodzi określony fragment, ma się na oczach pozostałych masturbować albo odbyć stosunek
ZK: Miłość do kina łączy się tutaj ze swobodą obyczajową. To nie jest przypadkowe, że zaczyna się od zgadywanek mających sprawdzić, czy dobrze pamiętamy ulubione filmy, a kończy na granicy chorobliwej perwersji.
TR: Nie, panie Zygmuncie, kończy się na rzucaniu koktajlem Mołotowa w policjantów na ulicach Paryża. Zresztą to zakończenie przypomniało mi trochę finał "Przedwiośnia" w reżyserii Filipa Bajona.
ZK: Zaraz, według mnie, kończy się sceną nihilistycznej desperacji. Trzy splecione nagie ciała leżą zmęczone w łóżku. Dziewczyna podnosi się i włącza gaz, bo w jej odczuciu już nie ma dalszej drogi. To jest kres ich możliwości buntu, zamieniającego się w anarchię i nihilizm.
TR: No właśnie, nawet samobójstwa nie potrafi zorganizować.
ZK: Ta scena ma wymiar symboliczny: gdy z rury syczy odkręcony gaz, do lokalu wpada kamień rzucony z ulicy. Rozbija szybę, czyli samobójstwo nie będzie już możliwe. I dopiero wtedy owa para rusza na ulicę z koktajlem Mołotowa.
TR: Myśli pan, panie Zygmuncie, że oni wiedzą, o co chodzi tym na ulicy?
ZK: To już jest inna rewolta. Protest przeciwko zdjęciu Langloisa w lutym 1968 r. był tylko zapowiedzią. Potem nasi bohaterowie barłożyli się seksualnie i tak doczekali maja, kiedy już cały kraj został objęty tym ruchem
TR: No chyba nie tym ruchem? W maju był to już głównie protest młodych ludzi żądających liberalizmu w polityce i obyczajowości.
ZK: Bertolucci daje bolesną, ironiczną i pogardliwą krytykę tego ruchu. Był on komunistą należącym do najbardziej wtedy radykalnej partii włoskiej i wiązał z tym ruchem ogromne nadzieje. Spodziewał się całkowitego przewrotu społecznego. Tymczasem w maju 1968 r. to była rewolucja kulturalna, a nie polityczna. Ona nie zamierzała naruszyć ustroju, tylko żądała unowocześ-nienia sposobu myślenia. Dlatego nie było żadnej krwawej ofiary. Koktajle Mołotowa może i rzucano, ale nasza para jednak nie zginęła. Została w swoim zwyrodnieniu.
TR: Mam wrażenie, że Bertolucci pokazał tę rewolucję raczej jako zmierzch epoki niż jako świt.
ZK: To widać już w samym tytule. "The Dreamers" to nie żadni marzyciele, tylko wycieńczeni męczącym snem obsesjonaci. n
Więcej możesz przeczytać w 7/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.