Żenującą wymianą obelg na scenie zakończyły się wspólne występy Simona i Garfunkela
Zaprzyjaźnili się podczas szkolnego przedstawienia "Alicji w krainie czarów" w nowojorskiej dzielnicy Queens. Mały drobny Paul Simon grał Białego Królika, a tyczkowaty ryży Art Garfunkel - uśmiechniętego Kota z Cheshire. Przez następne 50 lat więcej było w ich znajomości wojen niż przyjaźni. Garfunkel nazwał niedawno te wojny "kilkoma zakłóceniami". Ale chyba nie wypadało inaczej mówić, skoro amerykańska trasa koncertowa Simona i Garfunkela - pod wezwaniem Friends Tour - przyniosła 53 mln dolarów wpływów.
Nowojorski duet wszedł do historii muzyki rozrywkowej dzięki przebojom "The Sound Of Silence", "Homeward Bound", "Hazy Shade Of Winter", "Mrs. Robinson" i "Bridge Over Troubled Water". Mało kto wspomina, że kiedy powstawała ta ostatnia piosenka, będąca zarazem tytułem pożegnalnego albumu z 1970 r., każdy z wokalistów nagrywał swoje partie osobno, aby tylko nie spotkać w studiu partnera. Mało kto pamięta, że przed dziesięciu laty wspólne występy obu panów zakończyły się żenującą wymianą obelg na scenie - na oczach osłupiałej widowni. Bo i po co rozpamiętywać stare urazy, pretensje, kłótnie o pieniądze, kiedy się odbiera prestiżową nagrodę Grammy 2004 - za osiągnięcia całego życia. Okazało się, że marka Simon and Garfunkel jest nadal jednym z najbardziej kasowych znaków firmowych w amerykańskim show-biznesie.
Nowojorskie Słowiki
W 1957 r. Paul i Art odkryli, że całkiem dobrze idzie im wspólne śpiewanie i - zapatrzeni w duet Everly Brothers - postanowili spróbować sił jako... Tom and Jerry (bohaterowie znanej kreskówki). Debiutancki album "Wednesday Morning, 3 A.M." (1964), już podpisany Simon and Garfunkel, nie wzbudził większego zainteresowania. Nowy Jork zafascynowany folkiem wolał weterana Pete'a Seegera i Boba Dylana - młodego spadkobiercę tradycji Woody'ego Guthriego. Pewnie kariera Simona i Garfunkela wtedy zakończyłaby się, gdyby ich płycie baczniej się nie przyjrzał Tom Wilson. Ten producent wczesnych nagrań Dylana wyłuskał z albumu utwór "The Sound Of Silence" i postanowił nagrać go na nowo - z elektryczną gitarą i perkusją. To był strzał w dziesiątkę. W 1966 r. "The Sound Of Silence" wspiął się na szczyt listy przebojów i zainaugurował serię bestsellerowych nagrań singlowych oraz multiplatynowych albumów, które tylko w Stanach Zjednoczonych rozeszły się w 40 mln egzemplarzy.
Simon and Garfunkel dzielnie bronili honoru Nowego Jorku w czasach dominacji hipisowskiego rocka z zachodniego wybrzeża. Ich utwory utrzymane w duchu kontestacji lat 60. ("America", "Mrs. Robinson", "The Boxer") wyróżniały się błyskotliwymi tekstami i wyrafinowaną, by nie powiedzieć salonową ogładą melodyczną i brzmieniową. W nieskazitelnych harmoniach wokalnych był jakiś rys narcystyczny. To niekoniecznie było wadą dla publiczności skłonnej do zaakceptowania inteligentnego, podszytego folkiem popu niż hałaśliwego rocka. Prawdziwy problem duetu polegał na tym, że nie był on zarazem tandemem autorskim, amerykańskim odpowiednikiem spółki Lennon-McCartney. Cały repertuar stworzył Simon, zaś Garfunkel był tylko głosem, a to mu nie poprawiało humoru. Zwłaszcza gdy przychodziło do podziału honorariów. W efekcie im bardziej wyszukana i bogata stawała się muzyka duetu - jej ewolucję doskona-le dokumentują dwa ostatnie albumy: "Bookends" (1968) i "Bridge Over Troubled Water" (1970) - tym szybciej schładzała się niegdysiejsza przyjaźń. Postronnemu widzowi zawieszenie działalności duetu w momencie największego sukcesu wydawało się posunięciem absurdalnym.
Legenda, czyli proteza
Najprawdopodobniej podczas realizacji filmu "Absolwent", którego muzycznym tematem stał się utwór "Mrs. Robinson", a w tle pojawiają się fragmenty innych piosenek Simona and Garfunkela, w głowie gorszej połowy duetu zrodziły się marzenia o karierze aktorskiej. Po furorze, jaką zrobił "Absolwent", Garfunkel wystąpił w dwóch następnych filmach Mike'a Nicholsa: "Paragraf 22" oraz "Porozmawiajmy o kobietach". I na tym pula jego aktorskich sukcesów się wyczerpała. Owszem, były różne role i rólki, jednak nie miały one większego znaczenia. Także płyty Garfunkela cieszyły się raczej umiarkowanym i - począwszy od "Breakaway" (1975) - nieubłaganie malejącym powodzeniem. Tymczasem Simon jako solista odnosił sukcesy. Trzeci solowy album "Still Crazy After All These Years" (1975) przyniósł mu nagrodę Grammy. Drugą zdobył multiplatynowy "Graceland" (1986) inspirowany muzyką Południowej Afryki, a cztery lata później nie mniejszym powodzeniem cieszył się "The Rhythm Of The Saints", czerpiący z bogatej tradycji ludowej muzyki brazylijskiej.
Simon nieraz podawał pomocną rękę koledze w trudnych chwilach. Kiedy Garfunkel nagrał w 1977 r. album "Watermark", dopiero jego drugie wydanie, wzbogacone o utwór "Wonderful World" nagrany z udziałem Simona i Jamesa Taylora, wzbudziło zainteresowanie słuchaczy. W 1981 r. po porażce "Fate Of Breakfast" od całkowitej banicji ze świata przemysłu rozrywkowego uratował Garfunkela koncert z Simonem w nowojorskim Central Parku. Obejrzało go pół miliona widzów, a pamiątką po tym występie był album "Concert In Central Park". Podobna sytuacja powtórzyła się w 1993 r., kiedy bilety na 21 koncertów w Nowym Jorku rozeszły się jak świeże bułeczki. Dziesięć lat później sytuacja się zmieniła. Tym razem obu 61-letnim wokalistom potrzebny był sukces i odnieśli go, słusznie stawiając na swoją legendę oraz nienasycony apetyt amerykańskiej publiczności na nostalgiczne podróże w przeszłość. Odpowiedź na pytanie, czy reszta świata powita weteranów z podobnym entuzjazmem, przyniesie wielkie tournée planowane na drugą połowę 2004 r.
Nowojorski duet wszedł do historii muzyki rozrywkowej dzięki przebojom "The Sound Of Silence", "Homeward Bound", "Hazy Shade Of Winter", "Mrs. Robinson" i "Bridge Over Troubled Water". Mało kto wspomina, że kiedy powstawała ta ostatnia piosenka, będąca zarazem tytułem pożegnalnego albumu z 1970 r., każdy z wokalistów nagrywał swoje partie osobno, aby tylko nie spotkać w studiu partnera. Mało kto pamięta, że przed dziesięciu laty wspólne występy obu panów zakończyły się żenującą wymianą obelg na scenie - na oczach osłupiałej widowni. Bo i po co rozpamiętywać stare urazy, pretensje, kłótnie o pieniądze, kiedy się odbiera prestiżową nagrodę Grammy 2004 - za osiągnięcia całego życia. Okazało się, że marka Simon and Garfunkel jest nadal jednym z najbardziej kasowych znaków firmowych w amerykańskim show-biznesie.
Nowojorskie Słowiki
W 1957 r. Paul i Art odkryli, że całkiem dobrze idzie im wspólne śpiewanie i - zapatrzeni w duet Everly Brothers - postanowili spróbować sił jako... Tom and Jerry (bohaterowie znanej kreskówki). Debiutancki album "Wednesday Morning, 3 A.M." (1964), już podpisany Simon and Garfunkel, nie wzbudził większego zainteresowania. Nowy Jork zafascynowany folkiem wolał weterana Pete'a Seegera i Boba Dylana - młodego spadkobiercę tradycji Woody'ego Guthriego. Pewnie kariera Simona i Garfunkela wtedy zakończyłaby się, gdyby ich płycie baczniej się nie przyjrzał Tom Wilson. Ten producent wczesnych nagrań Dylana wyłuskał z albumu utwór "The Sound Of Silence" i postanowił nagrać go na nowo - z elektryczną gitarą i perkusją. To był strzał w dziesiątkę. W 1966 r. "The Sound Of Silence" wspiął się na szczyt listy przebojów i zainaugurował serię bestsellerowych nagrań singlowych oraz multiplatynowych albumów, które tylko w Stanach Zjednoczonych rozeszły się w 40 mln egzemplarzy.
Simon and Garfunkel dzielnie bronili honoru Nowego Jorku w czasach dominacji hipisowskiego rocka z zachodniego wybrzeża. Ich utwory utrzymane w duchu kontestacji lat 60. ("America", "Mrs. Robinson", "The Boxer") wyróżniały się błyskotliwymi tekstami i wyrafinowaną, by nie powiedzieć salonową ogładą melodyczną i brzmieniową. W nieskazitelnych harmoniach wokalnych był jakiś rys narcystyczny. To niekoniecznie było wadą dla publiczności skłonnej do zaakceptowania inteligentnego, podszytego folkiem popu niż hałaśliwego rocka. Prawdziwy problem duetu polegał na tym, że nie był on zarazem tandemem autorskim, amerykańskim odpowiednikiem spółki Lennon-McCartney. Cały repertuar stworzył Simon, zaś Garfunkel był tylko głosem, a to mu nie poprawiało humoru. Zwłaszcza gdy przychodziło do podziału honorariów. W efekcie im bardziej wyszukana i bogata stawała się muzyka duetu - jej ewolucję doskona-le dokumentują dwa ostatnie albumy: "Bookends" (1968) i "Bridge Over Troubled Water" (1970) - tym szybciej schładzała się niegdysiejsza przyjaźń. Postronnemu widzowi zawieszenie działalności duetu w momencie największego sukcesu wydawało się posunięciem absurdalnym.
Legenda, czyli proteza
Najprawdopodobniej podczas realizacji filmu "Absolwent", którego muzycznym tematem stał się utwór "Mrs. Robinson", a w tle pojawiają się fragmenty innych piosenek Simona and Garfunkela, w głowie gorszej połowy duetu zrodziły się marzenia o karierze aktorskiej. Po furorze, jaką zrobił "Absolwent", Garfunkel wystąpił w dwóch następnych filmach Mike'a Nicholsa: "Paragraf 22" oraz "Porozmawiajmy o kobietach". I na tym pula jego aktorskich sukcesów się wyczerpała. Owszem, były różne role i rólki, jednak nie miały one większego znaczenia. Także płyty Garfunkela cieszyły się raczej umiarkowanym i - począwszy od "Breakaway" (1975) - nieubłaganie malejącym powodzeniem. Tymczasem Simon jako solista odnosił sukcesy. Trzeci solowy album "Still Crazy After All These Years" (1975) przyniósł mu nagrodę Grammy. Drugą zdobył multiplatynowy "Graceland" (1986) inspirowany muzyką Południowej Afryki, a cztery lata później nie mniejszym powodzeniem cieszył się "The Rhythm Of The Saints", czerpiący z bogatej tradycji ludowej muzyki brazylijskiej.
Simon nieraz podawał pomocną rękę koledze w trudnych chwilach. Kiedy Garfunkel nagrał w 1977 r. album "Watermark", dopiero jego drugie wydanie, wzbogacone o utwór "Wonderful World" nagrany z udziałem Simona i Jamesa Taylora, wzbudziło zainteresowanie słuchaczy. W 1981 r. po porażce "Fate Of Breakfast" od całkowitej banicji ze świata przemysłu rozrywkowego uratował Garfunkela koncert z Simonem w nowojorskim Central Parku. Obejrzało go pół miliona widzów, a pamiątką po tym występie był album "Concert In Central Park". Podobna sytuacja powtórzyła się w 1993 r., kiedy bilety na 21 koncertów w Nowym Jorku rozeszły się jak świeże bułeczki. Dziesięć lat później sytuacja się zmieniła. Tym razem obu 61-letnim wokalistom potrzebny był sukces i odnieśli go, słusznie stawiając na swoją legendę oraz nienasycony apetyt amerykańskiej publiczności na nostalgiczne podróże w przeszłość. Odpowiedź na pytanie, czy reszta świata powita weteranów z podobnym entuzjazmem, przyniesie wielkie tournée planowane na drugą połowę 2004 r.
Więcej możesz przeczytać w 7/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.