Jedzenie to przyjemność odzyskana po latach upokorzeń w "punktach zbiorowego żywienia
Słuchając radia podczas jazdy samochodem, trafiłem na "pierwsze radio informacyjne", jak się samo prezentuje, czyli Tok FM. Występuje tam kilku znakomitych publicystów (m.in. Maciej Rybiński i Rafał Ziemkiewicz), więc postanowiłem posłuchać, o czym informuje owo "pierwsze radio". Wtedy akurat głównie o antyglobalistach, traktowanych z wielkim szacunkiem, przedstawianych jako "alterglobaliści". Jest to - widać - nowy kanon poprawności politycznej, tak jak czytam i słyszę o "bojownikach" palestyńskich i "bojownikach" Al-Kaidy. Jeśli morderców politycznych coraz częściej nazywa się u nas w mediach bojownikami, to dlaczego chuliganów politycznych nie nazywać tak, jak sobie tego życzą?
Postępowi dziennikarze, głównie rodem z "Gazety Wyborczej", z wyżyn swojej postępowości podkpiwali sobie z policji, której tyle ściągnięto na Bogu ducha winnych "postępowców" chcących zmienić świat na lepszy. "Postępowcami" i ich sloganami na poziomie dzieci ze szkoły specjalnej troski zajmę się kiedy indziej. Tutaj chciałem tylko zwrócić uwagę, że w Warszawie siły policyjne były liczniejsze od chuliganów politycznych i dlatego właśnie, a nie z innego powodu, nie doszło do rozróby. W końcu przyjemnie jest rozrabiać wtedy, gdy ma się poczucie bezkarności, a w Warszawie tego poczucia zabrakło, bo można było zdrowo oberwać - i chwała policji za stworzenie takiego wrażenia!
"Urzędowanko"
Słuchałem Radia Tok FM jeszcze ze dwa razy. Za każdym razem występujący tam ludzie zasługiwali na miano mrożkowskich "postępowców"! Trafiłem tam na przykład na wywiad dotyczący tego, jak się odżywiamy. Jego treść odpowiadała "postępowością" komentarzom na temat chuliganów politycznych. Oczywiście odżywiamy się źle, niezdrowo, jemy hamburgery w fast foodach i w ogóle jemy szybko, bo takie okropne czasy nastały, że trzeba pracować i spieszyć się z jedzeniem. Mówiła przede wszystkim "postępowa" pani redaktor. Nie wiem, w jakim wieku jest ta pani, ale "okropne czasy, w których trzeba pracować" każą się domyślać, że jest ukrytą zwolenniczką Leppera, który też zapewnia, że za Gierka było najlepiej. W jednym pani redaktor miała rację. Za Gierka naprawdę można się było nie spieszyć z jedzeniem. Najbardziej leniwym udawało się rozciągnąć "urzędowanko" - czyli herbatkę i kanapki po przyjściu do pracy, obiadek w stołówce oraz drugą herbatkę przed końcem pracy - co najmniej na pół urzędowania.
W pracy fizycznej też nie było lepiej, tyle że inaczej. Kiedy w czasie wakacji pod koniec lat 50. dorabiałem jako brakarz w fabryce materiałów budowlanych, robotnicy pilnowali, by nie przekroczyć zbytnio normy i pracowali też około czterech godzin - między pierwszym śniadaniem, drugim śniadaniem a dwugodzinną drzemką w pobliskich krzakach. Wtedy rzeczywiście można się było nie spieszyć!
Ostatnia przyjemność
Pani dietetyczka (zawód, nie orientacja w parlamencie!) mniej więcej do połowy wywiadu nie dała się ogłupić i odpowiadała oczywistości, ściśle trzymając się swojej specjalności. I rzeczywiście, można się było z nią zgodzić, że lepiej jeść wolniej niż prędzej i w ogóle dobrze dobierać sobie posiłki, jeść zdrowe produkty itp., itd., i kukuryku. Niestety, w pewnym momencie, najwyraźniej ulegając sile przekonywania naszej postępowo-mrożkowskiej redaktorki, powiedziała coś nieprawdopodobnego. Należy dobrze jeść, "bo to przecież ostatnia przyjemność, jaka nam pozostała". Nie wiem, czy pani dietetyczka w swoim zaskakującym sądzie opierała się na własnych doświadczeniach, ale pozostawiając (być może już minione) przyjemności zmysłowe i intelektualne pani dietetyczki na uboczu, chciałbym jej przypomnieć coś, czego albo nie zna, albo już nie pamięta.
O ile bowiem rzeczywiście dzisiaj mamy mniej możliwości celebrowania posiłków w czasie pracy, o tyle to, co jemy w domu, w pracy, w barze szybkiej obsługi czy restauracji, jest o niebo lepszej jakości! Jakość dań w stołówce pracowniczej (pamiętam je doskonale) była poniżej wszelkiej krytyki. Przejście obok baru Praha w centrum Warszawy, naprzeciw Smyka, wymagało dużego samozaparcia od osób obdarzonych - jak ja - jako tako rozwiniętym zmysłem powonienia.
Co zaś się tyczy jedzenia zdrowych produktów, rzecz się miała równie okropnie. Sery żółte dzieliły się na dwa gatunki: gumy i gliny (różniąc się jedynie konsystencją, nie smakiem!). Sery białe z racji ogromnej ilości wody bogatej we wszelkie bakterie pleśniały z dnia na dzień w lodówce. "Ścierwolatki" i inne wędliny nie pleśniały, natomiast po 24-48 godzinach w lodówce nabierały zdrowego, ekologicznego, zielonego koloru (który zniechęcał jednak do jedzenia).
Tak więc jedzenie to przyjemność odzyskana po latach gastronomicznych upokorzeń w "punktach zbiorowego żywienia" i w ośrodkach rozdzielnictwa (zwanych z przyzwyczajenia sklepami). Oczywiście, lepiej pójść do dobrej restauracji bądź czytając lub słuchając redaktorów Makłowicza i Bikonta, przyrządzić samemu coś smacznego. Nawet prostego, na przykład kluski z drobno posiekaną szynką szwarcwaldzką, słusznie zachwalane przez Makłowicza. Szynka szwarcwaldzka (westfalska czy inna tego rodzaju) to zdecydowanie slow food, a jej wyprodukowanie wymaga miesięcy. I daje odpowiednie smakowe efekty!
Ale kiedy nie mam czasu lub nie znam okolicy i nie chcę źle trafić z wyborem lokalu, to wybieram fast food, czyli restaurację McDonald's. Bo wiem, że w tej restauracji, gdziekolwiek bym był, nikt mi nie poda "bigosu na winie", czyli zrobionego z tego, co się pod rękę nawinie z resztek z ostatniego tygodnia. Bo w McDonaldzie przestrzega się żelaznej reguły, że jedzenie nie ma prawa zostać do następnego dnia. I chociaż hamburgerowi daleko do dań, o których tak ciekawie piszą wzmiankowani redaktorzy, to jest on na pewno świeży, zrobiony ze zdrowych składników, jak zalecała udzielająca wywiadu pani dietetyczka.
Hamburger nie cieszy się estymą ani lewicujących "postępowców", ani snobujących się na konserwatyzm pseudoprawicowców. Czytając niejeden artykuł czy felieton takich, pożal się Boże, konserwatystów, napotykałem pisane "z wysoka" zdania o mcdonaldyzacji współczesnego świata. Tak jakby angielskie tradycyjne fish and chips podawane na gazecie stanowiły dla hamburgera jakąś niedoścignioną klasę. Mieszkając w Londynie prawie trzy lata, sprawdziłem to - i nie stanowią! Zdecydowanie wolę hamburgera.
Natomiast ani "postępowców", ani pseudoprawicowców generalnie nie obchodzą nasze wolności - nasze prawo wyboru także tego, co chcemy jeść. Hałaśliwe kampanie przeciw restauracjom McDonald's są właśnie formą ograniczania naszych wolności. Chuligani polityczni, którzy tak niedawno maszerowali po Warszawie, chcieliby nas tego prawa wyboru niedemokratycznie (bo chuligaństwem!) pozbawić. Tymczasem my mamy prawo wyboru. Chcemy i restauracji z rekomendacji mistrzów smaku, i restauracji typu McDonald's.
A jeśli ludzie jedzą za dużo? Ich sprawa! Wprawdzie otyli żyją krócej, ale dzięki kapitalizmowi żyjemy i tak dwa razy dłużej niż nasi przodkowie przed rewolucją przemysłową. Także ci otyli. A w naszym zaścianku żyjemy dłużej, niż żyliśmy jeszcze kilkanaście lat temu (mężczyźni prawie cztery lata dłużej). Najwyraźniej to, jak żyjemy obecnie (włącznie z tym, co jemy), służy nam bardziej niż komunizm (włącznie z gierkowską "ścierwolatką"!).
Postępowi dziennikarze, głównie rodem z "Gazety Wyborczej", z wyżyn swojej postępowości podkpiwali sobie z policji, której tyle ściągnięto na Bogu ducha winnych "postępowców" chcących zmienić świat na lepszy. "Postępowcami" i ich sloganami na poziomie dzieci ze szkoły specjalnej troski zajmę się kiedy indziej. Tutaj chciałem tylko zwrócić uwagę, że w Warszawie siły policyjne były liczniejsze od chuliganów politycznych i dlatego właśnie, a nie z innego powodu, nie doszło do rozróby. W końcu przyjemnie jest rozrabiać wtedy, gdy ma się poczucie bezkarności, a w Warszawie tego poczucia zabrakło, bo można było zdrowo oberwać - i chwała policji za stworzenie takiego wrażenia!
"Urzędowanko"
Słuchałem Radia Tok FM jeszcze ze dwa razy. Za każdym razem występujący tam ludzie zasługiwali na miano mrożkowskich "postępowców"! Trafiłem tam na przykład na wywiad dotyczący tego, jak się odżywiamy. Jego treść odpowiadała "postępowością" komentarzom na temat chuliganów politycznych. Oczywiście odżywiamy się źle, niezdrowo, jemy hamburgery w fast foodach i w ogóle jemy szybko, bo takie okropne czasy nastały, że trzeba pracować i spieszyć się z jedzeniem. Mówiła przede wszystkim "postępowa" pani redaktor. Nie wiem, w jakim wieku jest ta pani, ale "okropne czasy, w których trzeba pracować" każą się domyślać, że jest ukrytą zwolenniczką Leppera, który też zapewnia, że za Gierka było najlepiej. W jednym pani redaktor miała rację. Za Gierka naprawdę można się było nie spieszyć z jedzeniem. Najbardziej leniwym udawało się rozciągnąć "urzędowanko" - czyli herbatkę i kanapki po przyjściu do pracy, obiadek w stołówce oraz drugą herbatkę przed końcem pracy - co najmniej na pół urzędowania.
W pracy fizycznej też nie było lepiej, tyle że inaczej. Kiedy w czasie wakacji pod koniec lat 50. dorabiałem jako brakarz w fabryce materiałów budowlanych, robotnicy pilnowali, by nie przekroczyć zbytnio normy i pracowali też około czterech godzin - między pierwszym śniadaniem, drugim śniadaniem a dwugodzinną drzemką w pobliskich krzakach. Wtedy rzeczywiście można się było nie spieszyć!
Ostatnia przyjemność
Pani dietetyczka (zawód, nie orientacja w parlamencie!) mniej więcej do połowy wywiadu nie dała się ogłupić i odpowiadała oczywistości, ściśle trzymając się swojej specjalności. I rzeczywiście, można się było z nią zgodzić, że lepiej jeść wolniej niż prędzej i w ogóle dobrze dobierać sobie posiłki, jeść zdrowe produkty itp., itd., i kukuryku. Niestety, w pewnym momencie, najwyraźniej ulegając sile przekonywania naszej postępowo-mrożkowskiej redaktorki, powiedziała coś nieprawdopodobnego. Należy dobrze jeść, "bo to przecież ostatnia przyjemność, jaka nam pozostała". Nie wiem, czy pani dietetyczka w swoim zaskakującym sądzie opierała się na własnych doświadczeniach, ale pozostawiając (być może już minione) przyjemności zmysłowe i intelektualne pani dietetyczki na uboczu, chciałbym jej przypomnieć coś, czego albo nie zna, albo już nie pamięta.
O ile bowiem rzeczywiście dzisiaj mamy mniej możliwości celebrowania posiłków w czasie pracy, o tyle to, co jemy w domu, w pracy, w barze szybkiej obsługi czy restauracji, jest o niebo lepszej jakości! Jakość dań w stołówce pracowniczej (pamiętam je doskonale) była poniżej wszelkiej krytyki. Przejście obok baru Praha w centrum Warszawy, naprzeciw Smyka, wymagało dużego samozaparcia od osób obdarzonych - jak ja - jako tako rozwiniętym zmysłem powonienia.
Co zaś się tyczy jedzenia zdrowych produktów, rzecz się miała równie okropnie. Sery żółte dzieliły się na dwa gatunki: gumy i gliny (różniąc się jedynie konsystencją, nie smakiem!). Sery białe z racji ogromnej ilości wody bogatej we wszelkie bakterie pleśniały z dnia na dzień w lodówce. "Ścierwolatki" i inne wędliny nie pleśniały, natomiast po 24-48 godzinach w lodówce nabierały zdrowego, ekologicznego, zielonego koloru (który zniechęcał jednak do jedzenia).
Tak więc jedzenie to przyjemność odzyskana po latach gastronomicznych upokorzeń w "punktach zbiorowego żywienia" i w ośrodkach rozdzielnictwa (zwanych z przyzwyczajenia sklepami). Oczywiście, lepiej pójść do dobrej restauracji bądź czytając lub słuchając redaktorów Makłowicza i Bikonta, przyrządzić samemu coś smacznego. Nawet prostego, na przykład kluski z drobno posiekaną szynką szwarcwaldzką, słusznie zachwalane przez Makłowicza. Szynka szwarcwaldzka (westfalska czy inna tego rodzaju) to zdecydowanie slow food, a jej wyprodukowanie wymaga miesięcy. I daje odpowiednie smakowe efekty!
Ale kiedy nie mam czasu lub nie znam okolicy i nie chcę źle trafić z wyborem lokalu, to wybieram fast food, czyli restaurację McDonald's. Bo wiem, że w tej restauracji, gdziekolwiek bym był, nikt mi nie poda "bigosu na winie", czyli zrobionego z tego, co się pod rękę nawinie z resztek z ostatniego tygodnia. Bo w McDonaldzie przestrzega się żelaznej reguły, że jedzenie nie ma prawa zostać do następnego dnia. I chociaż hamburgerowi daleko do dań, o których tak ciekawie piszą wzmiankowani redaktorzy, to jest on na pewno świeży, zrobiony ze zdrowych składników, jak zalecała udzielająca wywiadu pani dietetyczka.
Hamburger nie cieszy się estymą ani lewicujących "postępowców", ani snobujących się na konserwatyzm pseudoprawicowców. Czytając niejeden artykuł czy felieton takich, pożal się Boże, konserwatystów, napotykałem pisane "z wysoka" zdania o mcdonaldyzacji współczesnego świata. Tak jakby angielskie tradycyjne fish and chips podawane na gazecie stanowiły dla hamburgera jakąś niedoścignioną klasę. Mieszkając w Londynie prawie trzy lata, sprawdziłem to - i nie stanowią! Zdecydowanie wolę hamburgera.
Natomiast ani "postępowców", ani pseudoprawicowców generalnie nie obchodzą nasze wolności - nasze prawo wyboru także tego, co chcemy jeść. Hałaśliwe kampanie przeciw restauracjom McDonald's są właśnie formą ograniczania naszych wolności. Chuligani polityczni, którzy tak niedawno maszerowali po Warszawie, chcieliby nas tego prawa wyboru niedemokratycznie (bo chuligaństwem!) pozbawić. Tymczasem my mamy prawo wyboru. Chcemy i restauracji z rekomendacji mistrzów smaku, i restauracji typu McDonald's.
A jeśli ludzie jedzą za dużo? Ich sprawa! Wprawdzie otyli żyją krócej, ale dzięki kapitalizmowi żyjemy i tak dwa razy dłużej niż nasi przodkowie przed rewolucją przemysłową. Także ci otyli. A w naszym zaścianku żyjemy dłużej, niż żyliśmy jeszcze kilkanaście lat temu (mężczyźni prawie cztery lata dłużej). Najwyraźniej to, jak żyjemy obecnie (włącznie z tym, co jemy), służy nam bardziej niż komunizm (włącznie z gierkowską "ścierwolatką"!).
Więcej możesz przeczytać w 24/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.