500 mld USD wypełnia ocean uprzedzeń dzielących UE i Amerykę
Oficjalnie Biały Dom po podróży prezydenta George'a Busha do Europy nie oczekuje niczego wielkiego - jedynie poparcia projektu rezolucji ONZ w sprawie Iraku. Wizyta Busha będzie też okazją do przekonania partnerów do amerykańskiej koncepcji "szerszego Bliskiego Wschodu". Tuż przed wylotem Busha do Włoch anonimowy członek prezydenckiej świty poinformował jednak prasę, że plany dotyczące rozmów z Europejczykami są bardzo ambitne, wykraczają poza kwestie irackie oraz bliskowschodnie, a prezydent USA postawi pewne sprawy na ostrzu noża.
W wystąpieniu z okazji rocznicy desantu w Normandii prezydent skoncentrował się na II wojnie światowej, unikając przy tym porównań do sytuacji w Iraku. Bush, który w niedawnym przemówieniu do kadetów w szkole sił powietrznych w Kolorado porównał wojnę z terroryzmem i wojnę w Iraku do wspólnego wysiłku aliantów sprzed 60 lat, zmienił retorykę, wyraźnie w odpowiedzi na oczekiwania Europejczyków. Zmienił się też język dyplomacji. Podsekretarz stanu Richard Armitage powtarzał wielokrotnie, że USA są skłonne "złagodzić wszelkie nieporozumienia na forum Rady Bezpieczeństwa i dostosować się do jej sugestii". Tymczasem zarówno Francja, jak i Niemcy wydawały się w ostatnich dniach koncentrować na różnicach zdań. "Washington Post" skomentował tę postawę jako próbę wymuszenia na Białym Domu "dyplomatycznej zapłaty" za Irak.
Fasada solidarności
Charles Kupchan, ekspert ds. europejskich z Council on Foreign Relations, powiedział, że po wspólnych wystąpieniach Chiraca, Schrödera i Busha w Normandii można się spodziewać jedynie "fasadowych pokazów solidarności i wymuszonych uśmiechów".
Niezależnie od tego, czy Amerykanom uda się uzyskać poparcie dla rezolucji irackiej i pomoc w stabilizowaniu Bliskiego Wschodu, gest prezydenta Busha jest bardzo istotny - to pierwsza od roku tak poważna próba ocieplenia stosunków transatlantyckich. Relacje amerykańsko-europejskie osiągnęły poziom nieufności nie znany od czasu konfliktu o Kanał Sueski. Charles Kupchan podkreśla, że sprawa Iraku, która wydawała się kością niezgody, powinna być traktowana tyleż jako przyczyna nieporozumień, co symptom kryzysu dojrzewającego od zakończenia zimnej wojny.
Historycy przypominają skomplikowane relacje Europy i Ameryki w przeszłości. Niechęć wobec Wielkiej Brytanii zniknęła w USA dopiero na przełomie XIX i XX wieku, gdy Stany - będące beneficjantem systemu finansowego stworzonego przez Imperium Brytyjskie - poczuły się do wspólnoty interesów i tradycji. Z okazji jubileuszu królowej Wiktorii w 1897 r. "New York Times" napisał: "Jesteśmy częścią, i to znakomitą częścią, szeroko pojętej Wielkiej Brytanii, która wydaje się tak oczywiście przeznaczona do zdominowania tej planety". Skłonność do izolacjonizmu i protekcjonizmu Ameryki zmieniła jednak dopiero zimna wojna.
Teraz wspólne zagrożenie przestało spajać sojusz atlantycki, a walka o dostęp do światowych rynków zaczęła dzielić partnerów. Na chwilę wydawało się, że Ameryka zamknie się znowu w izolacjonizmie, Francja zaś w poczuciu "skazania na wielkość", jak mawiał generał de Gaulle, skupi się na pozyskiwaniu wpływów w Afryce i Ameryce Łacińskiej. Partnerzy poszukiwali nowej formuły w postkomunistycznym świecie, gdy wydawało się, że nastąpił "koniec historii". Wszystko wskazuje jednak na to, że zamiast końca historii mamy do czynienia ze "zderzeniem cywilizacji". Jeżeli więc USA przyjęły pojednawczy ton w dialogu z UE, to tym lepiej i należy mieć nadzieję, że również druga strona wykaże trochę pokory.
Pigmej ze Starego Kontynentu
Mimo oficjalnych zapewnień prezydenta Chiraca o tym, że między Ameryką a Francją nie ma sporu i nikt nie życzy USA porażki w Iraku, nastawienie większości Europejczyków jest antyamerykańskie i antybushowskie. Hubert Vedrine, były minister spraw zagranicznych Francji i l'enfant terribile jej dyplomacji, postanowił wskazać w artykule w "L'Express" różnice zdań i konflikty interesów, jakie dzielą Paryż i Waszyngton. Zdaniem Vedrine'a, stosunki europejsko-amerykańskie na początku XXI wieku określa przede wszystkim ekonomiczna konkurencja. Europa - twierdzi Vedrine - musi rzucić ekonomiczne wyzwanie USA. Dzięki temu stanie się bardziej spójną federacją, a potwierdzając swoją potęgę gospodarczą, zacznie liczyć na własne siły w kwestiach bezpieczeństwa.
Vedrine chyba niemal nie zauważył zamachów w Madrycie, programu nuklearnego w Iranie, rozrastania się Al-Kaidy czy wreszcie tego, co podkreślają europejscy dyplomaci: nikt, nawet Ameryka, nie może się przeciwstawić terroryzmowi w pojedynkę. Nawet głęboko zintegrowana Europa - na co jeszcze trzeba długo czekać - pozostałaby w porównaniu z militarnym potencjałem USA "militarnym pigmejem". Bez współpracy z Ameryką nie może być mowy o ustabilizowaniu Bliskiego Wschodu ani rozbrojeniu bomby z opóźnionym zapłonem, jaką mogą się okazać Kaukaz i Azja Środkowa.
Bez współpracy gospodarczej i militarnej z USA Europa nie może się czuć bezpieczna. Wreszcie, bez takiej współpracy nie ma mowy o skutecznej pomocy dla głodującej, chorej na AIDS, szarpanej wojnami Afryki, w której radykalny islam robi zawrotną karierę. Henry Kissinger, realista amerykańskiej polityki zagranicznej, zalecając waszyngtońskiej administracji poprawę stosunków transatlantyckich, podkreśla, że w interesie europejskich sojuszników "powinno być - przynajmniej teoretyczne - założenie, że istnieje wspólnota interesów".
Szerszy Bliższy Wschód
Wizyta Busha we Włoszech i Francji, planowana podróż do Irlandii, udział w szczycie NATO w Stambule, wreszcie szczyt G-8, który odbędzie się w Georgii, to początek dyplomatycznej ofensywy Ameryki. Nie chodzi w niej wyłącznie o uzyskanie europejskiej pomocy w Iraku czy większego mandatu dla sił koalicji w tym kraju. USA nie liczą już na wzmocnienie kontyngentu w Iraku przez nowych sojuszników. Zapewne też mają realistyczne oczekiwania dotyczące poparcia przez unię inicjatywy "szerszego Bliskiego Wschodu", oznaczającego spore finansowe i logistyczne zobowiązania. Podejmują jednak wysiłek odbudowania dobrych relacji z Europą, bo rozumieją lepiej od Starego Kontynentu, że pojawiły się wspólne zagrożenia.
Ryzyko spadku przedwyborczych notowań prezydenta Busha, jeśli spotka się on z masowymi ulicznymi protestami, jest też chyba marginalne. Chociaż dla USA istotne są stosunki z europejskimi partnerami, trudno sobie wyobrazić, by miarą popularności prezydenta w Ameryce była życzliwość Francuzów. Polityka zagraniczna raczej nie przesądza w USA o wyniku wyborów. Należałoby liczyć na to, że wyraźna zmiana kursu politycznego, jaki rok temu przyjęła administracja Busha wobec atlantyckich partnerów, spotka się z uznaniem zarówno w USA, jak i Europie. Ekonomiczny ciężar wojny z terroryzmem nie może być na dłuższą metę ponoszony wyłącznie przez Amerykę. Europa ze względów kulturowych, cywilizacyjnych i gospodarczych jest najbardziej naturalnym partnerem USA. A ze względu na własne bezpieczeństwo nie powinna odrzucać propozycji bliższej współpracy.
Skazani na siebie
Jak napisano w "Tokyo Shimbun" przed wyjazdem Busha do Europy, komentując zamachy w Arabii Saudyjskiej, "terroryści chcą zdestabilizować międzynarodową wspólnotę", starając się manipulować sytuacją na rynku ropy. "Międzynarodowa wspólnota powinna wesprzeć Rijad, rozszerzając koalicję antyterrorystyczną".
"Europa i Ameryka stanowią połowę światowej gospodarki. Ich współpraca jest warunkiem postępu ekonomicznego" - pisze C. Fred Bergsten, dyrektor Instytutu Ekonomii Międzynarodowej w eseju poświęconym zagranicznej polityce gospodarczej USA. Współpraca gospodarcza powinna pomóc w zażegnywaniu sporów wywołanych wojną w Iraku. Byłaby też swego rodzaju przeciwwagą dla siły nowego bloku gospodarczego, jakim są państwa azjatyckie. Ocean uprzedzeń dzielący USA i UE wypełnia 500 mld USD bezpośrednich wzajemnych inwestycji i roczne obroty handlowe w wysokości 400 mld USD.
Bez względu na to, jak trudne wydawałyby się obecne rozmowy administracji amerykańskiej z UE i jak skromne byłyby oficjalnie skutki wizyty Busha, ten dialog należy postrzegać właśnie w szerokim kontekście ekonomicznym. Na dłuższą metę nawet Francja nie może go ignorować.
Marta Fita-Czuchnowska
W wystąpieniu z okazji rocznicy desantu w Normandii prezydent skoncentrował się na II wojnie światowej, unikając przy tym porównań do sytuacji w Iraku. Bush, który w niedawnym przemówieniu do kadetów w szkole sił powietrznych w Kolorado porównał wojnę z terroryzmem i wojnę w Iraku do wspólnego wysiłku aliantów sprzed 60 lat, zmienił retorykę, wyraźnie w odpowiedzi na oczekiwania Europejczyków. Zmienił się też język dyplomacji. Podsekretarz stanu Richard Armitage powtarzał wielokrotnie, że USA są skłonne "złagodzić wszelkie nieporozumienia na forum Rady Bezpieczeństwa i dostosować się do jej sugestii". Tymczasem zarówno Francja, jak i Niemcy wydawały się w ostatnich dniach koncentrować na różnicach zdań. "Washington Post" skomentował tę postawę jako próbę wymuszenia na Białym Domu "dyplomatycznej zapłaty" za Irak.
Fasada solidarności
Charles Kupchan, ekspert ds. europejskich z Council on Foreign Relations, powiedział, że po wspólnych wystąpieniach Chiraca, Schrödera i Busha w Normandii można się spodziewać jedynie "fasadowych pokazów solidarności i wymuszonych uśmiechów".
Niezależnie od tego, czy Amerykanom uda się uzyskać poparcie dla rezolucji irackiej i pomoc w stabilizowaniu Bliskiego Wschodu, gest prezydenta Busha jest bardzo istotny - to pierwsza od roku tak poważna próba ocieplenia stosunków transatlantyckich. Relacje amerykańsko-europejskie osiągnęły poziom nieufności nie znany od czasu konfliktu o Kanał Sueski. Charles Kupchan podkreśla, że sprawa Iraku, która wydawała się kością niezgody, powinna być traktowana tyleż jako przyczyna nieporozumień, co symptom kryzysu dojrzewającego od zakończenia zimnej wojny.
Historycy przypominają skomplikowane relacje Europy i Ameryki w przeszłości. Niechęć wobec Wielkiej Brytanii zniknęła w USA dopiero na przełomie XIX i XX wieku, gdy Stany - będące beneficjantem systemu finansowego stworzonego przez Imperium Brytyjskie - poczuły się do wspólnoty interesów i tradycji. Z okazji jubileuszu królowej Wiktorii w 1897 r. "New York Times" napisał: "Jesteśmy częścią, i to znakomitą częścią, szeroko pojętej Wielkiej Brytanii, która wydaje się tak oczywiście przeznaczona do zdominowania tej planety". Skłonność do izolacjonizmu i protekcjonizmu Ameryki zmieniła jednak dopiero zimna wojna.
Teraz wspólne zagrożenie przestało spajać sojusz atlantycki, a walka o dostęp do światowych rynków zaczęła dzielić partnerów. Na chwilę wydawało się, że Ameryka zamknie się znowu w izolacjonizmie, Francja zaś w poczuciu "skazania na wielkość", jak mawiał generał de Gaulle, skupi się na pozyskiwaniu wpływów w Afryce i Ameryce Łacińskiej. Partnerzy poszukiwali nowej formuły w postkomunistycznym świecie, gdy wydawało się, że nastąpił "koniec historii". Wszystko wskazuje jednak na to, że zamiast końca historii mamy do czynienia ze "zderzeniem cywilizacji". Jeżeli więc USA przyjęły pojednawczy ton w dialogu z UE, to tym lepiej i należy mieć nadzieję, że również druga strona wykaże trochę pokory.
Pigmej ze Starego Kontynentu
Mimo oficjalnych zapewnień prezydenta Chiraca o tym, że między Ameryką a Francją nie ma sporu i nikt nie życzy USA porażki w Iraku, nastawienie większości Europejczyków jest antyamerykańskie i antybushowskie. Hubert Vedrine, były minister spraw zagranicznych Francji i l'enfant terribile jej dyplomacji, postanowił wskazać w artykule w "L'Express" różnice zdań i konflikty interesów, jakie dzielą Paryż i Waszyngton. Zdaniem Vedrine'a, stosunki europejsko-amerykańskie na początku XXI wieku określa przede wszystkim ekonomiczna konkurencja. Europa - twierdzi Vedrine - musi rzucić ekonomiczne wyzwanie USA. Dzięki temu stanie się bardziej spójną federacją, a potwierdzając swoją potęgę gospodarczą, zacznie liczyć na własne siły w kwestiach bezpieczeństwa.
Vedrine chyba niemal nie zauważył zamachów w Madrycie, programu nuklearnego w Iranie, rozrastania się Al-Kaidy czy wreszcie tego, co podkreślają europejscy dyplomaci: nikt, nawet Ameryka, nie może się przeciwstawić terroryzmowi w pojedynkę. Nawet głęboko zintegrowana Europa - na co jeszcze trzeba długo czekać - pozostałaby w porównaniu z militarnym potencjałem USA "militarnym pigmejem". Bez współpracy z Ameryką nie może być mowy o ustabilizowaniu Bliskiego Wschodu ani rozbrojeniu bomby z opóźnionym zapłonem, jaką mogą się okazać Kaukaz i Azja Środkowa.
Bez współpracy gospodarczej i militarnej z USA Europa nie może się czuć bezpieczna. Wreszcie, bez takiej współpracy nie ma mowy o skutecznej pomocy dla głodującej, chorej na AIDS, szarpanej wojnami Afryki, w której radykalny islam robi zawrotną karierę. Henry Kissinger, realista amerykańskiej polityki zagranicznej, zalecając waszyngtońskiej administracji poprawę stosunków transatlantyckich, podkreśla, że w interesie europejskich sojuszników "powinno być - przynajmniej teoretyczne - założenie, że istnieje wspólnota interesów".
Szerszy Bliższy Wschód
Wizyta Busha we Włoszech i Francji, planowana podróż do Irlandii, udział w szczycie NATO w Stambule, wreszcie szczyt G-8, który odbędzie się w Georgii, to początek dyplomatycznej ofensywy Ameryki. Nie chodzi w niej wyłącznie o uzyskanie europejskiej pomocy w Iraku czy większego mandatu dla sił koalicji w tym kraju. USA nie liczą już na wzmocnienie kontyngentu w Iraku przez nowych sojuszników. Zapewne też mają realistyczne oczekiwania dotyczące poparcia przez unię inicjatywy "szerszego Bliskiego Wschodu", oznaczającego spore finansowe i logistyczne zobowiązania. Podejmują jednak wysiłek odbudowania dobrych relacji z Europą, bo rozumieją lepiej od Starego Kontynentu, że pojawiły się wspólne zagrożenia.
Ryzyko spadku przedwyborczych notowań prezydenta Busha, jeśli spotka się on z masowymi ulicznymi protestami, jest też chyba marginalne. Chociaż dla USA istotne są stosunki z europejskimi partnerami, trudno sobie wyobrazić, by miarą popularności prezydenta w Ameryce była życzliwość Francuzów. Polityka zagraniczna raczej nie przesądza w USA o wyniku wyborów. Należałoby liczyć na to, że wyraźna zmiana kursu politycznego, jaki rok temu przyjęła administracja Busha wobec atlantyckich partnerów, spotka się z uznaniem zarówno w USA, jak i Europie. Ekonomiczny ciężar wojny z terroryzmem nie może być na dłuższą metę ponoszony wyłącznie przez Amerykę. Europa ze względów kulturowych, cywilizacyjnych i gospodarczych jest najbardziej naturalnym partnerem USA. A ze względu na własne bezpieczeństwo nie powinna odrzucać propozycji bliższej współpracy.
Skazani na siebie
Jak napisano w "Tokyo Shimbun" przed wyjazdem Busha do Europy, komentując zamachy w Arabii Saudyjskiej, "terroryści chcą zdestabilizować międzynarodową wspólnotę", starając się manipulować sytuacją na rynku ropy. "Międzynarodowa wspólnota powinna wesprzeć Rijad, rozszerzając koalicję antyterrorystyczną".
"Europa i Ameryka stanowią połowę światowej gospodarki. Ich współpraca jest warunkiem postępu ekonomicznego" - pisze C. Fred Bergsten, dyrektor Instytutu Ekonomii Międzynarodowej w eseju poświęconym zagranicznej polityce gospodarczej USA. Współpraca gospodarcza powinna pomóc w zażegnywaniu sporów wywołanych wojną w Iraku. Byłaby też swego rodzaju przeciwwagą dla siły nowego bloku gospodarczego, jakim są państwa azjatyckie. Ocean uprzedzeń dzielący USA i UE wypełnia 500 mld USD bezpośrednich wzajemnych inwestycji i roczne obroty handlowe w wysokości 400 mld USD.
Bez względu na to, jak trudne wydawałyby się obecne rozmowy administracji amerykańskiej z UE i jak skromne byłyby oficjalnie skutki wizyty Busha, ten dialog należy postrzegać właśnie w szerokim kontekście ekonomicznym. Na dłuższą metę nawet Francja nie może go ignorować.
Marta Fita-Czuchnowska
Więcej możesz przeczytać w 24/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.