Od dwóch stuleci spada cena surowców względem produktów przetworzonych Istnieją zjawiska cykliczne, takie jak przypływy i odpływy. Są one wywoływane prawami natury. Znacznie trudniej zrozumieć jednak zjawiska ze sfery psychospołecznej, takie jak przypływy głupoty. Kiedyś zjawisko to nazywano millenaryzmem. Kiedy zbliżała się w naszej chrześcijańskiej cywilizacji jakaś okrągła data, pojawiali się rozmaici wróżbici i prorocy, zapowiadający nieuchronny koniec świata i sąd nad grzesznikami.
Sam pisałem w ostatnich latach o powtórnej fali antykapitalizmu u progu nowego tysiąclecia, nazywając to zidiocenie właśnie nowym millenaryzmem. Wtórne zidiocenie, które właśnie dzisiaj chciałbym "załatwić odmownie", dotyczy tematu pokrewnego, mianowicie kolejnej fali proroctw ostrzegających, że jeśli nie porzucimy naszego trybu życia, naszych wzorców konsumpcji, będzie niedobrze. Jest to temat pokrewny, ponieważ zamożny styl życia stał się możliwy w wyniku ugruntowania się kapitalistycznej gospodarki rynkowej na znacznych połaciach naszego globu. Czyli tego, czego tak nie lubią móżdżki ekologiczne.
Dżentelmen Ehrlich
"Gazeta Wyborcza", niezastąpiona w faszerowaniu nas lewacką polityczną poprawnością, podaje: "Jesteśmy na drodze do ekologicznego samobójstwa - ostrzega prof. Paul Ehrlich, demograf Stanford University". Dowiadujemy się, że trzeba by czterech takich planet jak nasza Ziemia, by wyżywić ludzkość, która chciałaby jadać według wzorców dzisiejszych zamożnych krajów. W artykule "Konsumpcja zjada planetę" ani słowa nie ma natomiast o tym, kim jest ów dżentelmen prorokujący katastrofę i czy może wcześniej już coś prorokował. Z wartości wcześniejszych proroctw można by bowiem wywnioskować nieco o wartości proroctw obecnych. Otóż rzeczony Paul Ehrlich wydał w 1968 r. (w czasie poprzedniej fali zidiocenia) książczynę "The Population Bomb", w której prorokował dokładnie to samo. Stwierdził on wtedy: "Walka o wyżywienie ludzkości została zakończona. W latach 70. świat przeżyje klęski głodu - setki milionów ludzi umrą z braku żywności".
Podobnie uważało wielu ówczesnych "postępowców". Dziennikarze postępowego "New York Times`a" napisali podobnie brzmiący raport. A grupa zaniepokojonych osobistości wydała oświadczenie zamieszczone we wszystkich amerykańskich gazetach, stwierdzające równie kategorycznie jak Ehrlich: "Świat taki, jaki znamy, popadnie najpewniej w ruinę przed rokiem 2000", i konstatujące, że jest to następstwo niezrozumienia przez ludzkość faktu, że "światowa produkcja żywności nie dotrzyma kroku galopującej liczbie ludności" (oświadczenie ukazało się w październiku roku 1975). Uczniowie w szkole średniej wiedzą dzisiaj, że prawie dwieście lat temu pastor Malthus napisał coś bardzo podobnego. Mogli o tym zapomnieć podpisani pod oświadczeniem pisarze, jak Isaac Asimov, czy poeci, jak Archibald MacLeish, bo ci zwykle kochają gromkie ostrzeżenia maluczkich i nie czują potrzeby zdobycia jakiejkolwiek wiedzy o przedmiocie. Krępowałaby ona bowiem ich swobodę wypowiedzi. Ale wśród plotących owe dwóchsetletnie głupstwa byli ludzie rozsądni, jak na przykład noblista, biochemik Albert Szent-Gyšrgyi, przemysłowiec Paul Getty czy założyciel i wydawca "Reader`s Digest" DeWitt Wallace.
Jak wiemy, w latach 70. setki milionów ludzi na szczęście nie umarły z głodu, jak prorokował Ehrlich, a produkcja żywności rosła znacznie szybciej, niż zwiększała się liczba ludności. W rezultacie odsetek ludzi niedożywionych na naszej planecie jest dzisiaj trzy, cztery razy niższy niż w latach 60. Świat w roku 2000 nie popadł w ruinę, lecz był znacznie bogatszy i zdrowszy niż w roku 1975. Powstaje pytanie, dlaczego wspomniany Paul Ehrlich napisał kolejne proroctwo, skoro żadne dane empiryczne dochodzące do niego z realnego świata do tego go nie upoważniały? Widzę tylko dwie możliwości. Albo ma tak zaawansowaną sklerozę, że nie pamięta, co sam pisał 30-40 lat temu, albo liczy na to, że to czytelnicy zapomnieli o tym, co on pisał poprzednio, i uznał, że można ich ponownie nakarmić jego ukochanymi fobiami.
Surowce jako dziura w ziemi
Paul Ehrlich zabierał i wtedy, i obecnie zabiera głos także w kwestii innych zasobów niezbędnych ludzkości w rozwoju gospodarczym. Otóż według książki Ehrlicha "One with Nineveh. Politics, Consumption, and Human Future", ludzkości zabraknie wszystkiego, a więc oprócz żywności paliw i surowców. I znowu są to głupstwa wypowiadane nie po raz pierwszy. Także przez samego Ehrlicha. Otóż ekonomista Julian Simon założył się z Ehrlichem w 1975 r. o 20 tys. USD, że za 20 lat wszystkich podstawowych surowców, metali i paliw, będzie więcej, a nie mniej niż w roku 1975. I dla ekonomisty nie jest to zaskoczenie, że tak rzeczywiście się stało. Wszystkich surowców i paliw (jeśli brać pod uwagę udokumentowane zasoby w ziemi, podzielone przez obecną produkcję) było rzeczywiście więcej. Ehrlich zapłacił 20 tys. USD, ale - jak widać - wniosków żadnych nie wyciągnął.
Zresztą nie tylko on. W najpoważniejszych gazetach, także polskich, można znaleźć alarmistyczne artykuły w stylu "Świat coraz więcej płaci za rozwój" (ten akurat pochodzi, ku memu żalowi, z "Rzeczpospolitej"). Źródeł tej bzdury upatruję w niedostatku wiedzy ekonomicznej ludzi piszących o zasobach. A w szczególności niedostatecznego rozumienia roli substytucji i znaczenia ceny. Myślenie o zasobach mineralnych zaczyna się - podejrzewam - od wyobrażenia sobie jakiejś wielkiej, stale rosnącej dziury. Z tej dziury wydobywa się, powiedzmy, rudę miedzi. Kopie się, kopie, aż wreszcie dojdzie się do dna. I po zasobach, bo dalej jest już tylko lita skała. Tymczasem w ekonomii istnieje zjawisko substytucji. Do niedawna głównym konsumentem miedzi byli producenci kabli telekomunikacyjnych. Dziś kable miedziane są zastępowane przez światłowody. A te robi się z włókien szklanych, a szkło - jak wiadomo - wytwarza się przede wszystkim z piasku. Ropę naftową, gdy wyczerpią się złoża, można będzie także wytwarzać z piasków smołowych czy łupków, których zasoby w przeliczeniu na ropę naftową są wielokrotnie większe niż zasoby ropy naftowej. Substytucja działa w każdym wypadku.
Poza tym mechanizm cenowy powoduje, że nie opłaca się wyrzucać pieniądze na dokumentowanie złóż jakiegoś surowca, jeżeli dzisiejsza relacja zasobów do produkcji wynosi 30-40 : 1. Relacja ta musi się znacznie zmniejszyć albo faktyczny popyt i ceny z jakichś powodów się zwiększyć (i stąd biorą się różne alarmistyczne wypowiedzi), aby firmy działające w przemyśle wydobywczym zdecydowały się zainwestować więcej w poszukiwania nowych zasobów. I kiedy zasoby wrócą do bezpiecznych relacji, przestaną inwestować. Tak bowiem wynika z ekonomii.
Nie dajmy się zwariować!
Żywności jest coraz więcej i jest coraz tańsza. Cytowany już Julian Simon wyliczył, że pod koniec XX wieku cena pszenicy wynosiła w relacji do płacy 2 proc. ceny obowiązującej w czasach pastora Malthusa (w 1800 r.). Wielkie klęski głodu w XX w. zdarzały się zaś wyłącznie w wyniku eksperymentów ustrojowych, a nie braku żywności. Tak było w wypadku klęsk głodu w Sowietach w czasie tzw. komunizmu wojennego, w latach kolektywizacji rolnictwa na Ukrainie. Podobnie około 30 mln Chińczyków zmarło w wyniku szaleństw Mao Zedonga. Tak samo było w innych krajach. Powinniśmy również potrafić odróżnić przejściowe, paroletnie fale wzrostu cen surowców i półfabrykatów od długookresowego trendu, który wskazuje na spadającą od dwóch stuleci cenę surowców względem produktów przetworzonych.
Dzisiejsze skoki cen ropy naftowej, gazu, węgla, stali, miedzi itp. są przede wszystkim następstwem synchronizacji ekspansji gospodarki amerykańskiej i chińskiego boomu inwestycyjnego. Poprzednio nastąpiło to we wczesnych latach 70., gdy doszło po raz pierwszy po II wojnie światowej do synchronizacji cyklu koniunkturalnego w całym świecie zachodnim. Po paru latach nastąpił powrót do trendu, który trwał około 30 lat. Zmartwi to może naszych górników, ale powinno być ulgą dla większości producentów naszej (i prawie każdej innej!) gospodarki.
Dżentelmen Ehrlich
"Gazeta Wyborcza", niezastąpiona w faszerowaniu nas lewacką polityczną poprawnością, podaje: "Jesteśmy na drodze do ekologicznego samobójstwa - ostrzega prof. Paul Ehrlich, demograf Stanford University". Dowiadujemy się, że trzeba by czterech takich planet jak nasza Ziemia, by wyżywić ludzkość, która chciałaby jadać według wzorców dzisiejszych zamożnych krajów. W artykule "Konsumpcja zjada planetę" ani słowa nie ma natomiast o tym, kim jest ów dżentelmen prorokujący katastrofę i czy może wcześniej już coś prorokował. Z wartości wcześniejszych proroctw można by bowiem wywnioskować nieco o wartości proroctw obecnych. Otóż rzeczony Paul Ehrlich wydał w 1968 r. (w czasie poprzedniej fali zidiocenia) książczynę "The Population Bomb", w której prorokował dokładnie to samo. Stwierdził on wtedy: "Walka o wyżywienie ludzkości została zakończona. W latach 70. świat przeżyje klęski głodu - setki milionów ludzi umrą z braku żywności".
Podobnie uważało wielu ówczesnych "postępowców". Dziennikarze postępowego "New York Times`a" napisali podobnie brzmiący raport. A grupa zaniepokojonych osobistości wydała oświadczenie zamieszczone we wszystkich amerykańskich gazetach, stwierdzające równie kategorycznie jak Ehrlich: "Świat taki, jaki znamy, popadnie najpewniej w ruinę przed rokiem 2000", i konstatujące, że jest to następstwo niezrozumienia przez ludzkość faktu, że "światowa produkcja żywności nie dotrzyma kroku galopującej liczbie ludności" (oświadczenie ukazało się w październiku roku 1975). Uczniowie w szkole średniej wiedzą dzisiaj, że prawie dwieście lat temu pastor Malthus napisał coś bardzo podobnego. Mogli o tym zapomnieć podpisani pod oświadczeniem pisarze, jak Isaac Asimov, czy poeci, jak Archibald MacLeish, bo ci zwykle kochają gromkie ostrzeżenia maluczkich i nie czują potrzeby zdobycia jakiejkolwiek wiedzy o przedmiocie. Krępowałaby ona bowiem ich swobodę wypowiedzi. Ale wśród plotących owe dwóchsetletnie głupstwa byli ludzie rozsądni, jak na przykład noblista, biochemik Albert Szent-Gyšrgyi, przemysłowiec Paul Getty czy założyciel i wydawca "Reader`s Digest" DeWitt Wallace.
Jak wiemy, w latach 70. setki milionów ludzi na szczęście nie umarły z głodu, jak prorokował Ehrlich, a produkcja żywności rosła znacznie szybciej, niż zwiększała się liczba ludności. W rezultacie odsetek ludzi niedożywionych na naszej planecie jest dzisiaj trzy, cztery razy niższy niż w latach 60. Świat w roku 2000 nie popadł w ruinę, lecz był znacznie bogatszy i zdrowszy niż w roku 1975. Powstaje pytanie, dlaczego wspomniany Paul Ehrlich napisał kolejne proroctwo, skoro żadne dane empiryczne dochodzące do niego z realnego świata do tego go nie upoważniały? Widzę tylko dwie możliwości. Albo ma tak zaawansowaną sklerozę, że nie pamięta, co sam pisał 30-40 lat temu, albo liczy na to, że to czytelnicy zapomnieli o tym, co on pisał poprzednio, i uznał, że można ich ponownie nakarmić jego ukochanymi fobiami.
Surowce jako dziura w ziemi
Paul Ehrlich zabierał i wtedy, i obecnie zabiera głos także w kwestii innych zasobów niezbędnych ludzkości w rozwoju gospodarczym. Otóż według książki Ehrlicha "One with Nineveh. Politics, Consumption, and Human Future", ludzkości zabraknie wszystkiego, a więc oprócz żywności paliw i surowców. I znowu są to głupstwa wypowiadane nie po raz pierwszy. Także przez samego Ehrlicha. Otóż ekonomista Julian Simon założył się z Ehrlichem w 1975 r. o 20 tys. USD, że za 20 lat wszystkich podstawowych surowców, metali i paliw, będzie więcej, a nie mniej niż w roku 1975. I dla ekonomisty nie jest to zaskoczenie, że tak rzeczywiście się stało. Wszystkich surowców i paliw (jeśli brać pod uwagę udokumentowane zasoby w ziemi, podzielone przez obecną produkcję) było rzeczywiście więcej. Ehrlich zapłacił 20 tys. USD, ale - jak widać - wniosków żadnych nie wyciągnął.
Zresztą nie tylko on. W najpoważniejszych gazetach, także polskich, można znaleźć alarmistyczne artykuły w stylu "Świat coraz więcej płaci za rozwój" (ten akurat pochodzi, ku memu żalowi, z "Rzeczpospolitej"). Źródeł tej bzdury upatruję w niedostatku wiedzy ekonomicznej ludzi piszących o zasobach. A w szczególności niedostatecznego rozumienia roli substytucji i znaczenia ceny. Myślenie o zasobach mineralnych zaczyna się - podejrzewam - od wyobrażenia sobie jakiejś wielkiej, stale rosnącej dziury. Z tej dziury wydobywa się, powiedzmy, rudę miedzi. Kopie się, kopie, aż wreszcie dojdzie się do dna. I po zasobach, bo dalej jest już tylko lita skała. Tymczasem w ekonomii istnieje zjawisko substytucji. Do niedawna głównym konsumentem miedzi byli producenci kabli telekomunikacyjnych. Dziś kable miedziane są zastępowane przez światłowody. A te robi się z włókien szklanych, a szkło - jak wiadomo - wytwarza się przede wszystkim z piasku. Ropę naftową, gdy wyczerpią się złoża, można będzie także wytwarzać z piasków smołowych czy łupków, których zasoby w przeliczeniu na ropę naftową są wielokrotnie większe niż zasoby ropy naftowej. Substytucja działa w każdym wypadku.
Poza tym mechanizm cenowy powoduje, że nie opłaca się wyrzucać pieniądze na dokumentowanie złóż jakiegoś surowca, jeżeli dzisiejsza relacja zasobów do produkcji wynosi 30-40 : 1. Relacja ta musi się znacznie zmniejszyć albo faktyczny popyt i ceny z jakichś powodów się zwiększyć (i stąd biorą się różne alarmistyczne wypowiedzi), aby firmy działające w przemyśle wydobywczym zdecydowały się zainwestować więcej w poszukiwania nowych zasobów. I kiedy zasoby wrócą do bezpiecznych relacji, przestaną inwestować. Tak bowiem wynika z ekonomii.
Nie dajmy się zwariować!
Żywności jest coraz więcej i jest coraz tańsza. Cytowany już Julian Simon wyliczył, że pod koniec XX wieku cena pszenicy wynosiła w relacji do płacy 2 proc. ceny obowiązującej w czasach pastora Malthusa (w 1800 r.). Wielkie klęski głodu w XX w. zdarzały się zaś wyłącznie w wyniku eksperymentów ustrojowych, a nie braku żywności. Tak było w wypadku klęsk głodu w Sowietach w czasie tzw. komunizmu wojennego, w latach kolektywizacji rolnictwa na Ukrainie. Podobnie około 30 mln Chińczyków zmarło w wyniku szaleństw Mao Zedonga. Tak samo było w innych krajach. Powinniśmy również potrafić odróżnić przejściowe, paroletnie fale wzrostu cen surowców i półfabrykatów od długookresowego trendu, który wskazuje na spadającą od dwóch stuleci cenę surowców względem produktów przetworzonych.
Dzisiejsze skoki cen ropy naftowej, gazu, węgla, stali, miedzi itp. są przede wszystkim następstwem synchronizacji ekspansji gospodarki amerykańskiej i chińskiego boomu inwestycyjnego. Poprzednio nastąpiło to we wczesnych latach 70., gdy doszło po raz pierwszy po II wojnie światowej do synchronizacji cyklu koniunkturalnego w całym świecie zachodnim. Po paru latach nastąpił powrót do trendu, który trwał około 30 lat. Zmartwi to może naszych górników, ale powinno być ulgą dla większości producentów naszej (i prawie każdej innej!) gospodarki.
Więcej możesz przeczytać w 20/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.