Warunkiem kompromisu PiS z PO może być ofiarowanie platformie stanowiska premiera
W firmie komputerowej grupa młodych informatyków w ponurym nastroju ogląda telewizyjne wiadomości. Są rzecznikami radykalnych zmian, dlatego w ostatnich wyborach głosowali na kandydatów PiS bądź PO. "To co? Następnym razem absencja czy lewica?" - pyta jeden z nich, wyłączając telewizor. Ta prawdziwa historyjka dużo mówi o nastrojach tych, którzy jeszcze kilka dni temu entuzjastycznie przyjmowali wyniki wyborów.
Kampania, kampania i po kampanii
PiS i PO szły do wyborów jako partie zmiany. Podczas kampanii, która uczyniła z nich głównych antagonistów, hasło IV RP, symbolizujące zasadniczą przebudowę państwa, zostało zepchnięte na dalszy plan. Żadna partia nie wycofała się jednak z woli zmian ani z koalicyjnych deklaracji. Żadna nie może ich dokonać sama. Kampania, choć mogła budzić niepokój, nie spowodowała niczego, co uniemożliwiałoby stworzenie wspólnego rządu, a tego oczekiwali wyborcy. Mimo socjalnej retoryki PiS nie jest partią socjalistyczną. Ekonomiczny program tej partii (jak większość programów) zawiera sprzeczności, które można uzgadniać w kierunku prorynkowym, co demonstrują ostatnie propozycje Kazimierza Marcinkiewicza. Można oczekiwać, że koalicja przeprowadzi reformy rynkowe idące dalej niż program któregokolwiek z dotychczasowych rządów III RP. Zwłaszcza że towarzyszyć będzie im naprawa wymiaru sprawiedliwości. To stan prawa wraz ze straszliwie rozdętą biurokracją - obok ogromnych kosztów pracy - jest zasadniczą barierą rozwoju gospodarczego naszego kraju.
Największe (choć głównie niekonkretne) obietnice socjalne poczynił kandydat PiS w wyborach prezydenckich, co nie przekłada się na realne możliwości sprawcze tego urzędu w Polsce. Z kolei kandydat PO wydawał się bardziej akcentować hasło ciągłości niż zmiany.
Kompromitujący festiwal
Negocjacje koalicyjne Kazimierza Marcinkiewicza i Jana Rokity wydawały się wskazywać na możliwość wyłonienia sprawnego rządu, który byłby w stanie przebudować Polskę zarówno w wymiarze administracyjno-prawnym, jak i gospodarczym. Apele, aby PO nie wchodziła do rządu, gdyż tym samym będzie sygnowała elementy populistycznej retoryki PiS, były równie nieprzemyślane jak apele, aby PiS nie tworzyło rządu z PO, która może zablokować głębsze zmiany w Polsce. PO powinna wejść do rządu choćby po to, by wymusić bardziej racjonalną politykę gospodarczą, a PiS koalicja z partią Tuska jest potrzebna choćby po to, by móc dokonać zmian w Polsce, których nie zrobi w rządzie mniejszościowym, a tym bardziej w układzie z Samoobroną i PSL.
Wyborcy rozliczają wybranych za efekty ich działania. Bezrobotni, którzy znajdą pracę dzięki rozwojowi gospodarczemu wywołanemu liberalną polityką ekonomiczną, będą zadowoleni tak jak pracownicy, których zarobki wzrosną. W Niemczech właśnie tworzy się wspólny rząd głównych oponentów politycznych, którzy do wyborów ruszali przeciwko sobie. W Polsce sytuacja jest zasadniczo odmienna, gdyż PO i PiS szły do wyborów jako potencjalni koalicjanci. Koalicja jest niezbędna także dlatego, że została obiecana obywatelom. Ma być podstawą przywrócenia zaufania do polityki, uzdrowienia jej z partyjniackiego schorzenia, które powoduje, że ugrupowania polityczne w III RP działają głównie w interesie własnym i jako takie są postrzegane.
Tydzień po prezydenckich wyborach w ogromnej mierze zaprzepaszczono te nadzieje. Tydzień ten był kompromitującym festiwalem nieodpowiedzialności, kłótliwości i partyjniactwa. Zachwycony może być wyłącznie dominujący w mediach i ośrodkach opiniotwórczych układ, który może się czuć coraz pewniej i radośnie przedstawiać awantury potencjalnych koalicjantów jako prawdziwą twarz IV RP.
Przeciw kompromisowi
Główne media i ośrodki opiniotwórcze ogłosiły dzień zwycięstwa Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich dniem żałoby narodowej. Trwała presja, by PO, która z braku tradycyjnych emanacji układu zaczynała być medialnym pupilem, nie wchodziła do rządu ze zwycięzcami. Wszelkie naturalne napięcia przy tworzeniu koalicji były wyolbrzymiane. "Europejczycy", którzy każdą kolejną godzinę trwających negocjacji uznawali za ruinę demokracji, nie zauważali równocześnie, jak mozolne jest budowanie wspólnego rządu w Niemczech. Tam jednak nikt nie ogłasza klęski demokracji.
Wśród porażonych wyborczymi porażkami polityków PO pojawiały się obawy o utratę tożsamości partii. Jej sztab wyborczy, niepokojący się możliwością rozliczeń, w naturalny sposób parł do przedłużenia konfrontacji z PiS, czyli do stanu, który musi powodować integrację i nie sprzyja wewnętrznym rachunkom. Żądania PO, by podział władzy wewnątrz koalicji skorygował wynik demokratycznych wyborów, były kuriozalne. Przestraszeni zwolennicy dawnego układu w mediach i ośrodkach opiniotwórczych naciskali wszelkimi możliwymi sposobami, by PO zrezygnowała z koalicji. Wyjątkowo aktywny w tej mierze jest Aleksander Kwaśniewski.
Triumfalistyczne nastroje wśród działaczy PiS, którym dodatkowo media bez przerwy przeciwstawiały "dobrych" z PO, również nie sprzyjały budowaniu koalicji. Negocjacje postępowały i wydawało się, że prowadzą do pozytywnego finału. Twardymi tego rzecznikami byli zarówno Marcinkiewicz, jak i Rokita. Do działań na rzecz koalicji włączył się nawet Tusk. Najtrudniejsze, wydawałoby się, porozumienie w dziedzinie gospodarczej przybliżało się.
Lęki, ambicje, urazy
Barierą, o którą rozbiła się koalicja, okazały się resorty i stanowiska siłowe: MSWiA, Ministerstwo Sprawiedliwości (w tym stanowisko prokuratora generalnego) i tajne służby. PO nie zgodziła się, by w całości przypadły one PiS. Jej działacze argumentowali, że mogą one zostać wykorzystane przeciwko ich partii. Niekiedy obawy PO były formułowane wręcz w obraźliwym tonie - jak to zrobił Rokita, obawiający się "aresztowania o piątej rano". Radykalizm jego wypowiedzi można tłumaczyć chęcią podbudowania swojej pozycji w partii, gdzie był atakowany jako zbyt aktywny rzecznik koalicji.
PiS uznawało z kolei (choć nie deklarowało tego publicznie), że z powodu rozlicznych uwikłań PO nie jest w stanie przeprowadzić radykalnych, lecz niezbędnych przekształceń zarówno tajnych służb, jak i resortów spraw wewnętrznych czy sprawiedliwości. W tle istnieje problem grupki działaczy PO, którzy za swoje wcześniejsze biznesowe działania mogliby podobno stanąć przed sądem. Ten nieliczny, ale wpływowy klub robi wszystko, by nie doszło do porozumienia między PO a PiS.
Koalicja rozpadła się głównie z powodów prestiżowych, czyli kłótni wokół obsady stanowiska marszałka Sejmu. Pierwotnie PiS deklarowało, że to stanowisko należy się PO, ale po zgłoszeniu Bronisława Komorowskiego nie chciało się na to zgodzić. Gdy platforma była gotowa ustąpić z forsowania Komorowskiego, dowiedziała się, że marszałkiem może być tylko Tusk. Liderzy uznali to za próbę dyktatu ze strony PiS.
I trudno nie przyznać im racji. To, że Komorowski wcześniej ostro atakował PiS, a oczywistym kandydatem na stanowisko marszałka wydaje się Tusk, nie zmienia meritum sprawy. Gwóźdź do trumny koalicji wbił PiS, sprzeciwiając się mianowaniu na wicemarszałka Senatu Stefana Niesiołowskiego. I znowu wypowiedzi tego ostatniego pod adresem potencjalnych koalicjantów były agresywne, co nie zmienia faktu, że PO miała wszelkie podstawy do mianowania wicemarszałka, a ingerowanie w jej wewnętrzne wybory jest próbą naruszenia suwerenności tego ugrupowania.
Strategia klęski
Trudno uwierzyć, aby Jarosława Kaczyńskiego, który decyduje o strategii PiS, poniósł triumfalizm, a jego posunięcia były nieprzemyślane. Trudno zakwestionować fakt, że jest to precyzyjny i dalekowzroczny analityk polityczny. Nie znaczy to, że nie może się mylić. Gra wokół stanowiska marszałka mogła więc być ze strony lidera PiS próbą zwasalizowania przyszłego koalicjanta. Mogła być grą, w której przeciągnął on strunę. Być może Kaczyński uznał, że próbę podporządkowania sobie PO warto podjąć, nawet ryzykując rozpad koalicji. Taki rozwój wypadków zakładałby, że przez kilka lat, rezygnując z głębszej reformy państwa, mniejszościowy rząd PiS wyłącznie administruje. W tym czasie doprowadza do marginalizacji PO i w dogodnym dla siebie momencie (w tym wypadku ogromną przewagą jest prezydent z tego samego obozu) organizuje przyspieszone wybory, po których jest w stanie samodzielnie stworzyć rząd. Ten projekt jest próbą przekształcenia polskiej prawicy w jednolitą partię pod przewodnictwem Kaczyńskich.
Realizacja takiego scenariusza nie wydaje się prawdopodobna. Jak często w historii III RP bywało, misterna partyjna gra przesłania sprawy poważniejsze. Polsce potrzeba gruntownych zmian i pod takim hasłem szło do wyborów PiS. Tymczasem można nawet wątpić, czy ta partia jest przygotowana do samodzielnego sprawnego administrowania państwem. Przede wszystkim taki stan rzeczy wyklucza reformy, które były sztandarowym hasłem PiS. Mniejszościowy rząd tego ugrupowania jest skazany na kompromisy z PSL, LPR, a zwłaszcza Samoobroną, czyli partiami, które za cenę poparcia będą żądały kolejnych ustępstw. Te targi nie będą służyły negocjacji jakiejkolwiek formy dobra wspólnego, lecz jedynie zaspokojeniu partyjnych interesów. Będą kompromitacją naczelnego dla PiS hasła politycznej odnowy moralnej, które spotkało się z pozytywnym odzewem w społeczeństwie. Wybór Leppera na wicemarszałka już jest zaprzeczeniem wcześniejszych deklaracji PiS. Kompromitacja haseł odnowy moralnej, IV RP czy przywrócenia władzy społeczeństwu będzie służyła takim ugrupowaniom jak Samoobrona i SLD. Mniejszościowy rząd nie ma nawet sił na rozmontowanie dominującego w polskich ośrodkach opiniotwórczych układu. Z perspektywy PiS może oznaczać to nieistnienie dogodnego momentu do przyspieszonych wyborów.
Koalicja PiS-PO była trudnym projektem stworzenia wielkiego obozu polskiej prawicy, który nie tylko mógł zreformować kraj, ale także stać się punktem wyjścia do budowy w Polsce stabilnej sceny politycznej. Wymagałby on jednak przezwyciężenia partyjnych ambicyjek. Zwyciężyła tendencja odwrotna. Obecna sytuacja przypomina nieco początek lat 90., kiedy to postsolidarnościowe ugrupowania, uznając, że zajmują już całą scenę polityczną, zajadle walczyły z sobą, przygotowując zwycięstwo postkomunistów. Jest prawdopodobne, że w następnych wyborach PiS zdobędzie znacznie więcej głosów niż PO, która może się nawet rozpaść, ale nie będzie to miało znaczenia wobec triumfalnego zwycięstwa SLD i Samoobrony. Obecna polityka nie oznacza więc budowy IV RP, ale pogłębienie przypadłości III RP.
Czas rozsądku
Odbudowanie koalicji wydaje się dziś trudne. I będzie coraz trudniejsze. Wymaga przezwyciężenia narastających obustronnie urazów, coraz silniej dających znać o sobie interesów partyjno-środowiskowych i politycznej krótkowzroczności występującej niekiedy w przebraniu zawiłych i długofalowych projektów, których nie sposób zrealizować. W każdym razie inicjatywa leży dziś po stronie PiS. Być może warunkiem kompromisu z PO będzie ofiarowanie jej stanowiska premiera. I taki kompromis nie wydaje się wygórowany dla ocalenia koalicji, a więc dla nadrzędnego interesu. W 1993 r. wybory wygrał SLD, ale zgodził się odstąpić stanowisko premiera PSL. Postkomuniści zrozumieli, że doraźne ambicje powinny ustąpić głębiej rozumianemu interesowi własnemu. Pozostaje żywić nadzieję, że obecnie, kiedy gra toczy się o dużo poważniejsze sprawy, po obu stronach zwycięży polityczny rozsądek.
Kampania, kampania i po kampanii
PiS i PO szły do wyborów jako partie zmiany. Podczas kampanii, która uczyniła z nich głównych antagonistów, hasło IV RP, symbolizujące zasadniczą przebudowę państwa, zostało zepchnięte na dalszy plan. Żadna partia nie wycofała się jednak z woli zmian ani z koalicyjnych deklaracji. Żadna nie może ich dokonać sama. Kampania, choć mogła budzić niepokój, nie spowodowała niczego, co uniemożliwiałoby stworzenie wspólnego rządu, a tego oczekiwali wyborcy. Mimo socjalnej retoryki PiS nie jest partią socjalistyczną. Ekonomiczny program tej partii (jak większość programów) zawiera sprzeczności, które można uzgadniać w kierunku prorynkowym, co demonstrują ostatnie propozycje Kazimierza Marcinkiewicza. Można oczekiwać, że koalicja przeprowadzi reformy rynkowe idące dalej niż program któregokolwiek z dotychczasowych rządów III RP. Zwłaszcza że towarzyszyć będzie im naprawa wymiaru sprawiedliwości. To stan prawa wraz ze straszliwie rozdętą biurokracją - obok ogromnych kosztów pracy - jest zasadniczą barierą rozwoju gospodarczego naszego kraju.
Największe (choć głównie niekonkretne) obietnice socjalne poczynił kandydat PiS w wyborach prezydenckich, co nie przekłada się na realne możliwości sprawcze tego urzędu w Polsce. Z kolei kandydat PO wydawał się bardziej akcentować hasło ciągłości niż zmiany.
Kompromitujący festiwal
Negocjacje koalicyjne Kazimierza Marcinkiewicza i Jana Rokity wydawały się wskazywać na możliwość wyłonienia sprawnego rządu, który byłby w stanie przebudować Polskę zarówno w wymiarze administracyjno-prawnym, jak i gospodarczym. Apele, aby PO nie wchodziła do rządu, gdyż tym samym będzie sygnowała elementy populistycznej retoryki PiS, były równie nieprzemyślane jak apele, aby PiS nie tworzyło rządu z PO, która może zablokować głębsze zmiany w Polsce. PO powinna wejść do rządu choćby po to, by wymusić bardziej racjonalną politykę gospodarczą, a PiS koalicja z partią Tuska jest potrzebna choćby po to, by móc dokonać zmian w Polsce, których nie zrobi w rządzie mniejszościowym, a tym bardziej w układzie z Samoobroną i PSL.
Wyborcy rozliczają wybranych za efekty ich działania. Bezrobotni, którzy znajdą pracę dzięki rozwojowi gospodarczemu wywołanemu liberalną polityką ekonomiczną, będą zadowoleni tak jak pracownicy, których zarobki wzrosną. W Niemczech właśnie tworzy się wspólny rząd głównych oponentów politycznych, którzy do wyborów ruszali przeciwko sobie. W Polsce sytuacja jest zasadniczo odmienna, gdyż PO i PiS szły do wyborów jako potencjalni koalicjanci. Koalicja jest niezbędna także dlatego, że została obiecana obywatelom. Ma być podstawą przywrócenia zaufania do polityki, uzdrowienia jej z partyjniackiego schorzenia, które powoduje, że ugrupowania polityczne w III RP działają głównie w interesie własnym i jako takie są postrzegane.
Tydzień po prezydenckich wyborach w ogromnej mierze zaprzepaszczono te nadzieje. Tydzień ten był kompromitującym festiwalem nieodpowiedzialności, kłótliwości i partyjniactwa. Zachwycony może być wyłącznie dominujący w mediach i ośrodkach opiniotwórczych układ, który może się czuć coraz pewniej i radośnie przedstawiać awantury potencjalnych koalicjantów jako prawdziwą twarz IV RP.
Przeciw kompromisowi
Główne media i ośrodki opiniotwórcze ogłosiły dzień zwycięstwa Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich dniem żałoby narodowej. Trwała presja, by PO, która z braku tradycyjnych emanacji układu zaczynała być medialnym pupilem, nie wchodziła do rządu ze zwycięzcami. Wszelkie naturalne napięcia przy tworzeniu koalicji były wyolbrzymiane. "Europejczycy", którzy każdą kolejną godzinę trwających negocjacji uznawali za ruinę demokracji, nie zauważali równocześnie, jak mozolne jest budowanie wspólnego rządu w Niemczech. Tam jednak nikt nie ogłasza klęski demokracji.
Wśród porażonych wyborczymi porażkami polityków PO pojawiały się obawy o utratę tożsamości partii. Jej sztab wyborczy, niepokojący się możliwością rozliczeń, w naturalny sposób parł do przedłużenia konfrontacji z PiS, czyli do stanu, który musi powodować integrację i nie sprzyja wewnętrznym rachunkom. Żądania PO, by podział władzy wewnątrz koalicji skorygował wynik demokratycznych wyborów, były kuriozalne. Przestraszeni zwolennicy dawnego układu w mediach i ośrodkach opiniotwórczych naciskali wszelkimi możliwymi sposobami, by PO zrezygnowała z koalicji. Wyjątkowo aktywny w tej mierze jest Aleksander Kwaśniewski.
Triumfalistyczne nastroje wśród działaczy PiS, którym dodatkowo media bez przerwy przeciwstawiały "dobrych" z PO, również nie sprzyjały budowaniu koalicji. Negocjacje postępowały i wydawało się, że prowadzą do pozytywnego finału. Twardymi tego rzecznikami byli zarówno Marcinkiewicz, jak i Rokita. Do działań na rzecz koalicji włączył się nawet Tusk. Najtrudniejsze, wydawałoby się, porozumienie w dziedzinie gospodarczej przybliżało się.
Lęki, ambicje, urazy
Barierą, o którą rozbiła się koalicja, okazały się resorty i stanowiska siłowe: MSWiA, Ministerstwo Sprawiedliwości (w tym stanowisko prokuratora generalnego) i tajne służby. PO nie zgodziła się, by w całości przypadły one PiS. Jej działacze argumentowali, że mogą one zostać wykorzystane przeciwko ich partii. Niekiedy obawy PO były formułowane wręcz w obraźliwym tonie - jak to zrobił Rokita, obawiający się "aresztowania o piątej rano". Radykalizm jego wypowiedzi można tłumaczyć chęcią podbudowania swojej pozycji w partii, gdzie był atakowany jako zbyt aktywny rzecznik koalicji.
PiS uznawało z kolei (choć nie deklarowało tego publicznie), że z powodu rozlicznych uwikłań PO nie jest w stanie przeprowadzić radykalnych, lecz niezbędnych przekształceń zarówno tajnych służb, jak i resortów spraw wewnętrznych czy sprawiedliwości. W tle istnieje problem grupki działaczy PO, którzy za swoje wcześniejsze biznesowe działania mogliby podobno stanąć przed sądem. Ten nieliczny, ale wpływowy klub robi wszystko, by nie doszło do porozumienia między PO a PiS.
Koalicja rozpadła się głównie z powodów prestiżowych, czyli kłótni wokół obsady stanowiska marszałka Sejmu. Pierwotnie PiS deklarowało, że to stanowisko należy się PO, ale po zgłoszeniu Bronisława Komorowskiego nie chciało się na to zgodzić. Gdy platforma była gotowa ustąpić z forsowania Komorowskiego, dowiedziała się, że marszałkiem może być tylko Tusk. Liderzy uznali to za próbę dyktatu ze strony PiS.
I trudno nie przyznać im racji. To, że Komorowski wcześniej ostro atakował PiS, a oczywistym kandydatem na stanowisko marszałka wydaje się Tusk, nie zmienia meritum sprawy. Gwóźdź do trumny koalicji wbił PiS, sprzeciwiając się mianowaniu na wicemarszałka Senatu Stefana Niesiołowskiego. I znowu wypowiedzi tego ostatniego pod adresem potencjalnych koalicjantów były agresywne, co nie zmienia faktu, że PO miała wszelkie podstawy do mianowania wicemarszałka, a ingerowanie w jej wewnętrzne wybory jest próbą naruszenia suwerenności tego ugrupowania.
Strategia klęski
Trudno uwierzyć, aby Jarosława Kaczyńskiego, który decyduje o strategii PiS, poniósł triumfalizm, a jego posunięcia były nieprzemyślane. Trudno zakwestionować fakt, że jest to precyzyjny i dalekowzroczny analityk polityczny. Nie znaczy to, że nie może się mylić. Gra wokół stanowiska marszałka mogła więc być ze strony lidera PiS próbą zwasalizowania przyszłego koalicjanta. Mogła być grą, w której przeciągnął on strunę. Być może Kaczyński uznał, że próbę podporządkowania sobie PO warto podjąć, nawet ryzykując rozpad koalicji. Taki rozwój wypadków zakładałby, że przez kilka lat, rezygnując z głębszej reformy państwa, mniejszościowy rząd PiS wyłącznie administruje. W tym czasie doprowadza do marginalizacji PO i w dogodnym dla siebie momencie (w tym wypadku ogromną przewagą jest prezydent z tego samego obozu) organizuje przyspieszone wybory, po których jest w stanie samodzielnie stworzyć rząd. Ten projekt jest próbą przekształcenia polskiej prawicy w jednolitą partię pod przewodnictwem Kaczyńskich.
Realizacja takiego scenariusza nie wydaje się prawdopodobna. Jak często w historii III RP bywało, misterna partyjna gra przesłania sprawy poważniejsze. Polsce potrzeba gruntownych zmian i pod takim hasłem szło do wyborów PiS. Tymczasem można nawet wątpić, czy ta partia jest przygotowana do samodzielnego sprawnego administrowania państwem. Przede wszystkim taki stan rzeczy wyklucza reformy, które były sztandarowym hasłem PiS. Mniejszościowy rząd tego ugrupowania jest skazany na kompromisy z PSL, LPR, a zwłaszcza Samoobroną, czyli partiami, które za cenę poparcia będą żądały kolejnych ustępstw. Te targi nie będą służyły negocjacji jakiejkolwiek formy dobra wspólnego, lecz jedynie zaspokojeniu partyjnych interesów. Będą kompromitacją naczelnego dla PiS hasła politycznej odnowy moralnej, które spotkało się z pozytywnym odzewem w społeczeństwie. Wybór Leppera na wicemarszałka już jest zaprzeczeniem wcześniejszych deklaracji PiS. Kompromitacja haseł odnowy moralnej, IV RP czy przywrócenia władzy społeczeństwu będzie służyła takim ugrupowaniom jak Samoobrona i SLD. Mniejszościowy rząd nie ma nawet sił na rozmontowanie dominującego w polskich ośrodkach opiniotwórczych układu. Z perspektywy PiS może oznaczać to nieistnienie dogodnego momentu do przyspieszonych wyborów.
Koalicja PiS-PO była trudnym projektem stworzenia wielkiego obozu polskiej prawicy, który nie tylko mógł zreformować kraj, ale także stać się punktem wyjścia do budowy w Polsce stabilnej sceny politycznej. Wymagałby on jednak przezwyciężenia partyjnych ambicyjek. Zwyciężyła tendencja odwrotna. Obecna sytuacja przypomina nieco początek lat 90., kiedy to postsolidarnościowe ugrupowania, uznając, że zajmują już całą scenę polityczną, zajadle walczyły z sobą, przygotowując zwycięstwo postkomunistów. Jest prawdopodobne, że w następnych wyborach PiS zdobędzie znacznie więcej głosów niż PO, która może się nawet rozpaść, ale nie będzie to miało znaczenia wobec triumfalnego zwycięstwa SLD i Samoobrony. Obecna polityka nie oznacza więc budowy IV RP, ale pogłębienie przypadłości III RP.
Czas rozsądku
Odbudowanie koalicji wydaje się dziś trudne. I będzie coraz trudniejsze. Wymaga przezwyciężenia narastających obustronnie urazów, coraz silniej dających znać o sobie interesów partyjno-środowiskowych i politycznej krótkowzroczności występującej niekiedy w przebraniu zawiłych i długofalowych projektów, których nie sposób zrealizować. W każdym razie inicjatywa leży dziś po stronie PiS. Być może warunkiem kompromisu z PO będzie ofiarowanie jej stanowiska premiera. I taki kompromis nie wydaje się wygórowany dla ocalenia koalicji, a więc dla nadrzędnego interesu. W 1993 r. wybory wygrał SLD, ale zgodził się odstąpić stanowisko premiera PSL. Postkomuniści zrozumieli, że doraźne ambicje powinny ustąpić głębiej rozumianemu interesowi własnemu. Pozostaje żywić nadzieję, że obecnie, kiedy gra toczy się o dużo poważniejsze sprawy, po obu stronach zwycięży polityczny rozsądek.
Więcej możesz przeczytać w 44/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.