Gdy obcy kapitał kupuje jedną niemiecką gazetę - to źle, gdy Niemcy opanowują całe rynki za granicą - to dobrze
"Po raz pierwszy zderzą się z sobą dwie kultury albo inaczej mówiąc - dwa modele prowadzenia interesów, które zdecydowanie do siebie nie pasują". Tak lewicowy niemiecki tygodnik "Der Spiegel" podsumował awanturę wokół sprzedaży dziennika "Berliner Zeitung" amerykańsko-brytyjskiemu konsorcjum funduszy inwestycyjnych, którym kieruje David Montgomery. Chodzi nie tylko o zderzenie dwóch kultur: tej dobrej i słusznej (niemieckiej) z niesłuszną (anglosaską). Chodzi o wolność prasy. Zdaniem Stowarzyszenia Dziennikarzy Niemieckich, Montgomery nie opowiada się za wolnością prasy i pluralizmem poglądów. No i w ogóle zamieni szanowaną gazetę w jakiś obskurny brukowiec, bo nie zadba o wysoki poziom dziennikarstwa. Kiedyś nazywało się to moralnością Kalego, dziś można to nazwać moralnością niemiecką. Bo to, co jest dla Niemców niedobre, natychmiast staje się dobre, gdy Niemcy robią to za granicą.
Kataklizm w Niemczech
Z reakcji mediów i tzw. kręgów intelektualnych można odnieść wrażenie, że sprzedaż jednej z wielu nierentownych niemieckich gazet była dla Niemców jakimś straszliwym kataklizmem. Pod listem otwartym wyrażającym protest przeciw tej transakcji podpisało się wiele osobistości, w tym pisarz Gźnter Grass. "A przecież "Berliner Zeitung" to część niemieckiej historii - cytuje "Der Spiegel" wypowiedź pewnego berlińczyka. - Najpierw była to gazeta sowiecka, potem przejęła ją SED [partia wschodnioniemieckich komunistów], a teraz nadchodzą kapitaliści z Manchesteru. Mogę tylko mieć nadzieję, że to też przeżyjemy".
Konserwatywny tygodnik "Focus" zwraca uwagę na trudną sytuację regionalnych gazet w Niemczech. Spadają nakłady i zmniejsza się liczba ogłoszeń, sytuację pogarsza fatalny management. Może więc - chciałoby się podpowiedzieć sąsiadom - ten amerykańsko-brytyjski będzie lepszy. A że być może dojdzie do redukcji etatów i zagrożone zostaną święte prawa pracownicze - no cóż, pieniądz nie zna granic.
Antyniemiecki wolny rynek
Awantura wokół przejęcia "Berliner Zeitung" i oskarżenie nowych właścicieli (którzy w końcu chcą gazetę uratować) o zamiar ograniczenia w Niemczech wolności prasy Polaków może rozśmieszać, ale głównie irytuje.
W Niemczech panuje kryzys finansów państwa na tyle głęboki, że trzeba w ciągu niespełna dwóch lat wytrzasnąć skądś 35-37 mld euro. Skończyły się czasy wspierania nieudanych inwestycji i tolerowania rozdętego zatrudnienia. Zamiast upadających niemieckich wydawnictw będą wchodzić prężne koncerny zagraniczne lub międzynarodowe, które będą w stanie je utrzymać, ale na swoich warunkach.
Poczucie zagrożenia dla niemieckiej kultury ze strony europejskiego w końcu konsorcjum pokazuje nam, jak pięknie rozwija się europejska integracja i utrwala europejska tożsamość. Tymczasem światem, tym zglobalizowanym, rządzi zasada wolnego przypływu towarów i usług, z czym Niemcy i inne kraje zachodnioeuropejskie nie chcą się pogodzić. W wypadku Niemiec w grę wchodzi poczucie dumy narodowej trącące nacjonalizmem. Przecież to oni mają moralne i każde inne prawo wykupywać media za granicą, czego najdobitniejszym przykładem jest Polska. Bo Niemcy niosą nam swoją nadzwyczajną kulturę, spełniają misję. Teraz, kiedy nadeszły ciężkie czasy, będą się musieli pogodzić ze zderzeniem dwóch kultur. I powinni się cieszyć, że "Berliner Zeitung" nie został wykupiony przez Chińczyków, bo to zderzenie kultur mogłoby pozbawić ich radości życia.
Ostrzeżenie przed piątą kolumną
We współczesnym świecie jest tak, że bogaty wykorzystuje biedę innych i - dając im pracę - życzy sobie mieć wpływ na to, co i jak się produkuje. Jeśli Niemcy podejrzewają, że konsorcjum Montgomery'ego zamierza wpływać na to, co i jak będą pisać dziennikarze "Berliner Zeitung", my możemy podejrzewać o to niemieckie wydawnictwa, które szerokim frontem wkroczyły na nasz rynek medialny - bez protestów. I czy nie uważają nasi przyjaciele z Berlina, że taki twór Axel Springer Verlag jak "Newsweek Polska" - choćby tylko z przyczyn wynikających z ochrony kultury i poprawności politycznej - w ogóle nie powinien powstać?
Czy ktoś w Niemczech zwrócił uwagę na skutki zderzenia niemieckiej kultury z kulturą polską? Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich ostrzegało przed zdominowaniem naszego rynku prasowego przez niemieckie wydawnictwa, co zagraża wolności słowa i swobodzie publicznej debaty, ale nikt z naszych intelektualistów i autorytetów publicznych nie zainteresował się tym poważnym problemem. Jesteśmy krajem biednym, poza niewielką grupą pism (do których należy m.in. "Wprost") większość gazet regionalnych, niezliczone tygodniki ilustrowane i jedna wielka gazeta bulwarowa "Fakt" znalazły się w niemieckich rękach. Niemieccy wydawcy wykorzystali lukę w tej dziedzinie, bo nie było w naszym kraju zamożnych przedsiębiorców, którzy mogliby zainwestować w tak kosztowne i ryzykowne przedsięwzięcie, jakim jest wydawanie gazety czy czasopisma. Byli pierwsi, bo byli najbliżej.
Polacy są narodem ufnym i choć tu i ówdzie pojawiały się protesty i ostrzeżenia przed "niemiecką piątą kolumną", cieszyliśmy się z powstawania nowych pism, kupowaliśmy je i kupujemy nadal. Czy ktoś zastanawiał się, jak prezentowane są w tych wydawanych przez Niemców gazetach stosunki polsko-niemieckie i nastroje w Polsce wywołane działalnością Eriki Steinbach czy restrykcjami nakładanymi na Polaków pracujących w Niemczech? Mam nadzieję, że niemieccy wydawcy nie wywierają większego politycznego wpływu na dziennikarzy swoich pism, którzy są przecież Polakami. Na zdrowy rozum wyraźna manipulacja opinią czytelników powinna doprowadzić do spadku popytu na takie gazety, ale pewności nie ma, bo manipulacja może być subtelna. Mam nadzieję, że Niemcy o tym wiedzą, że znają naszą wrażliwość i nie będą ryzykować. W końcu przyszli tu, żeby robić interesy. Ale jest też oczywiste, że dziennikarze muszą się liczyć ze swoim pracodawcą.
Niemiecki monopol, polska nadzieja
Lista pism i gazet wydawanych przez niemieckie wydawnictwa jest tak długa, że nie ma sensu ich wszystkich wyliczać. A faktem jest, że wydawnictwo Passauer Neue Presse całkowicie zdominowało rynek mediów drukowanych w północno-wschodniej Polsce. Axel Springer Verlag obok "Faktu" i "Newsweeka Polska" wydaje sześć pism kobiecych, dwa młodzieżowe i kilka innych periodyków o specjalistycznym charakterze. Bauer w Polsce jest wydawcą aż 30 tytułów. Z kolei koncern Burda specjalizuje się na naszym rynku w pismach tematycznych, takich jak "Mój Piękny Ogród", "Auto Testy" czy "Sól i Pieprz". Są to najczęściej pisma niemieckie, modyfikowane pod kątem polskiego odbiorcy i uwzględniające polską specyfikę.
Właściwie to już nie ma gdzie palca wcisnąć i w obliczu niebywałej ekspansji niemieckich koncernów medialnych polski konkurent nie ma szans. Jeśli prawdą jest, że Axel Springer Verlag zamierza wejść na rynek z jeszcze jedną gazetą centralną, polscy inwestorzy będą mieli wielki problem z przebiciem się na rynku czytelniczym. Tak wygląda zderzenie kultury niemieckiej z polską. To nie jest nawet zderzenie, to jest wielki crash. Pozostaje jednak pociecha, że Niemcy coraz częściej będą sprzedawać swoje media zagranicznym konkurentom, bo biednieją, a my zaczniemy się bogacić i przyjdzie dzień, kiedy wejdziemy na ich rynek. Wraz z innymi partnerami. Niemcy sprzedali już jedną gazetę, zrobili ten najtrudniejszy krok. Teraz powinno być łatwiej.
Kataklizm w Niemczech
Z reakcji mediów i tzw. kręgów intelektualnych można odnieść wrażenie, że sprzedaż jednej z wielu nierentownych niemieckich gazet była dla Niemców jakimś straszliwym kataklizmem. Pod listem otwartym wyrażającym protest przeciw tej transakcji podpisało się wiele osobistości, w tym pisarz Gźnter Grass. "A przecież "Berliner Zeitung" to część niemieckiej historii - cytuje "Der Spiegel" wypowiedź pewnego berlińczyka. - Najpierw była to gazeta sowiecka, potem przejęła ją SED [partia wschodnioniemieckich komunistów], a teraz nadchodzą kapitaliści z Manchesteru. Mogę tylko mieć nadzieję, że to też przeżyjemy".
Konserwatywny tygodnik "Focus" zwraca uwagę na trudną sytuację regionalnych gazet w Niemczech. Spadają nakłady i zmniejsza się liczba ogłoszeń, sytuację pogarsza fatalny management. Może więc - chciałoby się podpowiedzieć sąsiadom - ten amerykańsko-brytyjski będzie lepszy. A że być może dojdzie do redukcji etatów i zagrożone zostaną święte prawa pracownicze - no cóż, pieniądz nie zna granic.
Antyniemiecki wolny rynek
Awantura wokół przejęcia "Berliner Zeitung" i oskarżenie nowych właścicieli (którzy w końcu chcą gazetę uratować) o zamiar ograniczenia w Niemczech wolności prasy Polaków może rozśmieszać, ale głównie irytuje.
W Niemczech panuje kryzys finansów państwa na tyle głęboki, że trzeba w ciągu niespełna dwóch lat wytrzasnąć skądś 35-37 mld euro. Skończyły się czasy wspierania nieudanych inwestycji i tolerowania rozdętego zatrudnienia. Zamiast upadających niemieckich wydawnictw będą wchodzić prężne koncerny zagraniczne lub międzynarodowe, które będą w stanie je utrzymać, ale na swoich warunkach.
Poczucie zagrożenia dla niemieckiej kultury ze strony europejskiego w końcu konsorcjum pokazuje nam, jak pięknie rozwija się europejska integracja i utrwala europejska tożsamość. Tymczasem światem, tym zglobalizowanym, rządzi zasada wolnego przypływu towarów i usług, z czym Niemcy i inne kraje zachodnioeuropejskie nie chcą się pogodzić. W wypadku Niemiec w grę wchodzi poczucie dumy narodowej trącące nacjonalizmem. Przecież to oni mają moralne i każde inne prawo wykupywać media za granicą, czego najdobitniejszym przykładem jest Polska. Bo Niemcy niosą nam swoją nadzwyczajną kulturę, spełniają misję. Teraz, kiedy nadeszły ciężkie czasy, będą się musieli pogodzić ze zderzeniem dwóch kultur. I powinni się cieszyć, że "Berliner Zeitung" nie został wykupiony przez Chińczyków, bo to zderzenie kultur mogłoby pozbawić ich radości życia.
Ostrzeżenie przed piątą kolumną
We współczesnym świecie jest tak, że bogaty wykorzystuje biedę innych i - dając im pracę - życzy sobie mieć wpływ na to, co i jak się produkuje. Jeśli Niemcy podejrzewają, że konsorcjum Montgomery'ego zamierza wpływać na to, co i jak będą pisać dziennikarze "Berliner Zeitung", my możemy podejrzewać o to niemieckie wydawnictwa, które szerokim frontem wkroczyły na nasz rynek medialny - bez protestów. I czy nie uważają nasi przyjaciele z Berlina, że taki twór Axel Springer Verlag jak "Newsweek Polska" - choćby tylko z przyczyn wynikających z ochrony kultury i poprawności politycznej - w ogóle nie powinien powstać?
Czy ktoś w Niemczech zwrócił uwagę na skutki zderzenia niemieckiej kultury z kulturą polską? Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich ostrzegało przed zdominowaniem naszego rynku prasowego przez niemieckie wydawnictwa, co zagraża wolności słowa i swobodzie publicznej debaty, ale nikt z naszych intelektualistów i autorytetów publicznych nie zainteresował się tym poważnym problemem. Jesteśmy krajem biednym, poza niewielką grupą pism (do których należy m.in. "Wprost") większość gazet regionalnych, niezliczone tygodniki ilustrowane i jedna wielka gazeta bulwarowa "Fakt" znalazły się w niemieckich rękach. Niemieccy wydawcy wykorzystali lukę w tej dziedzinie, bo nie było w naszym kraju zamożnych przedsiębiorców, którzy mogliby zainwestować w tak kosztowne i ryzykowne przedsięwzięcie, jakim jest wydawanie gazety czy czasopisma. Byli pierwsi, bo byli najbliżej.
Polacy są narodem ufnym i choć tu i ówdzie pojawiały się protesty i ostrzeżenia przed "niemiecką piątą kolumną", cieszyliśmy się z powstawania nowych pism, kupowaliśmy je i kupujemy nadal. Czy ktoś zastanawiał się, jak prezentowane są w tych wydawanych przez Niemców gazetach stosunki polsko-niemieckie i nastroje w Polsce wywołane działalnością Eriki Steinbach czy restrykcjami nakładanymi na Polaków pracujących w Niemczech? Mam nadzieję, że niemieccy wydawcy nie wywierają większego politycznego wpływu na dziennikarzy swoich pism, którzy są przecież Polakami. Na zdrowy rozum wyraźna manipulacja opinią czytelników powinna doprowadzić do spadku popytu na takie gazety, ale pewności nie ma, bo manipulacja może być subtelna. Mam nadzieję, że Niemcy o tym wiedzą, że znają naszą wrażliwość i nie będą ryzykować. W końcu przyszli tu, żeby robić interesy. Ale jest też oczywiste, że dziennikarze muszą się liczyć ze swoim pracodawcą.
Niemiecki monopol, polska nadzieja
Lista pism i gazet wydawanych przez niemieckie wydawnictwa jest tak długa, że nie ma sensu ich wszystkich wyliczać. A faktem jest, że wydawnictwo Passauer Neue Presse całkowicie zdominowało rynek mediów drukowanych w północno-wschodniej Polsce. Axel Springer Verlag obok "Faktu" i "Newsweeka Polska" wydaje sześć pism kobiecych, dwa młodzieżowe i kilka innych periodyków o specjalistycznym charakterze. Bauer w Polsce jest wydawcą aż 30 tytułów. Z kolei koncern Burda specjalizuje się na naszym rynku w pismach tematycznych, takich jak "Mój Piękny Ogród", "Auto Testy" czy "Sól i Pieprz". Są to najczęściej pisma niemieckie, modyfikowane pod kątem polskiego odbiorcy i uwzględniające polską specyfikę.
Właściwie to już nie ma gdzie palca wcisnąć i w obliczu niebywałej ekspansji niemieckich koncernów medialnych polski konkurent nie ma szans. Jeśli prawdą jest, że Axel Springer Verlag zamierza wejść na rynek z jeszcze jedną gazetą centralną, polscy inwestorzy będą mieli wielki problem z przebiciem się na rynku czytelniczym. Tak wygląda zderzenie kultury niemieckiej z polską. To nie jest nawet zderzenie, to jest wielki crash. Pozostaje jednak pociecha, że Niemcy coraz częściej będą sprzedawać swoje media zagranicznym konkurentom, bo biednieją, a my zaczniemy się bogacić i przyjdzie dzień, kiedy wejdziemy na ich rynek. Wraz z innymi partnerami. Niemcy sprzedali już jedną gazetę, zrobili ten najtrudniejszy krok. Teraz powinno być łatwiej.
Więcej możesz przeczytać w 44/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.