Nie chcemy już zwalać na Jałtę, Stalina, Gomułkę i Jaruzelskiego odpowiedzialności za złe drogi, skorumpowanych lekarzy, głupich polityków W Polsce wręcz uderza jawne pęknięcie między sferami publiczną i prywatną. Sfera publiczna to dla nas zepsuci politycy, niegościnne państwo, aroganccy urzędnicy, kiepskie drogi, skorumpowana i niesprawna - wedle naszych ocen - służba zdrowia, przedsiębiorcy. Z kolei sfera prywatna to nasi najbliżsi, rodzina, przyjaciele. To, co publiczne, uważamy często za obce, wrogie, mniej lub bardziej nam zagrażające. Otacza je aura podejrzeń i nieufności. Dowodzą tego niemal wszystkie badania socjologiczne
Wielka nieufność
Polski system polityczny ma od lat najniższy w Europie wskaźnik legitymizacji. Ta miara łączy w sobie ocenę działania poszczególnych rządów oraz stopień zadowolenia z funkcjonowania demokracji. Bardzo krytycznie od lat oceniamy rzetelność polityków i chętnie przypisujemy im dążenie do egoistycznych celów, lekceważenie interesów zbiorowych, pazerność. Uważamy, że za nic mają poglądy i potrzeby przeciętnych ludzi. Źle znosimy spory publiczne, uważając je za wyraz kłótliwości i małostkowej zapalczywości. Równie krytycznie i niechętnie mówimy zarówno o lewicy, jak i prawicy. Wielki niepokój budzi w nas czyjś sukces materialny czy zawodowy. Uważamy, że zawsze stoją za nim omijanie prawa, koneksje, nieczysta gra, nawet jeśli widzimy i doceniamy talenty, wiedzę, pracowitość.
Jesteśmy w tym samym stopniu podejrzliwi wobec sukcesów zawodowych, politycznych, jak i (czy przede wszystkim) materialnych. Z góry i tak na wszelki wypadek nie lubimy ludzi zamożnych i przedsiębiorczych. Wielkich przedsiębiorców nazywamy oligarchami. Nie cenimy kapitalizmu za skutki, jakie przynosi, bo rodzi nadmierne rzekomo nierówności, uprzywilejowuje jednych kosztem większości. Korupcję uważamy za stałą cechę systemu. Nie ufamy naszemu systemowi sprawiedliwości. Mamy wręcz poczucie, że nasze prawa są obecnie gorzej chronione niż przed 1989 r.
Niewolnicy stereotypów
Nieufność Polaków do "systemu" przekłada się na dwie dodatkowe cechy zbiorowej mentalności. Pierwszą jest niski poziom uczestnictwa Polaków w życiu stowarzyszeniowym. Nie uczestniczymy w zbiorowych przedsięwzięciach dlatego, że nie ufamy sobie wzajemnie. Mamy ludzką naturę za głęboko skażoną i lubimy powtarzać, że ostrożności nigdy za wiele. Nie ufając bliźnim, nie chcemy, nie umiemy z nimi współpracować. Dlatego jakiś rodzaj aktywności społecznej przejawia ledwie co dziesiąty z nas (w niektórych krajach europejskich - co drugi obywatel). Nie lubimy świata politycznego, dlatego też mało się nim ciekawimy. Niewiele jest w nas gotowości do szukania informacji, czytania gazet czy tygodników (ledwo jedna piąta dorosłych Polaków sięga po jakiś dziennik). Jednocześnie mamy wiele pretensji nie wiadomo do kogo, że nas nie poinformowano, że nie wiemy. Zamiast informacji stosujemy gotowe klisze i stereotypy, do których dopasowujemy zasłyszane, ale w istocie nie rozpoznane fakty.
Państwo budzi w nas dość silne reakcje zagrożeniowe. Nie chcemy i nie lubimy przestrzeni publicznej. Nasza niechęć do świata publicznego narasta z roku na rok. Skłonni jesteśmy uważać, że korupcja jest teraz większa niż w 1990 r. Gorzej oceniamy obecną fazę demokracji niż tę z początku lat 90. Nawet ówczesnym politykom przypisujemy więcej zalet niż dzisiejszym (dzisiejsi to nie znaczy obecnie rządzący). Wręcz jesteśmy gotowi tworzyć mit początków III RP: wtedy miało byś tak dobrze, tak obiecująco, tyle było w nas rzekomo entuzjazmu i energii.
Mit założycielski III RP
Nie wierzę w to, że 15 lat temu było w Polsce mniej korupcji. Najwyżej mniej się o niej pisało lub uznawało się ją za nieuchronny koszt transformacji. Nie bardzo widzę powody do tego, by ówczesnych posłów uważać za wcielenie jakiejś mądrości i cnót. Tym bardziej nie widzę podstaw do twierdzenia, że wtedy polska demokracja była doskonalsza niż teraz. Coś więc musiało się staś, że rzeczy widzimy ostrzej i krytyczniej. Na uboczu rozważań pozostawię pytanie, jak jest, czyli jak faktycznie działają instytucje i prawa III RP. Nie będę się zastanawiał nad tym, czy nasza demokracja przeistoczyła się w demokrację fasadową (pisałem i pisano o tym już wiele razy). Zatrzymam się przy pytaniu odmiennym. Jesteśmy wobec świata publicznego szalenie krytyczni i warto się zastanawiać, czy ów krytycyzm nie wynika w pewnej przynajmniej mierze ze sposobu, w jaki postrzegamy siebie i politykę.
Możliwe są dwie zasadnicze odpowiedzi. Pierwsza jest taka, że wzrosły nasze wymagania i oczekiwania. To, co było do zaakceptowania wtedy, dzisiaj takie już nie jest. To, co braliśmy za przejściową i jakoś nieuchronną patologię, uważamy teraz po prostu za zło, które nie znajduje szczególnego uzasadnienia. Przez te lata demokracji czegoś się nauczyliśmy. Zmienił się poza tym nasz punkt odniesienia. W początkach III RP ciągle myśleliśmy o scenie publicznej przez pryzmat doświadczeń PRL. Dzisiaj porównujemy siebie ze starymi demokracjami. Nie chcemy usprawiedliwiać swoich słabości komunizmem i ciągle zwalać na Jałtę, Stalina, Gomułkę i Jaruzelskiego odpowiedzialności za złe drogi, skorumpowanych lekarzy, głupich polityków. W porównaniu z czasami komunizmu - z cenzurą, wszechkontrolą polityczną - już sam fakt demokracji mógł byś na początku lat 90. uważany za sukces. Teraz wymagamy od innych zdecydowanie więcej. Niektórzy powiadają, że wymagamy za dużo i stawiamy nierealistyczne wymagania światu.
Siła strachu
Możliwe jest także odmienne tłumaczenie narastającej niechęci i podejrzliwości wobec sfery publicznej. Wiązałbym je z ugruntowaną kulturą nieufności, trwalszą od samej historii III Rzeczypospolitej. Cały okres PRL opierał się na nieufności, na mniej lub bardziej odczuwanym wyzuciu z praw, przeciwstawieniu "my - oni", poczuciu utraty kontroli nad swoim życiem, losem zbiorowym, wreszcie na całkiem realnym i uzasadnionym lęku przed donosicielami, karierowiczami. Strach towarzyszył nam stale, nawet jeśli nie zawsze był to strach przed aresztowaniem, to z pewnością był to strach przed bezkarną, wszechwładną, a do tego wyjątkowo głupią władzą. Mogli nie dać talonu na auto, mogli nie dać paszportu, mogli zaszkodzić dzieciom.
Polska Ludowa (przynajmniej od roku 1956) była oparta na swego rodzaju niepisanej umowie społecznej: obywatele nie wtrącają się do spraw publicznych, za to władza pozostawia im w miarę sporo swobody w zawężonej sferze prywatnej. Nie przymuszała do wiary w komunizm, nie kazała skrywać symboli religijnych, nie narzucała jednakowego stroju i nie zobowiązywała do stałego ideologicznego doskonalenia się. Dopuszczała rywalizację o dobra konsumpcyjne. Korupcja, ta mała i codzienna, była w zasadzie akceptowana. Stawała się częścią systemu. System uczył, jak to się wtedy mówiło, swego rodzaju schizofrenii. Odmienną wizję przeszłości wpajały podręczniki i media, inną przekazywali starsi. W gazetach Sowieci byli przyjaciółmi, w domu - znienawidzonymi Ruskimi. Oficjalny świat eliminował Kościół z życia publicznego, ale nie było domu, w którym religia nie była obecna. Śluby, pogrzeby, narodziny domagały się obecności kapłana. Publicznie potakiwaliśmy, wielu należało do partii komunistycznej, ale w domu szukaliśmy prawdy w zagłuszanym Radiu Wolna Europa. W latach 80. wręcz się mówiło, że tydzień składa się z pięciu dni socjalizmu i dwóch na letnisku. Żyliśmy w świecie schizofrenicznym, ale też przenikniętym nieufnością do władzy, polityków, reguł gry. Żyliśmy, co pokazują teraz historycy, w stałym lęku przed władzą, brakami, oszustwami, kłamstwem, niepewnością jutra.
Wyprzedaże kontra wybory
Zmiana systemu i reguł gry bynajmniej nie musiała pociągnąć za sobą zmiany postaw wobec polityki. Można wręcz zasugerować tezę, że po pierwszych dwóch, trzech latach III RP wrażenie nowości ustąpiło dawnym nawykom i technikom oswajania świata. Tyle że obszar tego, co prywatne, radykalnie się rozszerzył. Teraz dopiero można naprawdę zarabiać, korzystać z niezależności, jaką dają swoboda podróży, pieniądze i wolność słowa. Teraz można krzyczeć i narzekać bez obawy kary. I to teraz prywatność podbija sferę publiczną - odwrotnie niż w realnym socjalizmie. W socjalizmie okopywaliśmy się w domu, kryliśmy w wielkiej rodzinie i w niej znajdowaliśmy wsparcie oraz pomoc. W nowym ustroju obszar tego, co prywatne, nie jest tworzony przeciw państwu, ale dla niego samego. Dla szczęścia, jakie potencjalnie niesie.
Sferę prywatną uważamy za sferę naszej naturalnej realizacji. Wyborów dokonujemy chętnie nie jako obywatele, ale jako konsumenci. Entuzjazm wzbudzają wyprzedaże w sklepach z elektroniką, ale nie kolejne wybory. Inwestujemy czas nie tyle w społeczne inicjatywy, ile w kolejną pracę czy w edukację. Żywimy wielką namiętność do bogacenia się, a aktywność ta nieuchronnie odciąga naszą wyobraźnię od świata wspólnego. Żyjemy w porównaniach i żywimy się zawiścią, a miarą do porównań jest oczywiście pieniądz. Co najważniejsze, nasze złe samopoczucie jako obywateli, nasz krytyczny stosunek do kapitalizmu, burżujów, lekarzy wcale nie przekłada się na jakieś złe psychologiczne samopoczucie.
Polska prywatna kontra Polska publiczna
Dostępne miary dotyczące dobrostanu psychicznego wskazują na to, że nasze poczucie zadowolenia z życia raczej jest lepsze niż kilka lat temu, że wola życia w nas się umacnia. Narzekamy na stan kont i pozycję społeczną, ale w dłuższej perspektywie porównawczej widzimy na ogół, że żyje nam się lepiej i obficiej. Mamy więcej czasu dla siebie i przyjaciół, co sprzyja - powiadają zapewne słusznie psychologowie - naszemu ogólnemu poczuciu zaufania do siebie i naszemu bezpieczeństwu. Cenimy na ogół życie rodzinne, nawet gdy w rzeczywistości mało czasu poświęcamy dzieciom, za to dużo oglądaniu telewizji. Lubimy w sobie i u innych cnoty właściwe silnym osobowościom: przedsiębiorczość, samodzielność myślenia, wykształcenie, pracowitość. Rzecz nazywając krótko: uogólniona nieufność do systemu nie przekłada się na nasze życie prywatne.
Czasem można odnieść wrażenie, że negatywne cechy polityki i polityków stoją w sprzeczności z jasnymi barwami, jakie otaczają nasz dom i moralne samopoczucie. Wszak chętnie mówimy sobie, że najważniejsze to nawet w niepowodzeniach zachować wewnętrzną prawość. Potępiamy osoby publiczne, nie widząc powodu, by tą samą miarą oceniać korupcję czy psucie prawa przez zwykłych ludzi.
Bywamy nader racjonalni w planowaniu swojego życia i racjonalnie dobieramy środki do celów. Umiemy liczyć i nie ma w nas - wbrew autostereotypom - nic z rozrzutności. Inwestujemy w przyszłość, czyli w edukację i zdrowie. Nieco mniej palimy i lepiej się odżywiamy. Zapewne do największych sukcesów polskiej transformacji będziemy mogli zaliczyć wydłużenie średniej długości życia. Całkiem racjonalnie działamy na rynku jako inwestorzy (vide: zakupy akcji) i konsumenci. Kosztem olbrzymiego wysiłku modernizujemy domy i auta. Transformację "wykonaliśmy" w domach (także na wsiach), robiąc eleganckie łazienki, wstawiając nowe meble, kosząc co niedziela trawniki przed domami i wieszając na balkonach donice z kwiatami. Tej samej racjonalności i tak samo skutecznej transformacji na poziomie państwa czy województw ciągle nie możemy się doczekać.
Polski system polityczny ma od lat najniższy w Europie wskaźnik legitymizacji. Ta miara łączy w sobie ocenę działania poszczególnych rządów oraz stopień zadowolenia z funkcjonowania demokracji. Bardzo krytycznie od lat oceniamy rzetelność polityków i chętnie przypisujemy im dążenie do egoistycznych celów, lekceważenie interesów zbiorowych, pazerność. Uważamy, że za nic mają poglądy i potrzeby przeciętnych ludzi. Źle znosimy spory publiczne, uważając je za wyraz kłótliwości i małostkowej zapalczywości. Równie krytycznie i niechętnie mówimy zarówno o lewicy, jak i prawicy. Wielki niepokój budzi w nas czyjś sukces materialny czy zawodowy. Uważamy, że zawsze stoją za nim omijanie prawa, koneksje, nieczysta gra, nawet jeśli widzimy i doceniamy talenty, wiedzę, pracowitość.
Jesteśmy w tym samym stopniu podejrzliwi wobec sukcesów zawodowych, politycznych, jak i (czy przede wszystkim) materialnych. Z góry i tak na wszelki wypadek nie lubimy ludzi zamożnych i przedsiębiorczych. Wielkich przedsiębiorców nazywamy oligarchami. Nie cenimy kapitalizmu za skutki, jakie przynosi, bo rodzi nadmierne rzekomo nierówności, uprzywilejowuje jednych kosztem większości. Korupcję uważamy za stałą cechę systemu. Nie ufamy naszemu systemowi sprawiedliwości. Mamy wręcz poczucie, że nasze prawa są obecnie gorzej chronione niż przed 1989 r.
Niewolnicy stereotypów
Nieufność Polaków do "systemu" przekłada się na dwie dodatkowe cechy zbiorowej mentalności. Pierwszą jest niski poziom uczestnictwa Polaków w życiu stowarzyszeniowym. Nie uczestniczymy w zbiorowych przedsięwzięciach dlatego, że nie ufamy sobie wzajemnie. Mamy ludzką naturę za głęboko skażoną i lubimy powtarzać, że ostrożności nigdy za wiele. Nie ufając bliźnim, nie chcemy, nie umiemy z nimi współpracować. Dlatego jakiś rodzaj aktywności społecznej przejawia ledwie co dziesiąty z nas (w niektórych krajach europejskich - co drugi obywatel). Nie lubimy świata politycznego, dlatego też mało się nim ciekawimy. Niewiele jest w nas gotowości do szukania informacji, czytania gazet czy tygodników (ledwo jedna piąta dorosłych Polaków sięga po jakiś dziennik). Jednocześnie mamy wiele pretensji nie wiadomo do kogo, że nas nie poinformowano, że nie wiemy. Zamiast informacji stosujemy gotowe klisze i stereotypy, do których dopasowujemy zasłyszane, ale w istocie nie rozpoznane fakty.
Państwo budzi w nas dość silne reakcje zagrożeniowe. Nie chcemy i nie lubimy przestrzeni publicznej. Nasza niechęć do świata publicznego narasta z roku na rok. Skłonni jesteśmy uważać, że korupcja jest teraz większa niż w 1990 r. Gorzej oceniamy obecną fazę demokracji niż tę z początku lat 90. Nawet ówczesnym politykom przypisujemy więcej zalet niż dzisiejszym (dzisiejsi to nie znaczy obecnie rządzący). Wręcz jesteśmy gotowi tworzyć mit początków III RP: wtedy miało byś tak dobrze, tak obiecująco, tyle było w nas rzekomo entuzjazmu i energii.
Mit założycielski III RP
Nie wierzę w to, że 15 lat temu było w Polsce mniej korupcji. Najwyżej mniej się o niej pisało lub uznawało się ją za nieuchronny koszt transformacji. Nie bardzo widzę powody do tego, by ówczesnych posłów uważać za wcielenie jakiejś mądrości i cnót. Tym bardziej nie widzę podstaw do twierdzenia, że wtedy polska demokracja była doskonalsza niż teraz. Coś więc musiało się staś, że rzeczy widzimy ostrzej i krytyczniej. Na uboczu rozważań pozostawię pytanie, jak jest, czyli jak faktycznie działają instytucje i prawa III RP. Nie będę się zastanawiał nad tym, czy nasza demokracja przeistoczyła się w demokrację fasadową (pisałem i pisano o tym już wiele razy). Zatrzymam się przy pytaniu odmiennym. Jesteśmy wobec świata publicznego szalenie krytyczni i warto się zastanawiać, czy ów krytycyzm nie wynika w pewnej przynajmniej mierze ze sposobu, w jaki postrzegamy siebie i politykę.
Możliwe są dwie zasadnicze odpowiedzi. Pierwsza jest taka, że wzrosły nasze wymagania i oczekiwania. To, co było do zaakceptowania wtedy, dzisiaj takie już nie jest. To, co braliśmy za przejściową i jakoś nieuchronną patologię, uważamy teraz po prostu za zło, które nie znajduje szczególnego uzasadnienia. Przez te lata demokracji czegoś się nauczyliśmy. Zmienił się poza tym nasz punkt odniesienia. W początkach III RP ciągle myśleliśmy o scenie publicznej przez pryzmat doświadczeń PRL. Dzisiaj porównujemy siebie ze starymi demokracjami. Nie chcemy usprawiedliwiać swoich słabości komunizmem i ciągle zwalać na Jałtę, Stalina, Gomułkę i Jaruzelskiego odpowiedzialności za złe drogi, skorumpowanych lekarzy, głupich polityków. W porównaniu z czasami komunizmu - z cenzurą, wszechkontrolą polityczną - już sam fakt demokracji mógł byś na początku lat 90. uważany za sukces. Teraz wymagamy od innych zdecydowanie więcej. Niektórzy powiadają, że wymagamy za dużo i stawiamy nierealistyczne wymagania światu.
Siła strachu
Możliwe jest także odmienne tłumaczenie narastającej niechęci i podejrzliwości wobec sfery publicznej. Wiązałbym je z ugruntowaną kulturą nieufności, trwalszą od samej historii III Rzeczypospolitej. Cały okres PRL opierał się na nieufności, na mniej lub bardziej odczuwanym wyzuciu z praw, przeciwstawieniu "my - oni", poczuciu utraty kontroli nad swoim życiem, losem zbiorowym, wreszcie na całkiem realnym i uzasadnionym lęku przed donosicielami, karierowiczami. Strach towarzyszył nam stale, nawet jeśli nie zawsze był to strach przed aresztowaniem, to z pewnością był to strach przed bezkarną, wszechwładną, a do tego wyjątkowo głupią władzą. Mogli nie dać talonu na auto, mogli nie dać paszportu, mogli zaszkodzić dzieciom.
Polska Ludowa (przynajmniej od roku 1956) była oparta na swego rodzaju niepisanej umowie społecznej: obywatele nie wtrącają się do spraw publicznych, za to władza pozostawia im w miarę sporo swobody w zawężonej sferze prywatnej. Nie przymuszała do wiary w komunizm, nie kazała skrywać symboli religijnych, nie narzucała jednakowego stroju i nie zobowiązywała do stałego ideologicznego doskonalenia się. Dopuszczała rywalizację o dobra konsumpcyjne. Korupcja, ta mała i codzienna, była w zasadzie akceptowana. Stawała się częścią systemu. System uczył, jak to się wtedy mówiło, swego rodzaju schizofrenii. Odmienną wizję przeszłości wpajały podręczniki i media, inną przekazywali starsi. W gazetach Sowieci byli przyjaciółmi, w domu - znienawidzonymi Ruskimi. Oficjalny świat eliminował Kościół z życia publicznego, ale nie było domu, w którym religia nie była obecna. Śluby, pogrzeby, narodziny domagały się obecności kapłana. Publicznie potakiwaliśmy, wielu należało do partii komunistycznej, ale w domu szukaliśmy prawdy w zagłuszanym Radiu Wolna Europa. W latach 80. wręcz się mówiło, że tydzień składa się z pięciu dni socjalizmu i dwóch na letnisku. Żyliśmy w świecie schizofrenicznym, ale też przenikniętym nieufnością do władzy, polityków, reguł gry. Żyliśmy, co pokazują teraz historycy, w stałym lęku przed władzą, brakami, oszustwami, kłamstwem, niepewnością jutra.
Wyprzedaże kontra wybory
Zmiana systemu i reguł gry bynajmniej nie musiała pociągnąć za sobą zmiany postaw wobec polityki. Można wręcz zasugerować tezę, że po pierwszych dwóch, trzech latach III RP wrażenie nowości ustąpiło dawnym nawykom i technikom oswajania świata. Tyle że obszar tego, co prywatne, radykalnie się rozszerzył. Teraz dopiero można naprawdę zarabiać, korzystać z niezależności, jaką dają swoboda podróży, pieniądze i wolność słowa. Teraz można krzyczeć i narzekać bez obawy kary. I to teraz prywatność podbija sferę publiczną - odwrotnie niż w realnym socjalizmie. W socjalizmie okopywaliśmy się w domu, kryliśmy w wielkiej rodzinie i w niej znajdowaliśmy wsparcie oraz pomoc. W nowym ustroju obszar tego, co prywatne, nie jest tworzony przeciw państwu, ale dla niego samego. Dla szczęścia, jakie potencjalnie niesie.
Sferę prywatną uważamy za sferę naszej naturalnej realizacji. Wyborów dokonujemy chętnie nie jako obywatele, ale jako konsumenci. Entuzjazm wzbudzają wyprzedaże w sklepach z elektroniką, ale nie kolejne wybory. Inwestujemy czas nie tyle w społeczne inicjatywy, ile w kolejną pracę czy w edukację. Żywimy wielką namiętność do bogacenia się, a aktywność ta nieuchronnie odciąga naszą wyobraźnię od świata wspólnego. Żyjemy w porównaniach i żywimy się zawiścią, a miarą do porównań jest oczywiście pieniądz. Co najważniejsze, nasze złe samopoczucie jako obywateli, nasz krytyczny stosunek do kapitalizmu, burżujów, lekarzy wcale nie przekłada się na jakieś złe psychologiczne samopoczucie.
Polska prywatna kontra Polska publiczna
Dostępne miary dotyczące dobrostanu psychicznego wskazują na to, że nasze poczucie zadowolenia z życia raczej jest lepsze niż kilka lat temu, że wola życia w nas się umacnia. Narzekamy na stan kont i pozycję społeczną, ale w dłuższej perspektywie porównawczej widzimy na ogół, że żyje nam się lepiej i obficiej. Mamy więcej czasu dla siebie i przyjaciół, co sprzyja - powiadają zapewne słusznie psychologowie - naszemu ogólnemu poczuciu zaufania do siebie i naszemu bezpieczeństwu. Cenimy na ogół życie rodzinne, nawet gdy w rzeczywistości mało czasu poświęcamy dzieciom, za to dużo oglądaniu telewizji. Lubimy w sobie i u innych cnoty właściwe silnym osobowościom: przedsiębiorczość, samodzielność myślenia, wykształcenie, pracowitość. Rzecz nazywając krótko: uogólniona nieufność do systemu nie przekłada się na nasze życie prywatne.
Czasem można odnieść wrażenie, że negatywne cechy polityki i polityków stoją w sprzeczności z jasnymi barwami, jakie otaczają nasz dom i moralne samopoczucie. Wszak chętnie mówimy sobie, że najważniejsze to nawet w niepowodzeniach zachować wewnętrzną prawość. Potępiamy osoby publiczne, nie widząc powodu, by tą samą miarą oceniać korupcję czy psucie prawa przez zwykłych ludzi.
Bywamy nader racjonalni w planowaniu swojego życia i racjonalnie dobieramy środki do celów. Umiemy liczyć i nie ma w nas - wbrew autostereotypom - nic z rozrzutności. Inwestujemy w przyszłość, czyli w edukację i zdrowie. Nieco mniej palimy i lepiej się odżywiamy. Zapewne do największych sukcesów polskiej transformacji będziemy mogli zaliczyć wydłużenie średniej długości życia. Całkiem racjonalnie działamy na rynku jako inwestorzy (vide: zakupy akcji) i konsumenci. Kosztem olbrzymiego wysiłku modernizujemy domy i auta. Transformację "wykonaliśmy" w domach (także na wsiach), robiąc eleganckie łazienki, wstawiając nowe meble, kosząc co niedziela trawniki przed domami i wieszając na balkonach donice z kwiatami. Tej samej racjonalności i tak samo skutecznej transformacji na poziomie państwa czy województw ciągle nie możemy się doczekać.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.