Eksperymenty z rodziną, historią, moralnością są podobnym przejawem pychy, jak komunistyczne eksperymenty ze społeczeństwem, gospodarką, edukacją Wojna kultur nie jest zjawiskiem przypadkowym ani nie wydaje się kolejną z mód ideologicznych, jakimi żyją dzisiejsze społeczeństwa. Zapewne stanowi ona jedną z cech charakterystycznych dla naszych czasów, a jej dalszy przebieg wpłynie na kierunek rozwoju społeczeństw. Sens owej wojny nie jest dobrze rozumiany, mimo że o tym zjawisku pisze się od dawna. Spróbuję zrekonstruować jej źródła i schemat.
Zanik polityki?
Wśród wielu proroctw dotyczących rozwoju nowoczesnych społeczeństw znalazło się i to mówiące o zaniku polityki. Dawni liberałowie i socjaliści, mimo zasadniczych różnic, mniemali, że w społeczeństwach przyszłości ludzie będą się zajmować swoimi prywatnymi sprawami, rodziną, majątkiem, rozwojem duchowym, sztuką, natomiast polityka straci swój tradycyjny sens - zredukowana do problemów administracji i nadzoru nad regułami współpracy. Czy to proroctwo było trafne? I tak, i nie. Rzeczywiście klasyczne modele polityki i obywatelskości zniknęły, a współczesny człowiek jest w coraz większym stopniu istotą prywatną. Wolność nasza - jak pisał kiedyś proroczo Benjamin Constant - stała się wolnością naszych działań jednostkowych, a w znacznie mniejszym stopniu realizuje się w bezpośrednim udziale we władzy nad państwem i w obywatelskiej trosce o dobro wspólne. Staliśmy się raczej przedsiębiorcami, członkami rodzin, wykonawcami zawodów, poszukiwaczami karier, przyjemności i rozrywek niż obywatelami.
Nie przestaliśmy się jednak interesować polityką. Można wręcz powiedzieć, że nasza epoka jest znacznie bardziej polityczna niż poprzednie. Nie ma wszak sfery życia, myśli, twórczości, do której nie przykładano by dzisiaj klucza politycznego. Kiedyś sądzono, że nauka, religia, metafizyka nie mają z polityką nic wspólnego i mogą być uprawiane niezależnie od niej. Dziś wszystkie uniwersytety świata uczą o strukturach władzy odzwierciedlonych w teoriach naukowych, obyczajach i dogmatach religijnych oraz w koncepcjach filozoficznych. Kiedyś wyraźnie postrzegano granicę dzielącą życie prywatne człowieka od życia politycznego. Dzisiaj taka granica przestała istnieć.
Najprościej będzie powiedzieć, iż prywatny człowiek dysponujący wolnością działań jednostkowych przestał być wprawdzie obywatelem w sensie klasycznym, ale za to włożył w sferę polityczną całą swoją prywatność. W konsekwencji zniknął w dzisiejszym świecie podział na wyraźne i dające się wyodrębnić obszary - polityczny, społeczny, obyczajowy, światopoglądowy, filozoficzny, religijny. Konflikty polityczne przenikają wszystko. Relacje między mężem a żoną, uczniem a nauczycielem przestały już być sprawami jednostek i grup, regulowanymi obyczajem, stając się problemem sfery publicznej, a nawet państwowej. Polityzacji uległa też płeć i wszystkie rzeczy związane z biologicznością człowieka. Młodzież, kobiety, niepełnosprawni, homoseksualiści, wszystkie te grupy czy raczej ci, którzy mienią się ich reprezentantami, starają się odcisnąć swe piętno na sferze publicznej. Treścią polityki są dziś roszczenia tych grup, które mają pretensje, iż nie dysponują wystarczającym udziałem we władzy.
Pojęcie władzy ulega niebywałemu rozszerzeniu. Nie dotyczy już zwykłych mechanizmów rządzenia w ramach instytucji państwowych, lecz obejmuje praktycznie wszystko. O systemie władzy można mówić dziś w rodzinie, w związkach między mężczyzną i kobietą, w sposobach mówienia o homoseksualistach, w sądach moralnych, w sposobach myślenia o narodzinach i o śmierci, w wyobrażeniach religijnych i doświadczeniach duchowych. Wszędzie tam - jak się twierdzi - tkwią swoiste polityczne struktury dominacji i podwładności.
Polityka rozumiana tradycyjnie jest dzisiaj postrzegana - posługując się zgranym porównaniem - jak wierzchołek góry lodowej. Instytucje polityczne są jedynie konsekwencją czegoś bardziej podstawowego, struktur, które przenikają całe życie, najgłębsze pokłady myślenia, a nawet naszą fizjologię. To coś nazywane bywa kulturą. By zmienić system politycznych dominacji i uzależnień, trzeba zmienić "kulturę", bo inaczej zabiegi reformatorskie będą pozorne. Dlatego szczególna rola przypada ruchom, których polityczne działania są świadomie kulturowe, a więc np. feministkom czy działaczom homoseksualnym. Walczą oni wszak - jak twierdzą ich obrońcy - nie tyle o konkretny udział we władzy, ale o zmiany w hierarchii kulturowej, w sposobach myślenia, w naszej świadomości i podświadomości.
Liberałowie kontra tradycjonaliści
Podstawowe spory we współczesnych społeczeństwach dotyczą właśnie rzeczy poprzednio pozostających poza polityką. Spieramy się na forum politycznym o to, czy można usunąć ciążę, jak mają być wychowywane dzieci, co ma być nadawane w telewizji, jakie symbole religijne powinny być publicznie wystawiane. To prawda, że również spieramy się o podatki i politykę zagraniczną, ale widać wyraźnie, iż podziały "kulturowe" są głębsze i trwalsze i to one warunkują, na jakie partie głosujemy, jak wyobrażamy sobie państwo i prawo, jak winna wyglądać sfera publiczna.
Z grubsza można powiedzieć, że istnieją dzisiaj dwa podstawowe klucze do tak rozumianej kultury: pluralistyczny i dualistyczny. Wedle pierwszego, istnieje wiele kodów, języków, orientacji, mających własny wyraz polityczny. Świat współczesny bywa zatem postrzegany jako mnogi, konstytuowany przez rozmaite kody, języki, dyskursy, a więc przez różne kultury, czyli rozmaite rodzaje uporządkowania systemu władzy. Jedyna powszechna kulturowa formuła, jaka w takim świecie jest możliwa, to formuła mediacji, równowagi, kooperacji, antydyskryminacji, równości, równej reprezentacji etc.
Istnieje też drugi klucz - dualistyczny. Zgodnie z nim cała ta pluralistyczna retoryka jest pozorna. To prawda, że w świecie jest wiele typów religii, wiele ras i tradycji, ale podstawowe podziały nie przebiegają między nimi. Nie ma dzisiaj fundamentalnej dla stabilności społecznej kontrowersji między chrześcijanami a żydami, chrześcijanami a agnostykami, mężczyznami i kobietami. Prawdziwy podział tkwi gdzie indziej i dzieli współczesne społeczeństwa na dwie części. Po jednej i po drugiej stronie znajdujemy mieszankę etniczno-światopoglądową. Podział ten przebiega zatem w równej mierze wśród białych, katolików, chrześcijan, żydów, agnostyków, żółtych i czarnych. Jest on tak ostry, że upoważnia do nazywania go "wojną kultur", a niekiedy wręcz sporem między "dwoma narodami".
Nie ma zgody co do tego, jak określić owe dwie strony. Najczęściej mówi się o liberałach i konserwatystach albo o postępowcach i tradycjonalistach. Wojna byłaby zatem między zwolennikami wolności a zwolennikami porządku albo - patrząc na to inaczej - między zwolennikami zmiany a zwolennikami tradycji. Lecz taki schemat niezbyt dobrze odpowiada rzeczywistości. Takie pojęcia, jak liberalizm, konserwatyzm czy tradycjonalizm, są wieloznaczne i wielu przedstawicieli tych orientacji źle się czuje w tak zarysowanym schemacie.
Który klucz jest lepszy - pluralistyczny czy dualistyczny? Zapewne oba mają jakieś swoje uzasadnienia, ale dualizm lepiej opisuje dzisiejszy świat. Pośrednim dowodem może być to, iż sami pluraliści chętnie się nim posługują. Gdyby zrekonstruować ich rozumowanie, to brzmiałoby ono tak: "świat istotnie jest pluralistyczny i będzie taki coraz bardziej, ale temu procesowi przeszkadzają siły ciemności (konserwatyzm, tradycjonalizm), które pragną cofnąć zegar historii i narzucić swoją dominację; pluralizm zatriumfuje w pełni dopiero wtedy, gdy jego siły wygrają wojnę z owymi siłami ciemności". Jeśli więc trwa wojna kultur, to toczą ją faktycznie dwie strony, nawet jeśli jedna z nich czyni to pod hasłem pluralizmu.
Uporządkowanie świata kontra uporządkowanie człowieka
Jak scharakteryzować obie strony kulturowego konfliktu? Moja formuła byłaby następująca: z jednej strony mamy tych, którzy uważają, iż mają pewien pomysł na uporządkowanie świata, a z drugiej tych, którzy głoszą, że mają pomysły na uporządkowanie człowieka. Ci pierwsi posługują się płytką koncepcją człowieka, mają natomiast bardzo wyraźną koncepcję porządku politycznego. Ci drudzy zaś posługują się mocnym ujęciem człowieka, nie dysponując wyraźną koncepcją państwa.
Pogląd pierwszej strony można rozwinąć w ten sposób: historia ludzkiego doświadczenia udowodniła, że nie ma i nigdy nie będzie zgody co do tego, jaki rodzaj życia jest najlepszy. Wizje dobrego życia, dobrego człowieka i dobrego wychowania dramatycznie się rozmijają i wiele zła wyrządzono, próbując jakąś jedną narzucić innym. Dlatego przestańmy walczyć o dominację jednej formuły nad innymi i spróbujmy skonstruować taki system instytucji, praw i reguł współżycia, by owe wizje i ich wyznawcy przestali sobie wchodzić w drogę. Ustalmy procedury rozstrzygania konfliktów, metody neutralizacji sporów, granice nieingerencji. Pracujmy nad zasadami koegzystencji, pozostawiając jednostkom i grupom wybór w sprawach egzystencjalnych, światopoglądowych, moralnych etc.
Pogląd drugiej strony można by zaś streścić następująco: historia ludzkiego doświadczenia udowodniła, że człowiek pozbawiony mocnego uformowania moralnego i obyczajowego staje się barbarzyńcą i że nie ma takiego systemu instytucjonalnego, który mógłby pomieścić mnogość modeli życia. Wyraźna koncepcja dobra, mocna metafizyka prawdy i piękna stanowią podstawy dobrego wychowania wypracowane przez tradycję zachodnią i jej instytucje. Stąd proces formowania człowieka dokonuje się w duchu posłuszeństwa i pokory wobec treści i norm, które zostały mu dane, przekazane i nad którymi nie ma zasadniczej kontroli. Samoograniczenie będące naturalną konsekwencją wychowania nie powstaje zatem wyłącznie na potrzeby współpracy z innymi, nie jest głównie modus vivendi, ale wynika z samej natury człowieka i świata. Rodzina, ojczyzna, dekalog, bliższe i dalsze wspólnoty, trwałe instytucje, wszystko to tworzy konieczne środowisko rozwoju człowieka.
W wymiarze praktycznym spór ten dotyczy tego, czy sprawą pierwszoplanową dla człowieka jest wybór wolny czy wybór dobry. Strona pierwsza skłonna jest sądzić, że historia cywilizacji zmierza do tego, by wybór człowieka był maksymalnie wolny. Strona druga twierdzi, iż cały sens rozwoju ludzkości polega na tym, by przygotować ludzi do wyboru dobrego, a o tym dobru wiemy na tyle dużo, by nie popadać w arbitralność.
Syndrom rozpieszczonego dziecka
Której ze stron konfliktu należy przyznać rację? Zwolennicy pierwszego rozwiązania cieszą się w dzisiejszym świecie sporą popularnością, ponieważ hasło wolnego wyboru - stylu życia, typu rodziny, typu przynależności narodowej i etnicznej, rodzaju śmierci, a nawet płci - dobrze współgra z obecnymi nastrojami. Dobrze współgra także z poczuciem mocy, jakiego doświadcza współczesny człowiek cieszący się dobrodziejstwami cywilizacji i wysokiej technologii. Skoro nowoczesna cywilizacja i wysokie technologie dają nam trudne do wyobrażenia możliwości kreowania środowiska i realizacji naszych marzeń, naturalna staje się wiara, że również sam człowiek może robić z sobą i swoim otoczeniem co chce, zaś struktury cywilizacyjne dostarczą środków i zagwarantują bezpieczeństwo. Dlaczego dokonując cudów technicznych, człowiek ma się pozbawiać podobnej lub zbliżonej swobody w wybieraniu modelu życia, rodziny, śmierci czy płci? Jeśli materia przestaje, dzięki technice, stawiać opór, dlaczego mamy się liczyć z oporem historii, więzi społecznych, tradycji, religii czy filozofii? Współczesny człowiek - jak pisał Ortega, jeden z bardziej elokwentnych krytyków takiej postawy - cierpi na syndrom rozpieszczonego dziecka, które wyobraża sobie, iż rzeczywistość nie stawia oporu, zaś każdy znak takiego oporu wywołuje w nim bunt.
Zwolennicy podejścia drugiego są skłonni sądzić, że właśnie dlatego, iż doczekaliśmy czasów niebywałych możliwości technologicznego przekształcania świata i osiągnęliśmy nieznany w przeszłości poziom bezpieczeństwa cywilizacyjnego, powinniśmy wystrzegać się pychy. Kruchość ludzkiego życia, grzeszność natury ludzkiej, łatwość realizacji pragnień powinny nas skłaniać do dbania o formowanie natury ludzkiej. Nie popadniemy w pułapki, jakie zastawia na nas nasza epoka, jeśli będziemy wychowani w szacunku dla instytucji długiego trwania i jeśli będziemy siebie postrzegać jako dłużników dziedzictwa europejskiego, chrześcijańskiego, narodowego, lokalnego. Eksperymenty z rodziną, historią, moralnością czy kulturą to podobny przejaw pychy, jak komunistyczne eksperymenty ze społeczeństwem, gospodarką, edukacją.
Jest interesujące, że wojna kultur - tak mocno obecna na Zachodzie - przejawia się również u nas, między innymi w sposobie oceny dziedzictwa komunizmu i jego natury. Zwolennicy stanowiska pierwszego zazwyczaj mówią, że podstawowy błąd komunizmu polegał na tym, iż ograniczał wolny wybór i nie pozwalał na swobodne uzewnętrznianie się indywidualnych i zbiorowych aspiracji. Będą oni też sugerować, że ich przeciwnicy - zwolennicy stanowiska drugiego - popełniają podobny błąd, próbując narzucić wszystkim jedno rozwiązanie. Ideologia komunistyczna ma zatem - jak twierdzą - swój odpowiednik w narzucaniu społeczeństwu perspektywy chrześcijańsko-tradycjonalistycznej. Zwolennicy stanowiska drugiego będą z kolei dowodzić, iż komunizm próbował zmieniać człowieka na fundamentalnie błędnych zasadach, zrywając z ludzkim doświadczeniem. Zarzucą więc swoim antagonistom, iż ci naśladują komunistów, dokonując podobnego zerwania z ograniczeniami zbudowanymi na przeszłym doświadczeniu i otwierając drogę nieodpowiedzialnym eksperymentom. Czym w przeszłości była kolektywizacja rolnictwa, łysenkizm i zmienianie biegu rzek syberyjskich, tym dzisiaj jest sankcjonowanie eksperymentów z rodziną, wychowaniem i płcią.
Multikulturalizm przeciw kulturze
Wojna kultur ma to do siebie, że nie daje możliwości merytorycznego rozstrzygnięcia, a w każdym razie rozstrzygnięcie takie nigdy nie będzie wiążące. Musi się skończyć albo zwycięstwem jednej strony, albo czymś w rodzaju zawieszenia broni. Na razie żadna ze stron nie jest skłonna do ustępstw. Wydaje się jednak - a już na pewno wydaje się piszącemu te słowa - iż racje obu stron nie są merytorycznie zrównoważone. Rozstrzygnięcia może nie będzie, ale trudno zaprzeczyć, iż rzecznicy stanowiska drugiego przedstawiają się bardziej przekonująco.
Zwróćmy uwagę, że zwolennicy poglądu pierwszego dokonują niemałego nadużycia w pojęciu kultury. Z jednej strony, głoszą oni, iż wszystko jest kulturą, że kultury są wszędzie i że wszystkie zasługują na obronę. Będą więc stawać w obronie kultury "gejowskiej", "hiphopowej", "aborygeńskiej" i wszelkich innych. Z drugiej strony, niemal wszystko sprowadzają do polityki i to szczególnego rodzaju, a mianowicie polityki kooperacji i egalitaryzmu. W ten sposób kultura najważniejsza i jedyna powszechna, o jakiej można sensownie mówić, to kultura polityczna, przejawiająca się albo jako dominacja (której trzeba się przeciwstawić), albo jako egalitaryzm (do którego trzeba dążyć). Multikulturalizm stanowi w istocie zanegowanie pierwotnego sensu pojęcia kultury i proponuje model stricte polityczny. Kultura - w ujęciu klasycznym, odrzucanym przez multikulturalistów - ma jednak to do siebie, że jest różnicująca i hierarchizująca. Mówi o tym, co dobre i złe, co wysokie i co niskie. Zwolennicy poglądu pierwszego pragnęliby stworzyć taką kulturę powszechną, w której jedyne formy zróżnicowania i hierarchizacji miałyby sens polityczny i dałyby się wyrazić poprzez napięcia między dominacją a równością, wykluczeniem i włączeniem, otwarciem i zamknięciem.
W tle takiego myślenia łatwo dostrzec pewien ideał porządku społecznego, którym jest społeczeństwo bez dominacji, społeczeństwo o doskonałej komunikacji i pełnym otwarciu. Ideał taki - cokolwiek byśmy powiedzieli o jego atrakcyjności - ma dwie zasadnicze skazy. Po pierwsze, opiera się na złudzeniu, że można osiągnąć stan pokoju i historycznego spełnienia bez jakiejś zasadniczej moralnej i duchowej formacji człowieka, ograniczając się wyłącznie do zabiegów natury politycznej. Po drugie, likwidując istotną różnicę między kulturą a polityką, otwiera możliwości głębokiej manipulacji ludzką świadomością; pod hasłem walki z dominacją i wykluczeniami pozbawia człowieka oparcia w bogactwie dziedzictwa kulturowego, redukując je do prostej i fałszywej alternatywy zniewolenia i emancypacji. Niczym kategoria walki klas, która w marksizmie czyniła historię czytelną i jednoznaczną, pozbawiając ją jakiejkolwiek funkcji edukacyjnej, dzisiejsza walka z dominacją i wykluczeniami odcina nas od wszystkiego, co mogłoby zakłócić ową wszechogarniającą ideologię emancypacyjną.
Zwolennicy poglądu drugiego - o konieczności formowania człowieka - stoją też przed licznymi pułapkami, w które zdarza im się wpadać. Schematyzm i im nie jest obcy. Ważne jest jednak, że ich pomysł wydaje się bardziej realistyczny i bardziej dostosowany do możliwości natury ludzkiej. Nie łudzą nadzieją zbudowania systemu, gdzie spory o zasadniczym znaczeniu mogą pozostać harmonijnie nierozstrzygnięte i że każdy będzie mógł wybierać taką "kulturę", jaką będzie chciał. Człowiek w ich ujęciu jest istotą znacznie dojrzalszą niż u antagonistów. Z pewnością nie grozi mu popadnięcie w syndrom rozpieszczonego dziecka. Przyjmuje on bowiem za oczywiste, że kultura to nie jest coś, w czym można dowolnie przebierać, wybierając co atrakcyjniejsze elementy, zaś zapoznanie istniejącej w nich hierarchii lub ważności nagromadzonego doświadczenia zawsze odbija się negatywnie. Kultura tworzy system ograniczeń i zobowiązań, nie zaś płaszczyznę walki o wpływy i podstawę do wywierania politycznej presji na redystrybucję systemu władzy.
Pogląd powyższy nie naraża się na dwa zarzuty, które stawiano poglądowi przeciwnemu. Po pierwsze, wychowanie człowieka traktuje się tu jako coś wartościowego samo w sobie, co niekoniecznie bywa przypisywane konkretnemu systemowi politycznemu. Dobre uformowanie umysłu i zachowania nie służy ani demokracji, ani monarchii, ani jakiemukolwiek innemu systemowi władzy. Nie zależy ono też od realizacji jakiegoś odległego ideału ustroju pozbawionego dominacji i wykluczeń. A skoro tak, to można - przynajmniej teoretycznie - dokonać rozdzielenia kultury i polityki, czyli zrobić to, czemu tak energicznie przeciwstawiają się zwolennicy ideologii emancypacyjnej. Taki krok zaś z kolei chroni przed drugim zarzutem, a mianowicie manipulacją. Jeśli kultura staje się oddzielona od polityki rozumianej jako mechanizm władzy, ma szansę uczynić wielkie obszary życia ludzkiego względnie wolnymi od politycznych jednoznaczności i ujawnić więcej prawdy o człowieku i świecie. Wówczas również polityka może także przestać być ledwie wierzchołkiem góry lodowej powszechnej dominacji i odsłonić mało dostrzegane wymiary ludzkiego doświadczenia.
Podejrzliwość jako forma mądrości
Można powiedzieć, że wyrażenie "wojna kultur" jest tylko częściowo trafne. Dobrze oddaje ono założenia zwolenników ideologii emancypacyjnej. To oni mogą bez zaprzeczania sobie twierdzić, że wojna o kształt współczesnego świata toczy się między dwiema kulturami - równości i dominacji. Zwolennicy poglądu drugiego tak łatwo na podobne stwierdzenie nie powinni przystawać. Sugerowałoby ono, iż "kultura", której bronią, jest formalnie, choć nie materialnie tym samym, czym "kultura", której bronią ich antagoniści. Ale przecież tak nie jest. Oni mówią o kulturze w aspekcie ciągłości doświadczenia ludzkiego, odkrywającej prawdę o człowieku, natomiast ich przeciwnicy mówią o doświadczeniu wyłącznie ujętym we wszechogarniający polityczny schemat władzy. Zwolennicy uporządkowania człowieka pragną zerwać z modelem człowieka prywatnego zawłaszczającego swoją prywatnością całą sferę publiczną. Koncepcja ich przeciwników stanowi najpełniejsze ucieleśnienie tego modelu.
I sprawa ostatnia. Pogląd drugi, kładący nacisk na formowanie człowieka, wydaje się zatem znacznie ciekawszy niż pogląd pierwszy, głoszący ideologię emancypacyjną, ale każdy przyzna, że ma znacznie mniej zwolenników. Dlaczego? Jak napisałem - powtarzając po części za Ortegą - jedną z przyczyn jest jego współgranie z poczuciem triumfalizmu, jaki mamy, żyjąc w cywilizacji bezpiecznej, skutecznej i pewnej siebie. Ale jest także inna przyczyna. Ci, którzy mówią o konieczności zbudowania systemu niezależnego od koncepcji dobra i dobrego wychowania, posługują się mechanizmem podejrzliwości, przed którym trudno się obronić. Człowiek prywatny, przenosząc swoją prywatną perspektywę na sferę publiczną i metafizyczną, przeniósł tam także swoje nawyki myślowe i emocjonalne. We wzajemnych stosunkach ludzie prywatni uznają zasadę równości, zaś podstawowe konflikty między nimi dotyczą sporów o wpływy i zakres władzy. Stąd jeśli religia, filozofia, obyczaj, moralność stanowią przedłużenie prywatności, przestając być czymś absolutnie nieprywatnym i obiektywnie danym, nie sposób dopatrywać się w nich czegoś więcej niż czynników ułatwiających lub utrudniających realizację interesu konkretnego człowieka lub konkretnej grupy.
Podejrzliwość się pogłębia, a im staje się głębsza, tym trudniej ją wyeliminować, gdyż ludziom jej doświadczającym jawi się coraz bardziej jako wyższa forma mądrości. Kto potrafi lepiej i skuteczniej odczytać potencjalne zagrożenia ze strony kultury, ten wykazuje się większą przenikliwością. Z czasem demaskacja przeradza się w działalność autoteliczną i praktycznie jedyną, jaka nie wzbudza podejrzeń. Paradoksalnie, w obrębie wpływów ideologii emancypacyjnej, im ktoś jest bardziej podejrzliwy wobec kultury, tym bardziej zasługuje na zaufanie. Sukces zwolenników owej ideologii nie tyle bierze się więc z faktycznego rozszerzenia sfery wolności, ile z uruchomienia na szeroką skalę owego mechanizmu podejrzliwości, który ma zdolność do samopotwierdzania. Im bardziej rośnie w nas podejrzliwość, tym więcej dostrzegamy wykluczeń i dominacji i tym więcej energii wkładamy w dzieło emancypacji. Hasło oddzielenia kultury od polityki będzie traktowane w najlepszym razie jako przejaw skrajnej naiwności, zaś w najgorszym - jako perfidny sposób usankcjonowania kolejnych struktur dominacji. Wojna, którą człowiek prywatny wytoczył kulturze dominacyjnej, musi więc trwać.
Wśród wielu proroctw dotyczących rozwoju nowoczesnych społeczeństw znalazło się i to mówiące o zaniku polityki. Dawni liberałowie i socjaliści, mimo zasadniczych różnic, mniemali, że w społeczeństwach przyszłości ludzie będą się zajmować swoimi prywatnymi sprawami, rodziną, majątkiem, rozwojem duchowym, sztuką, natomiast polityka straci swój tradycyjny sens - zredukowana do problemów administracji i nadzoru nad regułami współpracy. Czy to proroctwo było trafne? I tak, i nie. Rzeczywiście klasyczne modele polityki i obywatelskości zniknęły, a współczesny człowiek jest w coraz większym stopniu istotą prywatną. Wolność nasza - jak pisał kiedyś proroczo Benjamin Constant - stała się wolnością naszych działań jednostkowych, a w znacznie mniejszym stopniu realizuje się w bezpośrednim udziale we władzy nad państwem i w obywatelskiej trosce o dobro wspólne. Staliśmy się raczej przedsiębiorcami, członkami rodzin, wykonawcami zawodów, poszukiwaczami karier, przyjemności i rozrywek niż obywatelami.
Nie przestaliśmy się jednak interesować polityką. Można wręcz powiedzieć, że nasza epoka jest znacznie bardziej polityczna niż poprzednie. Nie ma wszak sfery życia, myśli, twórczości, do której nie przykładano by dzisiaj klucza politycznego. Kiedyś sądzono, że nauka, religia, metafizyka nie mają z polityką nic wspólnego i mogą być uprawiane niezależnie od niej. Dziś wszystkie uniwersytety świata uczą o strukturach władzy odzwierciedlonych w teoriach naukowych, obyczajach i dogmatach religijnych oraz w koncepcjach filozoficznych. Kiedyś wyraźnie postrzegano granicę dzielącą życie prywatne człowieka od życia politycznego. Dzisiaj taka granica przestała istnieć.
Najprościej będzie powiedzieć, iż prywatny człowiek dysponujący wolnością działań jednostkowych przestał być wprawdzie obywatelem w sensie klasycznym, ale za to włożył w sferę polityczną całą swoją prywatność. W konsekwencji zniknął w dzisiejszym świecie podział na wyraźne i dające się wyodrębnić obszary - polityczny, społeczny, obyczajowy, światopoglądowy, filozoficzny, religijny. Konflikty polityczne przenikają wszystko. Relacje między mężem a żoną, uczniem a nauczycielem przestały już być sprawami jednostek i grup, regulowanymi obyczajem, stając się problemem sfery publicznej, a nawet państwowej. Polityzacji uległa też płeć i wszystkie rzeczy związane z biologicznością człowieka. Młodzież, kobiety, niepełnosprawni, homoseksualiści, wszystkie te grupy czy raczej ci, którzy mienią się ich reprezentantami, starają się odcisnąć swe piętno na sferze publicznej. Treścią polityki są dziś roszczenia tych grup, które mają pretensje, iż nie dysponują wystarczającym udziałem we władzy.
Pojęcie władzy ulega niebywałemu rozszerzeniu. Nie dotyczy już zwykłych mechanizmów rządzenia w ramach instytucji państwowych, lecz obejmuje praktycznie wszystko. O systemie władzy można mówić dziś w rodzinie, w związkach między mężczyzną i kobietą, w sposobach mówienia o homoseksualistach, w sądach moralnych, w sposobach myślenia o narodzinach i o śmierci, w wyobrażeniach religijnych i doświadczeniach duchowych. Wszędzie tam - jak się twierdzi - tkwią swoiste polityczne struktury dominacji i podwładności.
Polityka rozumiana tradycyjnie jest dzisiaj postrzegana - posługując się zgranym porównaniem - jak wierzchołek góry lodowej. Instytucje polityczne są jedynie konsekwencją czegoś bardziej podstawowego, struktur, które przenikają całe życie, najgłębsze pokłady myślenia, a nawet naszą fizjologię. To coś nazywane bywa kulturą. By zmienić system politycznych dominacji i uzależnień, trzeba zmienić "kulturę", bo inaczej zabiegi reformatorskie będą pozorne. Dlatego szczególna rola przypada ruchom, których polityczne działania są świadomie kulturowe, a więc np. feministkom czy działaczom homoseksualnym. Walczą oni wszak - jak twierdzą ich obrońcy - nie tyle o konkretny udział we władzy, ale o zmiany w hierarchii kulturowej, w sposobach myślenia, w naszej świadomości i podświadomości.
Liberałowie kontra tradycjonaliści
Podstawowe spory we współczesnych społeczeństwach dotyczą właśnie rzeczy poprzednio pozostających poza polityką. Spieramy się na forum politycznym o to, czy można usunąć ciążę, jak mają być wychowywane dzieci, co ma być nadawane w telewizji, jakie symbole religijne powinny być publicznie wystawiane. To prawda, że również spieramy się o podatki i politykę zagraniczną, ale widać wyraźnie, iż podziały "kulturowe" są głębsze i trwalsze i to one warunkują, na jakie partie głosujemy, jak wyobrażamy sobie państwo i prawo, jak winna wyglądać sfera publiczna.
Z grubsza można powiedzieć, że istnieją dzisiaj dwa podstawowe klucze do tak rozumianej kultury: pluralistyczny i dualistyczny. Wedle pierwszego, istnieje wiele kodów, języków, orientacji, mających własny wyraz polityczny. Świat współczesny bywa zatem postrzegany jako mnogi, konstytuowany przez rozmaite kody, języki, dyskursy, a więc przez różne kultury, czyli rozmaite rodzaje uporządkowania systemu władzy. Jedyna powszechna kulturowa formuła, jaka w takim świecie jest możliwa, to formuła mediacji, równowagi, kooperacji, antydyskryminacji, równości, równej reprezentacji etc.
Istnieje też drugi klucz - dualistyczny. Zgodnie z nim cała ta pluralistyczna retoryka jest pozorna. To prawda, że w świecie jest wiele typów religii, wiele ras i tradycji, ale podstawowe podziały nie przebiegają między nimi. Nie ma dzisiaj fundamentalnej dla stabilności społecznej kontrowersji między chrześcijanami a żydami, chrześcijanami a agnostykami, mężczyznami i kobietami. Prawdziwy podział tkwi gdzie indziej i dzieli współczesne społeczeństwa na dwie części. Po jednej i po drugiej stronie znajdujemy mieszankę etniczno-światopoglądową. Podział ten przebiega zatem w równej mierze wśród białych, katolików, chrześcijan, żydów, agnostyków, żółtych i czarnych. Jest on tak ostry, że upoważnia do nazywania go "wojną kultur", a niekiedy wręcz sporem między "dwoma narodami".
Nie ma zgody co do tego, jak określić owe dwie strony. Najczęściej mówi się o liberałach i konserwatystach albo o postępowcach i tradycjonalistach. Wojna byłaby zatem między zwolennikami wolności a zwolennikami porządku albo - patrząc na to inaczej - między zwolennikami zmiany a zwolennikami tradycji. Lecz taki schemat niezbyt dobrze odpowiada rzeczywistości. Takie pojęcia, jak liberalizm, konserwatyzm czy tradycjonalizm, są wieloznaczne i wielu przedstawicieli tych orientacji źle się czuje w tak zarysowanym schemacie.
Który klucz jest lepszy - pluralistyczny czy dualistyczny? Zapewne oba mają jakieś swoje uzasadnienia, ale dualizm lepiej opisuje dzisiejszy świat. Pośrednim dowodem może być to, iż sami pluraliści chętnie się nim posługują. Gdyby zrekonstruować ich rozumowanie, to brzmiałoby ono tak: "świat istotnie jest pluralistyczny i będzie taki coraz bardziej, ale temu procesowi przeszkadzają siły ciemności (konserwatyzm, tradycjonalizm), które pragną cofnąć zegar historii i narzucić swoją dominację; pluralizm zatriumfuje w pełni dopiero wtedy, gdy jego siły wygrają wojnę z owymi siłami ciemności". Jeśli więc trwa wojna kultur, to toczą ją faktycznie dwie strony, nawet jeśli jedna z nich czyni to pod hasłem pluralizmu.
Uporządkowanie świata kontra uporządkowanie człowieka
Jak scharakteryzować obie strony kulturowego konfliktu? Moja formuła byłaby następująca: z jednej strony mamy tych, którzy uważają, iż mają pewien pomysł na uporządkowanie świata, a z drugiej tych, którzy głoszą, że mają pomysły na uporządkowanie człowieka. Ci pierwsi posługują się płytką koncepcją człowieka, mają natomiast bardzo wyraźną koncepcję porządku politycznego. Ci drudzy zaś posługują się mocnym ujęciem człowieka, nie dysponując wyraźną koncepcją państwa.
Pogląd pierwszej strony można rozwinąć w ten sposób: historia ludzkiego doświadczenia udowodniła, że nie ma i nigdy nie będzie zgody co do tego, jaki rodzaj życia jest najlepszy. Wizje dobrego życia, dobrego człowieka i dobrego wychowania dramatycznie się rozmijają i wiele zła wyrządzono, próbując jakąś jedną narzucić innym. Dlatego przestańmy walczyć o dominację jednej formuły nad innymi i spróbujmy skonstruować taki system instytucji, praw i reguł współżycia, by owe wizje i ich wyznawcy przestali sobie wchodzić w drogę. Ustalmy procedury rozstrzygania konfliktów, metody neutralizacji sporów, granice nieingerencji. Pracujmy nad zasadami koegzystencji, pozostawiając jednostkom i grupom wybór w sprawach egzystencjalnych, światopoglądowych, moralnych etc.
Pogląd drugiej strony można by zaś streścić następująco: historia ludzkiego doświadczenia udowodniła, że człowiek pozbawiony mocnego uformowania moralnego i obyczajowego staje się barbarzyńcą i że nie ma takiego systemu instytucjonalnego, który mógłby pomieścić mnogość modeli życia. Wyraźna koncepcja dobra, mocna metafizyka prawdy i piękna stanowią podstawy dobrego wychowania wypracowane przez tradycję zachodnią i jej instytucje. Stąd proces formowania człowieka dokonuje się w duchu posłuszeństwa i pokory wobec treści i norm, które zostały mu dane, przekazane i nad którymi nie ma zasadniczej kontroli. Samoograniczenie będące naturalną konsekwencją wychowania nie powstaje zatem wyłącznie na potrzeby współpracy z innymi, nie jest głównie modus vivendi, ale wynika z samej natury człowieka i świata. Rodzina, ojczyzna, dekalog, bliższe i dalsze wspólnoty, trwałe instytucje, wszystko to tworzy konieczne środowisko rozwoju człowieka.
W wymiarze praktycznym spór ten dotyczy tego, czy sprawą pierwszoplanową dla człowieka jest wybór wolny czy wybór dobry. Strona pierwsza skłonna jest sądzić, że historia cywilizacji zmierza do tego, by wybór człowieka był maksymalnie wolny. Strona druga twierdzi, iż cały sens rozwoju ludzkości polega na tym, by przygotować ludzi do wyboru dobrego, a o tym dobru wiemy na tyle dużo, by nie popadać w arbitralność.
Syndrom rozpieszczonego dziecka
Której ze stron konfliktu należy przyznać rację? Zwolennicy pierwszego rozwiązania cieszą się w dzisiejszym świecie sporą popularnością, ponieważ hasło wolnego wyboru - stylu życia, typu rodziny, typu przynależności narodowej i etnicznej, rodzaju śmierci, a nawet płci - dobrze współgra z obecnymi nastrojami. Dobrze współgra także z poczuciem mocy, jakiego doświadcza współczesny człowiek cieszący się dobrodziejstwami cywilizacji i wysokiej technologii. Skoro nowoczesna cywilizacja i wysokie technologie dają nam trudne do wyobrażenia możliwości kreowania środowiska i realizacji naszych marzeń, naturalna staje się wiara, że również sam człowiek może robić z sobą i swoim otoczeniem co chce, zaś struktury cywilizacyjne dostarczą środków i zagwarantują bezpieczeństwo. Dlaczego dokonując cudów technicznych, człowiek ma się pozbawiać podobnej lub zbliżonej swobody w wybieraniu modelu życia, rodziny, śmierci czy płci? Jeśli materia przestaje, dzięki technice, stawiać opór, dlaczego mamy się liczyć z oporem historii, więzi społecznych, tradycji, religii czy filozofii? Współczesny człowiek - jak pisał Ortega, jeden z bardziej elokwentnych krytyków takiej postawy - cierpi na syndrom rozpieszczonego dziecka, które wyobraża sobie, iż rzeczywistość nie stawia oporu, zaś każdy znak takiego oporu wywołuje w nim bunt.
Zwolennicy podejścia drugiego są skłonni sądzić, że właśnie dlatego, iż doczekaliśmy czasów niebywałych możliwości technologicznego przekształcania świata i osiągnęliśmy nieznany w przeszłości poziom bezpieczeństwa cywilizacyjnego, powinniśmy wystrzegać się pychy. Kruchość ludzkiego życia, grzeszność natury ludzkiej, łatwość realizacji pragnień powinny nas skłaniać do dbania o formowanie natury ludzkiej. Nie popadniemy w pułapki, jakie zastawia na nas nasza epoka, jeśli będziemy wychowani w szacunku dla instytucji długiego trwania i jeśli będziemy siebie postrzegać jako dłużników dziedzictwa europejskiego, chrześcijańskiego, narodowego, lokalnego. Eksperymenty z rodziną, historią, moralnością czy kulturą to podobny przejaw pychy, jak komunistyczne eksperymenty ze społeczeństwem, gospodarką, edukacją.
Jest interesujące, że wojna kultur - tak mocno obecna na Zachodzie - przejawia się również u nas, między innymi w sposobie oceny dziedzictwa komunizmu i jego natury. Zwolennicy stanowiska pierwszego zazwyczaj mówią, że podstawowy błąd komunizmu polegał na tym, iż ograniczał wolny wybór i nie pozwalał na swobodne uzewnętrznianie się indywidualnych i zbiorowych aspiracji. Będą oni też sugerować, że ich przeciwnicy - zwolennicy stanowiska drugiego - popełniają podobny błąd, próbując narzucić wszystkim jedno rozwiązanie. Ideologia komunistyczna ma zatem - jak twierdzą - swój odpowiednik w narzucaniu społeczeństwu perspektywy chrześcijańsko-tradycjonalistycznej. Zwolennicy stanowiska drugiego będą z kolei dowodzić, iż komunizm próbował zmieniać człowieka na fundamentalnie błędnych zasadach, zrywając z ludzkim doświadczeniem. Zarzucą więc swoim antagonistom, iż ci naśladują komunistów, dokonując podobnego zerwania z ograniczeniami zbudowanymi na przeszłym doświadczeniu i otwierając drogę nieodpowiedzialnym eksperymentom. Czym w przeszłości była kolektywizacja rolnictwa, łysenkizm i zmienianie biegu rzek syberyjskich, tym dzisiaj jest sankcjonowanie eksperymentów z rodziną, wychowaniem i płcią.
Multikulturalizm przeciw kulturze
Wojna kultur ma to do siebie, że nie daje możliwości merytorycznego rozstrzygnięcia, a w każdym razie rozstrzygnięcie takie nigdy nie będzie wiążące. Musi się skończyć albo zwycięstwem jednej strony, albo czymś w rodzaju zawieszenia broni. Na razie żadna ze stron nie jest skłonna do ustępstw. Wydaje się jednak - a już na pewno wydaje się piszącemu te słowa - iż racje obu stron nie są merytorycznie zrównoważone. Rozstrzygnięcia może nie będzie, ale trudno zaprzeczyć, iż rzecznicy stanowiska drugiego przedstawiają się bardziej przekonująco.
Zwróćmy uwagę, że zwolennicy poglądu pierwszego dokonują niemałego nadużycia w pojęciu kultury. Z jednej strony, głoszą oni, iż wszystko jest kulturą, że kultury są wszędzie i że wszystkie zasługują na obronę. Będą więc stawać w obronie kultury "gejowskiej", "hiphopowej", "aborygeńskiej" i wszelkich innych. Z drugiej strony, niemal wszystko sprowadzają do polityki i to szczególnego rodzaju, a mianowicie polityki kooperacji i egalitaryzmu. W ten sposób kultura najważniejsza i jedyna powszechna, o jakiej można sensownie mówić, to kultura polityczna, przejawiająca się albo jako dominacja (której trzeba się przeciwstawić), albo jako egalitaryzm (do którego trzeba dążyć). Multikulturalizm stanowi w istocie zanegowanie pierwotnego sensu pojęcia kultury i proponuje model stricte polityczny. Kultura - w ujęciu klasycznym, odrzucanym przez multikulturalistów - ma jednak to do siebie, że jest różnicująca i hierarchizująca. Mówi o tym, co dobre i złe, co wysokie i co niskie. Zwolennicy poglądu pierwszego pragnęliby stworzyć taką kulturę powszechną, w której jedyne formy zróżnicowania i hierarchizacji miałyby sens polityczny i dałyby się wyrazić poprzez napięcia między dominacją a równością, wykluczeniem i włączeniem, otwarciem i zamknięciem.
W tle takiego myślenia łatwo dostrzec pewien ideał porządku społecznego, którym jest społeczeństwo bez dominacji, społeczeństwo o doskonałej komunikacji i pełnym otwarciu. Ideał taki - cokolwiek byśmy powiedzieli o jego atrakcyjności - ma dwie zasadnicze skazy. Po pierwsze, opiera się na złudzeniu, że można osiągnąć stan pokoju i historycznego spełnienia bez jakiejś zasadniczej moralnej i duchowej formacji człowieka, ograniczając się wyłącznie do zabiegów natury politycznej. Po drugie, likwidując istotną różnicę między kulturą a polityką, otwiera możliwości głębokiej manipulacji ludzką świadomością; pod hasłem walki z dominacją i wykluczeniami pozbawia człowieka oparcia w bogactwie dziedzictwa kulturowego, redukując je do prostej i fałszywej alternatywy zniewolenia i emancypacji. Niczym kategoria walki klas, która w marksizmie czyniła historię czytelną i jednoznaczną, pozbawiając ją jakiejkolwiek funkcji edukacyjnej, dzisiejsza walka z dominacją i wykluczeniami odcina nas od wszystkiego, co mogłoby zakłócić ową wszechogarniającą ideologię emancypacyjną.
Zwolennicy poglądu drugiego - o konieczności formowania człowieka - stoją też przed licznymi pułapkami, w które zdarza im się wpadać. Schematyzm i im nie jest obcy. Ważne jest jednak, że ich pomysł wydaje się bardziej realistyczny i bardziej dostosowany do możliwości natury ludzkiej. Nie łudzą nadzieją zbudowania systemu, gdzie spory o zasadniczym znaczeniu mogą pozostać harmonijnie nierozstrzygnięte i że każdy będzie mógł wybierać taką "kulturę", jaką będzie chciał. Człowiek w ich ujęciu jest istotą znacznie dojrzalszą niż u antagonistów. Z pewnością nie grozi mu popadnięcie w syndrom rozpieszczonego dziecka. Przyjmuje on bowiem za oczywiste, że kultura to nie jest coś, w czym można dowolnie przebierać, wybierając co atrakcyjniejsze elementy, zaś zapoznanie istniejącej w nich hierarchii lub ważności nagromadzonego doświadczenia zawsze odbija się negatywnie. Kultura tworzy system ograniczeń i zobowiązań, nie zaś płaszczyznę walki o wpływy i podstawę do wywierania politycznej presji na redystrybucję systemu władzy.
Pogląd powyższy nie naraża się na dwa zarzuty, które stawiano poglądowi przeciwnemu. Po pierwsze, wychowanie człowieka traktuje się tu jako coś wartościowego samo w sobie, co niekoniecznie bywa przypisywane konkretnemu systemowi politycznemu. Dobre uformowanie umysłu i zachowania nie służy ani demokracji, ani monarchii, ani jakiemukolwiek innemu systemowi władzy. Nie zależy ono też od realizacji jakiegoś odległego ideału ustroju pozbawionego dominacji i wykluczeń. A skoro tak, to można - przynajmniej teoretycznie - dokonać rozdzielenia kultury i polityki, czyli zrobić to, czemu tak energicznie przeciwstawiają się zwolennicy ideologii emancypacyjnej. Taki krok zaś z kolei chroni przed drugim zarzutem, a mianowicie manipulacją. Jeśli kultura staje się oddzielona od polityki rozumianej jako mechanizm władzy, ma szansę uczynić wielkie obszary życia ludzkiego względnie wolnymi od politycznych jednoznaczności i ujawnić więcej prawdy o człowieku i świecie. Wówczas również polityka może także przestać być ledwie wierzchołkiem góry lodowej powszechnej dominacji i odsłonić mało dostrzegane wymiary ludzkiego doświadczenia.
Podejrzliwość jako forma mądrości
Można powiedzieć, że wyrażenie "wojna kultur" jest tylko częściowo trafne. Dobrze oddaje ono założenia zwolenników ideologii emancypacyjnej. To oni mogą bez zaprzeczania sobie twierdzić, że wojna o kształt współczesnego świata toczy się między dwiema kulturami - równości i dominacji. Zwolennicy poglądu drugiego tak łatwo na podobne stwierdzenie nie powinni przystawać. Sugerowałoby ono, iż "kultura", której bronią, jest formalnie, choć nie materialnie tym samym, czym "kultura", której bronią ich antagoniści. Ale przecież tak nie jest. Oni mówią o kulturze w aspekcie ciągłości doświadczenia ludzkiego, odkrywającej prawdę o człowieku, natomiast ich przeciwnicy mówią o doświadczeniu wyłącznie ujętym we wszechogarniający polityczny schemat władzy. Zwolennicy uporządkowania człowieka pragną zerwać z modelem człowieka prywatnego zawłaszczającego swoją prywatnością całą sferę publiczną. Koncepcja ich przeciwników stanowi najpełniejsze ucieleśnienie tego modelu.
I sprawa ostatnia. Pogląd drugi, kładący nacisk na formowanie człowieka, wydaje się zatem znacznie ciekawszy niż pogląd pierwszy, głoszący ideologię emancypacyjną, ale każdy przyzna, że ma znacznie mniej zwolenników. Dlaczego? Jak napisałem - powtarzając po części za Ortegą - jedną z przyczyn jest jego współgranie z poczuciem triumfalizmu, jaki mamy, żyjąc w cywilizacji bezpiecznej, skutecznej i pewnej siebie. Ale jest także inna przyczyna. Ci, którzy mówią o konieczności zbudowania systemu niezależnego od koncepcji dobra i dobrego wychowania, posługują się mechanizmem podejrzliwości, przed którym trudno się obronić. Człowiek prywatny, przenosząc swoją prywatną perspektywę na sferę publiczną i metafizyczną, przeniósł tam także swoje nawyki myślowe i emocjonalne. We wzajemnych stosunkach ludzie prywatni uznają zasadę równości, zaś podstawowe konflikty między nimi dotyczą sporów o wpływy i zakres władzy. Stąd jeśli religia, filozofia, obyczaj, moralność stanowią przedłużenie prywatności, przestając być czymś absolutnie nieprywatnym i obiektywnie danym, nie sposób dopatrywać się w nich czegoś więcej niż czynników ułatwiających lub utrudniających realizację interesu konkretnego człowieka lub konkretnej grupy.
Podejrzliwość się pogłębia, a im staje się głębsza, tym trudniej ją wyeliminować, gdyż ludziom jej doświadczającym jawi się coraz bardziej jako wyższa forma mądrości. Kto potrafi lepiej i skuteczniej odczytać potencjalne zagrożenia ze strony kultury, ten wykazuje się większą przenikliwością. Z czasem demaskacja przeradza się w działalność autoteliczną i praktycznie jedyną, jaka nie wzbudza podejrzeń. Paradoksalnie, w obrębie wpływów ideologii emancypacyjnej, im ktoś jest bardziej podejrzliwy wobec kultury, tym bardziej zasługuje na zaufanie. Sukces zwolenników owej ideologii nie tyle bierze się więc z faktycznego rozszerzenia sfery wolności, ile z uruchomienia na szeroką skalę owego mechanizmu podejrzliwości, który ma zdolność do samopotwierdzania. Im bardziej rośnie w nas podejrzliwość, tym więcej dostrzegamy wykluczeń i dominacji i tym więcej energii wkładamy w dzieło emancypacji. Hasło oddzielenia kultury od polityki będzie traktowane w najlepszym razie jako przejaw skrajnej naiwności, zaś w najgorszym - jako perfidny sposób usankcjonowania kolejnych struktur dominacji. Wojna, którą człowiek prywatny wytoczył kulturze dominacyjnej, musi więc trwać.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.