Zabójstwo Narutowicza miało utorować drogę do władzy polskim faszystom? Zaledwie po dwóch dniach urzędowania, 16 grudnia 1922 r., zamordowany został Gabriel Narutowicz, pierwszy prezydent odrodzonej Polski. Skrytobójczo i haniebnie, bowiem zabójca strzelał w plecy. Oddał tylko trzy strzały. Dzisiaj, po 83 latach, trudno się oprzeć wrażeniu, że śmierci Narutowicza nadano wielki rozgłos także po to, by na zawsze zagłuszyć prawdę o tym, co się wówczas w istocie wydarzyło. Prawdę nieporównanie bardziej dramatyczną i nieporównanie bardziej szokującą niż samo zabójstwo.
Gniew "prawdziwych Polaków"
"Obce narodowości, Żydzi, Niemcy, Ukraińcy, głosami swymi w liczbie 103, dołączonymi do mniejszości głosów polskich w liczbie 186, narzuciły wczoraj większości polskiej w liczbie 256 (...) wybór p. Gabriela Narutowicza na Prezydenta Rzplitej Polskiej. (...) Wybór ten zdumiewająco bezmyślny, wyzywający, jątrzący, wytwarza stan rzeczy, z którym większość polska musi walczyć"- pisał 10 grudnia 1922 r. w swym haniebnym artykule noszącym tytuł "Ich prezydent" Stanisław Stroński. Następnego dnia "Rzeczpospolita" dodawała: "Nie o osobę p. Narutowicza tu chodzi, ale o sposób, w jaki został wybrany (...). O wyborze Prezydenta rozstrzygnięto poza plecami Narodu polskiego".
Człowiek, którego wybrano "poza plecami narodu polskiego" był światowej sławy naukowcem, wybitnym specjalistą w dziedzinie hydrauliki i elektryfikacji, emigrantem politycznym, który niemal 30 z 57 lat życia spędził w Szwajcarii. Do kraju powrócił w roku 1920, by z rekomendacji Józefa Piłsudskiego objąć urząd ministra robót publicznych, a następnie ministra spraw zagranicznych. Cieszył się znakomitą opinią kompetentnego polityka. Przez dwa lata nikomu w Polsce nic nie przeszkadzało w jego życiorysie. Ani to, że tak wiele lat spędził poza krajem, ani to, że miał oprócz polskiego obywatelstwo szwajcarskie. Wrogiem publicznym numer 1 stał się nagle, z chwilą niespodziewanego dla niego samego wyboru na prezydenta.
"Nie załamujcie się, nie składajcie rąk. Walczcie! Broń się znajdzie!" - wzywały uliczne ulotki. Polska ulica zażądała ustąpienia prezydenta Narutowicza. Polska ulica, jak twierdzono, żywiołowo i spontanicznie 11 grudnia 1922 r., w dniu zaplanowanego zaprzysiężenia nowego prezydenta, zablokowała wszystkie drogi prowadzące do Sejmu, by do owego zaprzysiężenia nie dopuścić. Powóz prezydenta przy biernej postawie policji obrzucono kamieniami i bryłami zmarzniętego śniegu, raniąc samego Narutowicza. Przez cały dzień trwały zamieszki, w których wyniku jedna osoba została zabita, a kilkadziesiąt rannych. Nikt nie policzył pobitych, także obcokrajowców, m.in. posłów japońskich, którzy dla nienawistnego tłumu nie spełniali wymagań stawianych "prawdziwym Polakom".
We wspomnieniach Zosi Kodisówny, siostrzenicy Gabriela Narutowicza, przytoczone są słowa rannego prezydenta wypowiedziane, gdy 11 grudnia przybył do Sejmu, by złożyć przysięgę: "Miał to być zamach stanu - powiedział wzburzony - ale idioci i tego porządnie zrobić nie umieją!". "Byłem natychmiast po zajściach z wizytą u Gabriela Narutowicza, zapisał w swym wspomnieniu Józef Piłsudski.
- Siedział w fotelu głęboko poruszony. Nie chciał mi opowiadać szczegółów. Wskazał mi rewolwer leżący opodal i powiedział: - Uprzedzono mnie, chciałem wziąć tę broń ze sobą, a strzelam bardzo celnie. Zostawiłem rewolwer na stole. Nie chcę się bronić".
Zamach Hallera?
"Głośno mówiono - pisze Adam Pragier - o zamachu na życie Narutowicza i wskazywano, że taka jest droga do ocalenia zagrożonego narodu. W takim też duchu przemawiał do młodzieży uniwersyteckiej gen. Józef Haller. Prawica, gdyby zwyciężyła na ulicy, niechybnie sięgnęłaby po władzę przez zamach stanu. Wywołałoby to masowy opór, który zapewne dałby początek wojnie domowej".
"Znacznie wcześniej, przed wyborem G. Narutowicza - notuje Józef Piłsudski - doszły do mnie groźby różnego rodzaju. Wiadomości o przygotowywaniu zamachu stanu czy też o terrorystycznych zamierzeniach w stosunku do mnie. Zarządziłem środki zapobiegawcze przeciwko pierwszym, nad drugimi, jak zwykle, przeszedłem do porządku dziennego". Z nieznanych powodów nie ujawnia jednak Piłsudski, że na 13 grudnia (trzy dni przed zabójstwem Narutowicza) zwołał do Belwederu tajną naradę na temat groźby zamachu stanu, trwającą do godzin nocnych. Podobnie nie ujawnia, że nakazał ściągnąć do Warszawy "większą ilość wojska". Obecny na tym supertajnym spotkaniu marszałek Sejmu Maciej Rataj ujawnia natomiast w swych wspomnieniach, że prawica "szykowała coś" na czwartek 14 grudnia.
Co? Nie sposób powiedzieć. Wystarczy jednak uważnie prześledzić zanotowane przez prasę hasła manifestujących na ulicach bojówek, by powziąć wcale uzasadnione podejrzenia. "Niech żyje Mussolini", "Niech żyje polski faszyzm", wreszcie zupełnie zapomniane w historii, a chyba najgłośniejsze: "Niech żyje prezydent Haller". Sam gen. Haller grzmiał w tych dniach ze swego balkonu w Alejach Ujazdowskich do tysięcy rozfanatyzowanej młodzieży: "W swoich czynach chcieliście jednej rzeczy - Polski! Polski wielkiej, niepodległej! W dniu dzisiejszym Polskę, tę, o którą walczyliście, sponiewierano (...)! Oburzenie narodu rośnie, wzbiera jak fala!".
Marsz polskich faszystów
Wiele wskazuje więc na to, że w kilka tygodni po włoskim "marszu czarnych koszul" Mussoliniego (28 października 1922 r.) nieudolnie drogi do władzy szukali też rodzimi, polscy, faszyści. Poseł Stanisław Thugutt (sprawozdawca referujący Sejmowi wnioski z pracy komisji sejmowej powołanej do zbadania wypadków z 11 i 16 grudnia 1922 r.) stwierdził, że "wypadków z dn. 11 grudnia żadną miarą nie można uważać ani za przypadek, ani za żywiołowy odruch ludności (...). Dziwnym zbiegiem okoliczności, ci manifestanci już od al. 3 Maja wkraczali na plac Trzech Krzyży w bojowym ordynku, czwórkami, kierowani przez komendę wojskową i prowadzeni przez ludzi mających na sobie odznaki; wszyscy byli uzbrojeni w jednakowe laski i znaczna część posiadała broń palną (...). Bardzo być może, że pewna przynajmniej część policji postępowała tak, a nie inaczej [mowa o zastanawiającej bezczynności policji wobec ekscesów - przyp. D.B.], dlatego, że została dotknięta, nie powiem groźbą, ale przykrą chorobą tajnych spisków przeciwko Państwu. Jak fama głosi, olbrzymia część wyższych funkcjonariuszy państwowych należy do tajnych spisków (Głos [z sali - red.]: Do faszystów). Nie chciałbym iść ani kroku dalej, ponieważ żadnych dochodzeń w tym kierunku nie prowadziłem, muszę stwierdzić jednak, że zachowanie się niektórych z tych panów 11 grudnia uprawnia do jak najdalej idącej podejrzliwości".
Kronika zapowiedzianej śmierci
16 grudnia przypadał w sobotę. Prezydent Narutowicz tego dnia udawał się na spotkanie z abp. Aleksandrem Kakowskim i na otwarcie o godz. 12.00 dorocznego "salonu" w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych. Był spokojny, choć wiele wskazuje na to, że wiedział, iż tego dnia zginie. "Gdyby mnie nie stało - zwrócił się do Leopolda Skulskiego - opiekuj się pan moim chłopcem". Narutowicz nie przeczuwał, że zginie, lecz wiedział. Czy to możliwe? Oto w sprawozdaniu z procesu zabójcy Narutowicza, artysty malarza Eligiusza Niewiadomskiego, zamieszczono szczątkowe materiały ze śledztwa, nawet nie odczytane podczas procesu. Wśród innych anonimowe listy grożące prezydentowi śmiercią: "Warszawa 10.12.1922 r. Szanowny Panie ministrze! Wobec wyboru p. ministra na prezydenta Rzplitej Polskiej głosami lewicy i mniejszości narodowych, bloku nam wrogiego, będąc pewnymi, że p. minister będzie ugodowcem, będzie zmuszony wywdzięczać się blokowi mniejszości (żydom), że p. minister nie stworzy rządu o silnej ręce, rządu, że tak powiemy, poznańskiego, wreszcie, że p. minister śmiał przyjąć ofiarowaną sobie kandydaturę, grozimy p. ministrowi jak najfantastyczniejszym mordem politycznym. Z poważaniem polski faszysta". To inny z tych listów budzi dziś niepokój historyka. Był krótki: "Lwów 12.12.1922 r. Pozostaje Panu do oznaczonego terminu już tylko 4 doby i godzin 20... Czas zrobić testament. Pozdrowienia. Zawiadomienie trzecie".
A więc - jak wszystko na to wskazuje - ktoś we Lwowie cztery dni przed zamachem na prezydenta uprzedza go o tym, podając precyzyjny termin: 16 grudnia. Powołuje się na wcześniejsze dwa podobne ostrzeżenia, prawdopodobnie z 10 i 11 grudnia. Nie obraża, tylko precyzyjnie odmierza czas życia, który pozostał. Kto i czy to w ogóle możliwe, skoro zabójca, jak ustalono w śledztwie, powodowany szalonym impulsem działał całkowicie sam?
Ciszej nad tą trumną
Pod datą 18 grudnia, a więc dwa dni po śmierci prezydenta "Przegląd Wieczorny" opublikował szczególny artykuł pod tytułem "Spisek przeciwko narodowi". "Pierwszą powinnością schwytanego spiskowca jest wypieranie się wspólników i branie odpowiedzialności wyłącznie na siebie. Morderca Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej spełnia ten obowiązek zbrodniczego honoru i zapiera się, jakoby ktokolwiek z nim współdziałał i on z kimkolwiek. Nikt temu uwierzyć nie może i nie uwierzy".
Historia miała jednak temu uwierzyć. Przez 83 lata Eligiusz Niewiadomski uważany był za szaleńca, chorego człowieka dotkniętego paranoją. Dziś należy ten rozdział polskiej historii napisać na nowo. I ujawnić w nim, że przy zabójcy policja znalazła pomiętą kartkę z jego nazwiskiem. Los, który jego właśnie wskazał spośród trzech potencjalnych wykonawców zamachu. Jak wynika z informacji zaczerpniętej u rodziny Niewiadomskiego, pozostali kandydaci również byli związani ze środowiskiem artystycznym i mogli mieć, podobnie jak Niewiadomski, ułatwiony wstęp do Zachęty, gdzie od chwili wyboru prezydenta Narutowicza planowano zamach na jego życie. Jak wynika dalej z przekazów rodzinnych, organizacja spiskowa planowała uwolnienie Niewiadomskiego z Cytadeli, gdzie oczekiwał na wykonanie wyroku. Podobno powodowany wyrzutami sumienia sam nie zgodził się na jakąkolwiek akcję.
Jak się wydaje, ktoś przed ponad 80 laty zdecydował, że ta haniebna, wstydliwa historia nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego. Być może dlatego, by 15 czerwca 1923 r. marszałek Sejmu Maciej Rataj, odsłaniając tablicę poświęconą pamięci zamordowanego pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej, mógł powiedzieć: "Mimo długich lat niewoli, które wykoślawiły duszę, mimo kilku lat przebytej wojny, która nauczyła ludzi używać przemocy fizycznej, mimo miazmatów wschodnich, mimo tego wszystkiego, naród jako całość jest zdrowy moralnie i zdolny do życia państwowego, opartego na praworządności".
"Obce narodowości, Żydzi, Niemcy, Ukraińcy, głosami swymi w liczbie 103, dołączonymi do mniejszości głosów polskich w liczbie 186, narzuciły wczoraj większości polskiej w liczbie 256 (...) wybór p. Gabriela Narutowicza na Prezydenta Rzplitej Polskiej. (...) Wybór ten zdumiewająco bezmyślny, wyzywający, jątrzący, wytwarza stan rzeczy, z którym większość polska musi walczyć"- pisał 10 grudnia 1922 r. w swym haniebnym artykule noszącym tytuł "Ich prezydent" Stanisław Stroński. Następnego dnia "Rzeczpospolita" dodawała: "Nie o osobę p. Narutowicza tu chodzi, ale o sposób, w jaki został wybrany (...). O wyborze Prezydenta rozstrzygnięto poza plecami Narodu polskiego".
Człowiek, którego wybrano "poza plecami narodu polskiego" był światowej sławy naukowcem, wybitnym specjalistą w dziedzinie hydrauliki i elektryfikacji, emigrantem politycznym, który niemal 30 z 57 lat życia spędził w Szwajcarii. Do kraju powrócił w roku 1920, by z rekomendacji Józefa Piłsudskiego objąć urząd ministra robót publicznych, a następnie ministra spraw zagranicznych. Cieszył się znakomitą opinią kompetentnego polityka. Przez dwa lata nikomu w Polsce nic nie przeszkadzało w jego życiorysie. Ani to, że tak wiele lat spędził poza krajem, ani to, że miał oprócz polskiego obywatelstwo szwajcarskie. Wrogiem publicznym numer 1 stał się nagle, z chwilą niespodziewanego dla niego samego wyboru na prezydenta.
"Nie załamujcie się, nie składajcie rąk. Walczcie! Broń się znajdzie!" - wzywały uliczne ulotki. Polska ulica zażądała ustąpienia prezydenta Narutowicza. Polska ulica, jak twierdzono, żywiołowo i spontanicznie 11 grudnia 1922 r., w dniu zaplanowanego zaprzysiężenia nowego prezydenta, zablokowała wszystkie drogi prowadzące do Sejmu, by do owego zaprzysiężenia nie dopuścić. Powóz prezydenta przy biernej postawie policji obrzucono kamieniami i bryłami zmarzniętego śniegu, raniąc samego Narutowicza. Przez cały dzień trwały zamieszki, w których wyniku jedna osoba została zabita, a kilkadziesiąt rannych. Nikt nie policzył pobitych, także obcokrajowców, m.in. posłów japońskich, którzy dla nienawistnego tłumu nie spełniali wymagań stawianych "prawdziwym Polakom".
We wspomnieniach Zosi Kodisówny, siostrzenicy Gabriela Narutowicza, przytoczone są słowa rannego prezydenta wypowiedziane, gdy 11 grudnia przybył do Sejmu, by złożyć przysięgę: "Miał to być zamach stanu - powiedział wzburzony - ale idioci i tego porządnie zrobić nie umieją!". "Byłem natychmiast po zajściach z wizytą u Gabriela Narutowicza, zapisał w swym wspomnieniu Józef Piłsudski.
- Siedział w fotelu głęboko poruszony. Nie chciał mi opowiadać szczegółów. Wskazał mi rewolwer leżący opodal i powiedział: - Uprzedzono mnie, chciałem wziąć tę broń ze sobą, a strzelam bardzo celnie. Zostawiłem rewolwer na stole. Nie chcę się bronić".
Zamach Hallera?
"Głośno mówiono - pisze Adam Pragier - o zamachu na życie Narutowicza i wskazywano, że taka jest droga do ocalenia zagrożonego narodu. W takim też duchu przemawiał do młodzieży uniwersyteckiej gen. Józef Haller. Prawica, gdyby zwyciężyła na ulicy, niechybnie sięgnęłaby po władzę przez zamach stanu. Wywołałoby to masowy opór, który zapewne dałby początek wojnie domowej".
"Znacznie wcześniej, przed wyborem G. Narutowicza - notuje Józef Piłsudski - doszły do mnie groźby różnego rodzaju. Wiadomości o przygotowywaniu zamachu stanu czy też o terrorystycznych zamierzeniach w stosunku do mnie. Zarządziłem środki zapobiegawcze przeciwko pierwszym, nad drugimi, jak zwykle, przeszedłem do porządku dziennego". Z nieznanych powodów nie ujawnia jednak Piłsudski, że na 13 grudnia (trzy dni przed zabójstwem Narutowicza) zwołał do Belwederu tajną naradę na temat groźby zamachu stanu, trwającą do godzin nocnych. Podobnie nie ujawnia, że nakazał ściągnąć do Warszawy "większą ilość wojska". Obecny na tym supertajnym spotkaniu marszałek Sejmu Maciej Rataj ujawnia natomiast w swych wspomnieniach, że prawica "szykowała coś" na czwartek 14 grudnia.
Co? Nie sposób powiedzieć. Wystarczy jednak uważnie prześledzić zanotowane przez prasę hasła manifestujących na ulicach bojówek, by powziąć wcale uzasadnione podejrzenia. "Niech żyje Mussolini", "Niech żyje polski faszyzm", wreszcie zupełnie zapomniane w historii, a chyba najgłośniejsze: "Niech żyje prezydent Haller". Sam gen. Haller grzmiał w tych dniach ze swego balkonu w Alejach Ujazdowskich do tysięcy rozfanatyzowanej młodzieży: "W swoich czynach chcieliście jednej rzeczy - Polski! Polski wielkiej, niepodległej! W dniu dzisiejszym Polskę, tę, o którą walczyliście, sponiewierano (...)! Oburzenie narodu rośnie, wzbiera jak fala!".
Marsz polskich faszystów
Wiele wskazuje więc na to, że w kilka tygodni po włoskim "marszu czarnych koszul" Mussoliniego (28 października 1922 r.) nieudolnie drogi do władzy szukali też rodzimi, polscy, faszyści. Poseł Stanisław Thugutt (sprawozdawca referujący Sejmowi wnioski z pracy komisji sejmowej powołanej do zbadania wypadków z 11 i 16 grudnia 1922 r.) stwierdził, że "wypadków z dn. 11 grudnia żadną miarą nie można uważać ani za przypadek, ani za żywiołowy odruch ludności (...). Dziwnym zbiegiem okoliczności, ci manifestanci już od al. 3 Maja wkraczali na plac Trzech Krzyży w bojowym ordynku, czwórkami, kierowani przez komendę wojskową i prowadzeni przez ludzi mających na sobie odznaki; wszyscy byli uzbrojeni w jednakowe laski i znaczna część posiadała broń palną (...). Bardzo być może, że pewna przynajmniej część policji postępowała tak, a nie inaczej [mowa o zastanawiającej bezczynności policji wobec ekscesów - przyp. D.B.], dlatego, że została dotknięta, nie powiem groźbą, ale przykrą chorobą tajnych spisków przeciwko Państwu. Jak fama głosi, olbrzymia część wyższych funkcjonariuszy państwowych należy do tajnych spisków (Głos [z sali - red.]: Do faszystów). Nie chciałbym iść ani kroku dalej, ponieważ żadnych dochodzeń w tym kierunku nie prowadziłem, muszę stwierdzić jednak, że zachowanie się niektórych z tych panów 11 grudnia uprawnia do jak najdalej idącej podejrzliwości".
Kronika zapowiedzianej śmierci
16 grudnia przypadał w sobotę. Prezydent Narutowicz tego dnia udawał się na spotkanie z abp. Aleksandrem Kakowskim i na otwarcie o godz. 12.00 dorocznego "salonu" w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych. Był spokojny, choć wiele wskazuje na to, że wiedział, iż tego dnia zginie. "Gdyby mnie nie stało - zwrócił się do Leopolda Skulskiego - opiekuj się pan moim chłopcem". Narutowicz nie przeczuwał, że zginie, lecz wiedział. Czy to możliwe? Oto w sprawozdaniu z procesu zabójcy Narutowicza, artysty malarza Eligiusza Niewiadomskiego, zamieszczono szczątkowe materiały ze śledztwa, nawet nie odczytane podczas procesu. Wśród innych anonimowe listy grożące prezydentowi śmiercią: "Warszawa 10.12.1922 r. Szanowny Panie ministrze! Wobec wyboru p. ministra na prezydenta Rzplitej Polskiej głosami lewicy i mniejszości narodowych, bloku nam wrogiego, będąc pewnymi, że p. minister będzie ugodowcem, będzie zmuszony wywdzięczać się blokowi mniejszości (żydom), że p. minister nie stworzy rządu o silnej ręce, rządu, że tak powiemy, poznańskiego, wreszcie, że p. minister śmiał przyjąć ofiarowaną sobie kandydaturę, grozimy p. ministrowi jak najfantastyczniejszym mordem politycznym. Z poważaniem polski faszysta". To inny z tych listów budzi dziś niepokój historyka. Był krótki: "Lwów 12.12.1922 r. Pozostaje Panu do oznaczonego terminu już tylko 4 doby i godzin 20... Czas zrobić testament. Pozdrowienia. Zawiadomienie trzecie".
A więc - jak wszystko na to wskazuje - ktoś we Lwowie cztery dni przed zamachem na prezydenta uprzedza go o tym, podając precyzyjny termin: 16 grudnia. Powołuje się na wcześniejsze dwa podobne ostrzeżenia, prawdopodobnie z 10 i 11 grudnia. Nie obraża, tylko precyzyjnie odmierza czas życia, który pozostał. Kto i czy to w ogóle możliwe, skoro zabójca, jak ustalono w śledztwie, powodowany szalonym impulsem działał całkowicie sam?
Ciszej nad tą trumną
Pod datą 18 grudnia, a więc dwa dni po śmierci prezydenta "Przegląd Wieczorny" opublikował szczególny artykuł pod tytułem "Spisek przeciwko narodowi". "Pierwszą powinnością schwytanego spiskowca jest wypieranie się wspólników i branie odpowiedzialności wyłącznie na siebie. Morderca Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej spełnia ten obowiązek zbrodniczego honoru i zapiera się, jakoby ktokolwiek z nim współdziałał i on z kimkolwiek. Nikt temu uwierzyć nie może i nie uwierzy".
Historia miała jednak temu uwierzyć. Przez 83 lata Eligiusz Niewiadomski uważany był za szaleńca, chorego człowieka dotkniętego paranoją. Dziś należy ten rozdział polskiej historii napisać na nowo. I ujawnić w nim, że przy zabójcy policja znalazła pomiętą kartkę z jego nazwiskiem. Los, który jego właśnie wskazał spośród trzech potencjalnych wykonawców zamachu. Jak wynika z informacji zaczerpniętej u rodziny Niewiadomskiego, pozostali kandydaci również byli związani ze środowiskiem artystycznym i mogli mieć, podobnie jak Niewiadomski, ułatwiony wstęp do Zachęty, gdzie od chwili wyboru prezydenta Narutowicza planowano zamach na jego życie. Jak wynika dalej z przekazów rodzinnych, organizacja spiskowa planowała uwolnienie Niewiadomskiego z Cytadeli, gdzie oczekiwał na wykonanie wyroku. Podobno powodowany wyrzutami sumienia sam nie zgodził się na jakąkolwiek akcję.
Jak się wydaje, ktoś przed ponad 80 laty zdecydował, że ta haniebna, wstydliwa historia nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego. Być może dlatego, by 15 czerwca 1923 r. marszałek Sejmu Maciej Rataj, odsłaniając tablicę poświęconą pamięci zamordowanego pierwszego prezydenta Rzeczypospolitej, mógł powiedzieć: "Mimo długich lat niewoli, które wykoślawiły duszę, mimo kilku lat przebytej wojny, która nauczyła ludzi używać przemocy fizycznej, mimo miazmatów wschodnich, mimo tego wszystkiego, naród jako całość jest zdrowy moralnie i zdolny do życia państwowego, opartego na praworządności".
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.