Pierwsza epoka liberum veto skończyła się dla Rzeczypospolitej rozbiorami. Dziewięć lat temu zaczęła się druga epoka liberum veto
Nie jest przypadkiem, że w IV RP do słownika politycznego wróciło słowo znane z I RP - "warchoł". W naszym życiu politycznym od czasu rządu Jerzego Buzka mamy bowiem do czynienia z permanentnym zrywaniem Sejmu. Dzieje się tak za sprawą współczesnej odmiany liberum veto, czyli zafundowanej nam przez ordynację wyborczą ustawicznej obstrukcji parlamentarnej. Tak naprawdę trwanie parlamentów jest złudzeniem, bo przy ciągłym braku większości posłowie (ale i przedstawiciele władzy wykonawczej) skupieni są bardziej na sobie niż problemach Polski. Wiele wskazuje na to, że odnowienie koalicji PiS, Samoobrony i LPR tego problemu nie rozwiąże, a Sejm nadal będzie dryfował, nie mogąc załatwić najważniejszych dla kraju spraw. Za rok obchodzić będziemy okrąg-łą rocznicę takiego stanu, wszystko zaczęło się bowiem w 1997 r. wraz z wejściem w życie nowej konstytucji. Dziś widać, że takie rozwiązania, jak ordynacja proporcjonalna, a w niektórych wypadkach weto prezydenckie, prowadzą do ustawicznego pata, którego da się porównać ze zrywaniem Sejmu.
Norma na sto lat
W pierwszej połowie XVIII wieku zrywanie Sejmu było powszechną praktyką. Pierwszy miał użyć liberum veto Władysław Siciński, który w interesie Janusza Radziwiłła zerwał obrady w 1652 r. Prawda jest taka, że nie użył on weta, lecz jedynie nie zgodził się na kontynuowanie posiedzenia dłużej, niż to zostało wyznaczone. Do posłużenia się liberum veto doszło tak naprawdę w 1669 r.; uczynił to Adam Olizar, poseł kijowski. Od tej pory takie zachowanie stało się normą na prawie sto lat. Niestety, te sto lat wystarczyło, by zachwiać podstawami potęgi Polski. Kiedy bowiem nasi sąsiedzi - Rosja i Prusy - organizowali swoje państwa na podobieństwo armii, Polska była w praktyce pozbawiona władzy ustawodawczej.
Mało kto wie, że posłowie I Rzeczypospolitej, zrywając obrady, wcale nie używali słów "liberum veto", lecz "sisto activitatem" - wstrzymuję czynność. Nie da się ukryć, że tym właśnie zajmują się też przedstawiciele obecnego parlamentu.
W interesie zaścianka
Ostatnim rządem, który cokolwiek zrobił dla naprawy państwa, był gabinet Jerzego Buzka. Jego rząd wprowadził aż cztery ważne reformy - szkolnictwa, administracji, służby zdrowia i emerytalną. Tego osiągnięcia nie zdołał powtórzyć żaden z następnych szefów rządu. Ale także gabinet Buzka ostatni rok przewegetował jako mniejszościowy, po wyjściu z koalicji Unii Wolności.
Leszek Miller twierdził, że jeśli SLD obieca gruszki na wierzbie, to one tam wyrosną. Wyborcy mu uwierzyli i w 2001 r. sojusz zdobył 41 proc. głosów, co dało mu aż 201 mandatów. Mimo sukcesu znowu zadziałała zasada liberum veto. Początkowo SLD zawarł koalicję z PSL i wydawało się, że - przy większości zapewniającej przekształcenie Sejmu w maszynkę do głosowania i prezydencie wywodzącym się z lewicy - nadszedł czas na śmiałe reformy.
Miller nie poszedł jednak w ślady wizjonera Buzka. Na jego korzyść należy zapisać wprowadzenie 19--procentowego podatku CIT i ustawę o swobodzie działalności gospodarczej. Miller popełnił jednak wiele błędów, by wspomnieć tylko o stworzeniu Narodowego Funduszu Zdrowia, który de facto przekreślił reformę systemu zdrowia Jerzego Buzka. Nie da się ukryć, że w wielu kwestiach Miller padł ofiarą współczesnego liberum veto. Z jednej strony był blokowany przez koalicyjnego partnera PSL, z drugiej - przez tzw. baronów. PSL-owski opór skończył się rozwiązaniem koalicji, co skazało SLD na tworzenie rządu mniejszościowego.
Rządy następnego premiera, Marka Belki, przypominały bezwład epoki saskiej. Premier zajmował się przede wszystkim zarządzaniem masą spadkową i nawet nie zdołał przeprowadzić do końca reformy finansów publicznych Jerzego Hausnera.
Z długiem u szyi
PiS wydaje się kontynuować smutną tradycję nieudolnych rządów. Rozliczenie z przeszłością jest głównym zajęciem sprawujących władzę. Owszem, jak pokazują dokumenty z szafy Lesiaka, inwigilacja prawicy uderzała w podstawy młodej demokracji. Sprawców tej afery należy przykładnie ukarać, by nikomu nie przychodziły do głowy pomysły używania służb specjalnych do gier politycznych. Dla Polaków jednak tysiąckrotnie ważniejszym problemem jest uregulowanie spraw podatkowych. Pomysły ministra Ziobry na zaostrzenie kodeksu karnego idą w dobrym kierunku, ale nie da się ukryć, że zmniejszą one jedynie bezrobocie wśród policjantów. I nie chodzi o to, by bić rekordy w uchwalaniu ustaw, ale o to, by powstało tych kilka czy kilkanaście, które uwolnią przedsiębiorczość.
Wszystko wskazuje jednak na to, że chęć reformowania w obecnej koalicji jest dyskusyjna. Ledwie Andrzejowi Lepperowi udało się wrócić do rządu, a już wystąpił z szaleńczym projektem zasiłku dla bezrobotnych "nie z własnej winy". Podobne propozycje to w istocie korupcja polityczna, bo czym jest kupowanie poparcia za publiczne pieniądze?
"Będziemy utrzymywać kotwicę budżetową" - deklaruje Jarosław Kaczyński. O tym, by zlikwidować deficyt budżetowy, jednak nie słychać. A kotwica budżetowa tak naprawdę powinna się nazywać kołem młyńskim zawieszonym u szyi podatników - i to nie tylko już żyjących, ale i tych, którzy się jeszcze nie narodzili. Kotwica bowiem to dług zaciągany w naszym imieniu przez rząd. A spłacać go będą - o ile zdołają - przyszłe pokolenia. Problemów do rozwiązania można by wymieniać bez liku. Współczesne liberum veto rozwiązania ich nie ułatwi.
Bundestag skonfederowany
W I Rzeczypospolitej dochodzenie do tego, jak druzgocące są skutki ustawodawczego bezwładu, trwało prawie sto lat. W 1764 r. sięgnięto po broń, jaką była konfederacja. Przedstawiciele głównych sił dogadali się w kwestiach politycznych i przeprowadzili odpowiednie ustawy przy użyciu zwykłej większości głosów i ze zniesieniem zasady liberum veto. Niestety, jak się szybko okazało, konfederacje były bronią obosieczną. Z jednej strony odblokowywały proces ustawodawczy, z drugiej - stały się narzędziem wykorzystywanym przez carycę Katarzynę II, by wspomnieć tylko osławioną targowicę. Mało kto jednak pamięta, że Sejm Czteroletni, który uchwalił Konstytucję 3 maja, był parlamentem skonfederowanym.
Po wyborach w 2005 r. doszłoby zapewne do stworzenia koalicji PO i PiS, gdyby obie partie zgodziły się na zawiązanie konfederacji przed wyborami, czyli ustalenie katalogu zbieżności. Zawiązanie nie koalicji, ale konfederacji PO-PiS jest ciągle możliwe, zwłaszcza w dziedzinie gospodarki i pozyskiwania środków z Unii Europejskiej. Przez rok rządów PiS w tych sprawach nie zrobiono w zasadzie niczego, skupiając się na służbach specjalnych i wymiarze sprawiedliwości. Wbrew dowcipowi, który krąży po Sejmie - "Co zrobił rząd, by utrzymać 5-procentowy wzrost gospodarczy? Na szczęście nic" - na dłuższą metę metoda nicnierobienia może się okazać dla gospodarki zabójcza.
Choć dziś pogodzenie platformy z PiS zakrawa na próbę jednania wody z ogniem, to istnieją przykłady, że nie jest to zadanie niemożliwe. Po ostatnich wyborach w Niemczech sytuacja w Bundestagu była niemal identyczna jak w Polsce. Elekcja nie wyłoniła zdecydowanego zwycięzcy. Ani CDU, ani SPD, które zwalczały się w kampanii wyborczej, nie były w stanie stworzyć skutecznego rządu z mniejszymi koalicjantami. Pomysł powołania tzw. koalicji jamajskiej z zielonymi i liberałami, przypominający koalicję PiS - Samoobrona - LPR, szybko został porzucony. Dwaj najwięksi gracze uznali, że jedynym wyjściem z sytuacji będzie zawarcie czegoś na kształt konfederacji. Eksperci obu niemieckich partii przystąpili więc do spisania jej treści. Nikt nie ma wątpliwości, że w następnych wyborach CDU i SPD ponownie zetrą się w walce, ale ich licząca aż 190 stron umowa koalicyjna powinna się stać lekturą obowiązkową dla polskich polityków. Jest to bowiem program rządu na pełną kadencję z dość dużą konsekwencją realizowany. Pozwoliło to Niemcom stać się głównym rozgrywającym w Europie.
Sejm warchołów
Oczywiście, spór to esencja demokracji, jednak to, co się dzieje w polskim parlamencie, nie jest obradowaniem, ale sejmikowaniem z najgorszych czasów I Rzeczypospolitej. Dość powiedzieć, że już nasi praprzodkowie borykali się z problemem przypominającym osławione weksle Leppera. W 1764 r. Sejm konwokacyjny, obradujący już bez zasady liberum veto, zniósł ważność tzw. zaprzysiężonych instrukcji poselskich i zakazał ich zaprzysięgania w przyszłości. Uznano bowiem, że instrukcje ograniczają posła, co prowadzi często do niemożności podjęcia decyzji przez Sejm.
Dzisiaj, podobnie jak w XVIII wieku, największym problemem jest to, że na skutek niemożności podejmowania decyzji pozycja Polski słabnie, zwłaszcza wobec Niemiec i Rosji. Tymczasem Rosja pod twardymi rządami Putina - jak za Piotra I i Katarzyny II - zaczyna rosnąć w siłę. Co to oznacza dla Polski, nie trzeba nikomu tłumaczyć.
Z Niemcami jesteśmy dziś w jednym obozie - wojskowym i politycznym. Kto nam jednak zagwarantuje, że tak będzie zawsze? Przypomnijmy, że 29 marca 1790 r. Rzeczpospolita podpisała sojusz zaczepno-odporny z Prusami, które zobowiązały się przyjść nam z pomocą w razie ataku Rosji. Trzy lata później wraz z Rosją po raz drugi wzięły udział w rozbiorze Polski. Nie należy oczywiście sądzić, że kanclerz Merkel, w której biurze wisi portret Katarzyny II, sposobi się do odebrania nam Śląska czy Pomorza. Kto jednak jest w stanie przewidzieć, jak będzie wyglądała Europa za lat dwadzieścia?
Szansą dla Polski jest dziś zwołanie Sejmu Wielkiego, który przede wszystkim zapewni krajowi modernizację i trwały wzrost gospodarczy. Świetnym przykładem może tu być maleńki Tajwan, nie uznawane oficjalnie państwo, które postawiło na rozwój gospodarczy. To właśnie potęga ekonomiczna sprawia, że gigantyczne Chiny ciągle boją się zaatakować małą wyspę, którą nazywają zbuntowaną prowincją.
Domeną naszej polityki są rozwiązania krótkoterminowe. Liberum veto formalnie zostało zniesione Konstytucją 3 maja. Cóż z tego, skoro w III RP odrodziło się w nowej formie.
Fot: Z. Furman
Norma na sto lat
W pierwszej połowie XVIII wieku zrywanie Sejmu było powszechną praktyką. Pierwszy miał użyć liberum veto Władysław Siciński, który w interesie Janusza Radziwiłła zerwał obrady w 1652 r. Prawda jest taka, że nie użył on weta, lecz jedynie nie zgodził się na kontynuowanie posiedzenia dłużej, niż to zostało wyznaczone. Do posłużenia się liberum veto doszło tak naprawdę w 1669 r.; uczynił to Adam Olizar, poseł kijowski. Od tej pory takie zachowanie stało się normą na prawie sto lat. Niestety, te sto lat wystarczyło, by zachwiać podstawami potęgi Polski. Kiedy bowiem nasi sąsiedzi - Rosja i Prusy - organizowali swoje państwa na podobieństwo armii, Polska była w praktyce pozbawiona władzy ustawodawczej.
Mało kto wie, że posłowie I Rzeczypospolitej, zrywając obrady, wcale nie używali słów "liberum veto", lecz "sisto activitatem" - wstrzymuję czynność. Nie da się ukryć, że tym właśnie zajmują się też przedstawiciele obecnego parlamentu.
W interesie zaścianka
Ostatnim rządem, który cokolwiek zrobił dla naprawy państwa, był gabinet Jerzego Buzka. Jego rząd wprowadził aż cztery ważne reformy - szkolnictwa, administracji, służby zdrowia i emerytalną. Tego osiągnięcia nie zdołał powtórzyć żaden z następnych szefów rządu. Ale także gabinet Buzka ostatni rok przewegetował jako mniejszościowy, po wyjściu z koalicji Unii Wolności.
Leszek Miller twierdził, że jeśli SLD obieca gruszki na wierzbie, to one tam wyrosną. Wyborcy mu uwierzyli i w 2001 r. sojusz zdobył 41 proc. głosów, co dało mu aż 201 mandatów. Mimo sukcesu znowu zadziałała zasada liberum veto. Początkowo SLD zawarł koalicję z PSL i wydawało się, że - przy większości zapewniającej przekształcenie Sejmu w maszynkę do głosowania i prezydencie wywodzącym się z lewicy - nadszedł czas na śmiałe reformy.
Miller nie poszedł jednak w ślady wizjonera Buzka. Na jego korzyść należy zapisać wprowadzenie 19--procentowego podatku CIT i ustawę o swobodzie działalności gospodarczej. Miller popełnił jednak wiele błędów, by wspomnieć tylko o stworzeniu Narodowego Funduszu Zdrowia, który de facto przekreślił reformę systemu zdrowia Jerzego Buzka. Nie da się ukryć, że w wielu kwestiach Miller padł ofiarą współczesnego liberum veto. Z jednej strony był blokowany przez koalicyjnego partnera PSL, z drugiej - przez tzw. baronów. PSL-owski opór skończył się rozwiązaniem koalicji, co skazało SLD na tworzenie rządu mniejszościowego.
Rządy następnego premiera, Marka Belki, przypominały bezwład epoki saskiej. Premier zajmował się przede wszystkim zarządzaniem masą spadkową i nawet nie zdołał przeprowadzić do końca reformy finansów publicznych Jerzego Hausnera.
Z długiem u szyi
PiS wydaje się kontynuować smutną tradycję nieudolnych rządów. Rozliczenie z przeszłością jest głównym zajęciem sprawujących władzę. Owszem, jak pokazują dokumenty z szafy Lesiaka, inwigilacja prawicy uderzała w podstawy młodej demokracji. Sprawców tej afery należy przykładnie ukarać, by nikomu nie przychodziły do głowy pomysły używania służb specjalnych do gier politycznych. Dla Polaków jednak tysiąckrotnie ważniejszym problemem jest uregulowanie spraw podatkowych. Pomysły ministra Ziobry na zaostrzenie kodeksu karnego idą w dobrym kierunku, ale nie da się ukryć, że zmniejszą one jedynie bezrobocie wśród policjantów. I nie chodzi o to, by bić rekordy w uchwalaniu ustaw, ale o to, by powstało tych kilka czy kilkanaście, które uwolnią przedsiębiorczość.
Wszystko wskazuje jednak na to, że chęć reformowania w obecnej koalicji jest dyskusyjna. Ledwie Andrzejowi Lepperowi udało się wrócić do rządu, a już wystąpił z szaleńczym projektem zasiłku dla bezrobotnych "nie z własnej winy". Podobne propozycje to w istocie korupcja polityczna, bo czym jest kupowanie poparcia za publiczne pieniądze?
"Będziemy utrzymywać kotwicę budżetową" - deklaruje Jarosław Kaczyński. O tym, by zlikwidować deficyt budżetowy, jednak nie słychać. A kotwica budżetowa tak naprawdę powinna się nazywać kołem młyńskim zawieszonym u szyi podatników - i to nie tylko już żyjących, ale i tych, którzy się jeszcze nie narodzili. Kotwica bowiem to dług zaciągany w naszym imieniu przez rząd. A spłacać go będą - o ile zdołają - przyszłe pokolenia. Problemów do rozwiązania można by wymieniać bez liku. Współczesne liberum veto rozwiązania ich nie ułatwi.
Bundestag skonfederowany
W I Rzeczypospolitej dochodzenie do tego, jak druzgocące są skutki ustawodawczego bezwładu, trwało prawie sto lat. W 1764 r. sięgnięto po broń, jaką była konfederacja. Przedstawiciele głównych sił dogadali się w kwestiach politycznych i przeprowadzili odpowiednie ustawy przy użyciu zwykłej większości głosów i ze zniesieniem zasady liberum veto. Niestety, jak się szybko okazało, konfederacje były bronią obosieczną. Z jednej strony odblokowywały proces ustawodawczy, z drugiej - stały się narzędziem wykorzystywanym przez carycę Katarzynę II, by wspomnieć tylko osławioną targowicę. Mało kto jednak pamięta, że Sejm Czteroletni, który uchwalił Konstytucję 3 maja, był parlamentem skonfederowanym.
Po wyborach w 2005 r. doszłoby zapewne do stworzenia koalicji PO i PiS, gdyby obie partie zgodziły się na zawiązanie konfederacji przed wyborami, czyli ustalenie katalogu zbieżności. Zawiązanie nie koalicji, ale konfederacji PO-PiS jest ciągle możliwe, zwłaszcza w dziedzinie gospodarki i pozyskiwania środków z Unii Europejskiej. Przez rok rządów PiS w tych sprawach nie zrobiono w zasadzie niczego, skupiając się na służbach specjalnych i wymiarze sprawiedliwości. Wbrew dowcipowi, który krąży po Sejmie - "Co zrobił rząd, by utrzymać 5-procentowy wzrost gospodarczy? Na szczęście nic" - na dłuższą metę metoda nicnierobienia może się okazać dla gospodarki zabójcza.
Choć dziś pogodzenie platformy z PiS zakrawa na próbę jednania wody z ogniem, to istnieją przykłady, że nie jest to zadanie niemożliwe. Po ostatnich wyborach w Niemczech sytuacja w Bundestagu była niemal identyczna jak w Polsce. Elekcja nie wyłoniła zdecydowanego zwycięzcy. Ani CDU, ani SPD, które zwalczały się w kampanii wyborczej, nie były w stanie stworzyć skutecznego rządu z mniejszymi koalicjantami. Pomysł powołania tzw. koalicji jamajskiej z zielonymi i liberałami, przypominający koalicję PiS - Samoobrona - LPR, szybko został porzucony. Dwaj najwięksi gracze uznali, że jedynym wyjściem z sytuacji będzie zawarcie czegoś na kształt konfederacji. Eksperci obu niemieckich partii przystąpili więc do spisania jej treści. Nikt nie ma wątpliwości, że w następnych wyborach CDU i SPD ponownie zetrą się w walce, ale ich licząca aż 190 stron umowa koalicyjna powinna się stać lekturą obowiązkową dla polskich polityków. Jest to bowiem program rządu na pełną kadencję z dość dużą konsekwencją realizowany. Pozwoliło to Niemcom stać się głównym rozgrywającym w Europie.
Sejm warchołów
Oczywiście, spór to esencja demokracji, jednak to, co się dzieje w polskim parlamencie, nie jest obradowaniem, ale sejmikowaniem z najgorszych czasów I Rzeczypospolitej. Dość powiedzieć, że już nasi praprzodkowie borykali się z problemem przypominającym osławione weksle Leppera. W 1764 r. Sejm konwokacyjny, obradujący już bez zasady liberum veto, zniósł ważność tzw. zaprzysiężonych instrukcji poselskich i zakazał ich zaprzysięgania w przyszłości. Uznano bowiem, że instrukcje ograniczają posła, co prowadzi często do niemożności podjęcia decyzji przez Sejm.
Dzisiaj, podobnie jak w XVIII wieku, największym problemem jest to, że na skutek niemożności podejmowania decyzji pozycja Polski słabnie, zwłaszcza wobec Niemiec i Rosji. Tymczasem Rosja pod twardymi rządami Putina - jak za Piotra I i Katarzyny II - zaczyna rosnąć w siłę. Co to oznacza dla Polski, nie trzeba nikomu tłumaczyć.
Z Niemcami jesteśmy dziś w jednym obozie - wojskowym i politycznym. Kto nam jednak zagwarantuje, że tak będzie zawsze? Przypomnijmy, że 29 marca 1790 r. Rzeczpospolita podpisała sojusz zaczepno-odporny z Prusami, które zobowiązały się przyjść nam z pomocą w razie ataku Rosji. Trzy lata później wraz z Rosją po raz drugi wzięły udział w rozbiorze Polski. Nie należy oczywiście sądzić, że kanclerz Merkel, w której biurze wisi portret Katarzyny II, sposobi się do odebrania nam Śląska czy Pomorza. Kto jednak jest w stanie przewidzieć, jak będzie wyglądała Europa za lat dwadzieścia?
Szansą dla Polski jest dziś zwołanie Sejmu Wielkiego, który przede wszystkim zapewni krajowi modernizację i trwały wzrost gospodarczy. Świetnym przykładem może tu być maleńki Tajwan, nie uznawane oficjalnie państwo, które postawiło na rozwój gospodarczy. To właśnie potęga ekonomiczna sprawia, że gigantyczne Chiny ciągle boją się zaatakować małą wyspę, którą nazywają zbuntowaną prowincją.
Domeną naszej polityki są rozwiązania krótkoterminowe. Liberum veto formalnie zostało zniesione Konstytucją 3 maja. Cóż z tego, skoro w III RP odrodziło się w nowej formie.
RZĄDY MNIEJSZOŚCI |
---|
rząd Jerzego Buzka 8 czerwca 2000 - 19 października 2001 - 499 dni rząd Leszka Millera 3 marca 2003 - 2 maja 2004 - 427 dni rząd Marka Belki 11 czerwca 2004 - 19 października 2005 - 496 dni rząd Kazimierza Marcinkiewicza 19 października 2005 - 5 maja 2006 - 199 dni |
SIŁA BEZWŁADU |
---|
17 października 1997 - weszła w życie Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej. Potwierdziła ona proporcjonalność wyborów do Sejmu oraz wprowadziła mocne weto prezydenckie. Równocześnie rozpoczyna rządzenie rząd Jerzego Buzka. 1997-2001 weto Aleksandra Kwaśniewskiego blokuje reprywatyzację oraz uporządkowanie systemu podatkowego (ustawa o PIT). Spraw tych nie udało się uporządkować do dziś. Udaje się natomiast przeprowadzić reformy: administracyjną, zdrowia, emerytalną i oświaty. Na skutek gry interesów ustawy wprowadzające te reformy nie zostały jednak dobrze przygotowane. 2001-2004 - rząd Leszka Millera wprowadza Narodowy Fundusz Zdrowia, powracając do centralizmu sprzed epoki kas chorych. Plan naprawy finansów państwa udaje się zrealizować tylko częściowo. maj 2004 - październik 2005 - rząd Marka Belki ogranicza się de facto do administrowania, parlament wykazuje śladową aktywność, nie zostaje uchwalona żadna istotna ustawa. październik 2005 - lipiec 2006 - rząd Kazimierza Marcinkiewicza skupia się głównie na reformie wymiaru sprawiedliwości i służb specjalnych. lipiec 2006 - rząd Jarosława Kaczyńskiego rządzi 100 dni. Na uchwalenie czekają ważne ustawy - brak reformy podatkowej, reformy finansów publicznych, ustawy o swobodzie działalności gospodarczej, ustawy o pozyskiwaniu środków z Unii Europejskiej, o zagospodarowaniu przestrzennym, o prowadzeniu polityki rozwoju. Na uchwalenie czekają też prawo telekomunikacyjne, prawo bankowe, prawo o ruchu drogowym i prawo energetyczne. |
Fot: Z. Furman
Więcej możesz przeczytać w 43/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.