Nafaszerowani narkotykami muzycy rockowi są spadkobiercami romantyzmu
Nie ma nic bardziej nudnego niż opowieści o szczęśliwym i spełnionym życiu celebrities. Co innego, gdy w ich życiu pojawiają się narkotyki, alkohol, ekscesy seksualne (wątki homo- i bi- mile widziane), załamania nerwowe i akty przemocy. Idole ze skłonnościami do autodestrukcji mają większą szansę na nieśmiertelność. Najświeższym przykładem niezdrowej fascynacji gwiazdą, która zamieniła się w czarne dziury, jest filmowa biografia założyciela i pierwszego lidera The Rolling Stones Briana Jonesa, zatytułowana "Stoned". Choć od tajemniczej śmierci "złotego chłopca" epoki Swinging London minęło 37 lat, temat co kilka lat powraca w prasie i w książkach. Trudu zrekonstruowania dramatu w Cotchfold Farm (niegdyś mieszkał tam A.A. Milne, autor "Kubusia Puchatka") podjął się reżyser Stephen Woolley, który jako producent ma w swym imponującym dorobku - obok "Wywiadu z wampirem", "Gry pozorów" czy "Michaela Collinsa" - także "Backbeat", przypominający zmarłego w 1962 r. "piątego Beatlesa" Stu Sutcliffe'a.
"Stoned" wpisuje się w trend, do jakiego zaliczyć można również filmy "The Doors" Olivera Stone'a, "Sid and Nancy" Aleksa Coksa, a ostatnio "24 Hour Party People" Michaela Winterbottoma o scenie muzycznej Manchesteru przełomu lat 70. i 80., z silnie wyeksponowanym wątkiem kariery grupy Joy Division i samobójczej śmierci jej lidera Iana Curtisa (powróci on wkrótce jeszcze raz na ekran w przygotowywanym filmie "Control" Antona Corbijna) czy "Ostatnie dni" Gusa van Santa - somnambuliczną kronikę ostatnich godzin życia niejakiego Blake'a (czytaj: Kurta Cobaina). Zaliczyć do tego nurtu można także nieco siermiężnego "Skazanego na bluesa" Jana Kidawy-Błońskiego - rzecz o zmarłym w 1994 r. Ryszardzie Riedlu, wokaliście zespołu Dżem. Wszystkie te filmy przypominają, że popkultura ma naturalną skłonność do tworzenia i kultywowania mitów. A nic tak nie sprzyja powstawaniu mitów, jak śmierć w młodym wieku w dramatycznych okolicznościach. Zapewniają one biografom, miłośnikom teorii spiskowych i zwykłym amatorom sensacji pożywkę na długie lata. "Stoned" w takim kontekście można uznać za dzieło wzorcowe, bo opowiada o pierwszej ofierze szalonych lat 60., której śmierć zainaugurowała cykl tragicznych zgonów muzyków z rockowej elity (Jimi Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison).
Gladiatorzy z gitarami
Żaden ze sloganów epoki hippisowskiej nie wyrządził tylu szkód co "żyj prędko, umieraj młodo i pozostaw po sobie piękne zwłoki". Mnożące się zgony bezpośrednio lub pośrednio związane z narkotykami (często wymiennie albo w kombinacji z alkoholem i lekarstwami) ugruntowywały powszechne przekonanie, że nie były to słowa beztrosko rzucone na wiatr. Do otwartej efektownie przez Jonesa listy dopisywali się wykonawcy w rodzaju Alana Wilsona, współzałożyciela Canned Heat, Grama Parsonsa, "Mamy" Cass Elliot z The Mamas & The Papas, Dennisa Wilsona z Beach Boys, Keitha Moona z The Who czy Johna Bonhama z Led Zeppelin. Jeśli substancje odurzające i uzależniające nie zabijały, to odbierały rozum i niszczyły obiecujące kariery, czego naj-wcześniejszymi przykładami byli Syd Barrett z Pink Floyd, Donovan, Peter Green z Fleetwood Mac czy Arthur Lee z Love. O krok od samounicestwienia były tak prominentne postacie, jak Eric Clapton, Bob Dylan, Iggy Pop, Elton John czy David Bowie.
Tragedie jednak nikogo nie odstraszały. Ulica małpowała swoich idoli, a jednocześnie wymagała od nich, by stale żyli na krawędzi. Jeśli dziś gawiedź ekscytuje się wybrykami Pete'a Doherty'ego, który rozwalił The Libertines, a dziś stoi na czele Baby-shambles, to jest to w prostej linii dziedzictwo czasów Briana Jonesa. Histeria sięga właśnie zenitu, bo Doherty skończył 27 lat, a jest to dokładnie wiek, w jakim zmarli Jones, Joplin, Hendrix i Morrison, o czym media nie omieszkały przypomnieć.
Symfonia narkotyczna
Gdy kojarzymy dziś śmiercionośne używki z muzyką pop, rockiem czy hip-hopem, jesteśmy w błędzie. Wszystko już było. Wystarczy przeczytać fascynującą pracę Richarda Davenporta-Hinesa "Odurzeni: Historia narkotyków 1500-2000", by odkryć, że gdy w XIX wieku upowszechniły się w Europie i Ameryce opiaty, haszysz i kokaina, rzucono się na nie jak na świeże bułeczki. Na liście ćpunów można znaleźć tak wybitnych twórców, jak lord Byron, Charles Baudelaire, Arthur Rimbaud, Gustave Flaubert czy Oscar Wilde. Pierwszym udokumentowanym przypadkiem uzależnienia w świecie dźwięków jest Nicolo Paganini (opium), ale na miano pioniera muzyki komponowanej pod wpływem narkotyków (haszysz) zasłużył też Hector Berlioz ("Symfonia fantastyczna"). Podejrzewa się, że także Ryszard Wagner pisał swoje dzieła "w stanie wskazującym".
Narkotyki były początkowo tanie, powszechnie dostępne i nie zakazane. Łatwo utorowały sobie drogę do rozbrzmiewających jazzem klubów i spelunek Nowego Orleanu, nowojorskiego Harlemu, Hollywoodu, a stamtąd do rozkwitającej kultury masowej. Wkrótce szablon tego, co dziś nazywamy rockandrollowym stylem życia, był już kompletny - wraz z przyległym do niego cmentarzyskiem, na którym spoczywały zwłoki jazzmanów Fatsa Navarro, Lestera Younga, Charliego Parkera, Billie Holiday i niemożliwa do ustalenia liczba zmarnowanych talentów. Syntetyczne używki pogrążyły Jerry'ego Lee Lewisa, Johnny'ego Casha i samego króla Elvisa. O tym, co się działo za zamkniętą bramą Graceland, opinia publiczna dowiedziała się dopiero po śmierci Presleya.
Muzycy rockowi tylko w jednym okazali się prekursorami. Mając częstszy bezpośredni kontakt z publicznością, zaniechali kamuflowania swych nałogów (którą to sztukę do doskonałości doprowadzili aktorzy hollywoodzcy). Na nich więc spadło całe odium deprawowania młodzieży przez propagowanie narkotyków i samobójczych zachowań. Dramaty ludzi nieumiejących poradzić sobie ze sławą i z jej konsekwencjami trafiły na popkulturowy stragan, stając się jednym z najbardziej pożądanych towarów. Stary mit artysty udręczonego, walczącego z demonami, zyskał nowe, atrakcyjne opakowanie.
"Stoned" wpisuje się w trend, do jakiego zaliczyć można również filmy "The Doors" Olivera Stone'a, "Sid and Nancy" Aleksa Coksa, a ostatnio "24 Hour Party People" Michaela Winterbottoma o scenie muzycznej Manchesteru przełomu lat 70. i 80., z silnie wyeksponowanym wątkiem kariery grupy Joy Division i samobójczej śmierci jej lidera Iana Curtisa (powróci on wkrótce jeszcze raz na ekran w przygotowywanym filmie "Control" Antona Corbijna) czy "Ostatnie dni" Gusa van Santa - somnambuliczną kronikę ostatnich godzin życia niejakiego Blake'a (czytaj: Kurta Cobaina). Zaliczyć do tego nurtu można także nieco siermiężnego "Skazanego na bluesa" Jana Kidawy-Błońskiego - rzecz o zmarłym w 1994 r. Ryszardzie Riedlu, wokaliście zespołu Dżem. Wszystkie te filmy przypominają, że popkultura ma naturalną skłonność do tworzenia i kultywowania mitów. A nic tak nie sprzyja powstawaniu mitów, jak śmierć w młodym wieku w dramatycznych okolicznościach. Zapewniają one biografom, miłośnikom teorii spiskowych i zwykłym amatorom sensacji pożywkę na długie lata. "Stoned" w takim kontekście można uznać za dzieło wzorcowe, bo opowiada o pierwszej ofierze szalonych lat 60., której śmierć zainaugurowała cykl tragicznych zgonów muzyków z rockowej elity (Jimi Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison).
Gladiatorzy z gitarami
Żaden ze sloganów epoki hippisowskiej nie wyrządził tylu szkód co "żyj prędko, umieraj młodo i pozostaw po sobie piękne zwłoki". Mnożące się zgony bezpośrednio lub pośrednio związane z narkotykami (często wymiennie albo w kombinacji z alkoholem i lekarstwami) ugruntowywały powszechne przekonanie, że nie były to słowa beztrosko rzucone na wiatr. Do otwartej efektownie przez Jonesa listy dopisywali się wykonawcy w rodzaju Alana Wilsona, współzałożyciela Canned Heat, Grama Parsonsa, "Mamy" Cass Elliot z The Mamas & The Papas, Dennisa Wilsona z Beach Boys, Keitha Moona z The Who czy Johna Bonhama z Led Zeppelin. Jeśli substancje odurzające i uzależniające nie zabijały, to odbierały rozum i niszczyły obiecujące kariery, czego naj-wcześniejszymi przykładami byli Syd Barrett z Pink Floyd, Donovan, Peter Green z Fleetwood Mac czy Arthur Lee z Love. O krok od samounicestwienia były tak prominentne postacie, jak Eric Clapton, Bob Dylan, Iggy Pop, Elton John czy David Bowie.
Tragedie jednak nikogo nie odstraszały. Ulica małpowała swoich idoli, a jednocześnie wymagała od nich, by stale żyli na krawędzi. Jeśli dziś gawiedź ekscytuje się wybrykami Pete'a Doherty'ego, który rozwalił The Libertines, a dziś stoi na czele Baby-shambles, to jest to w prostej linii dziedzictwo czasów Briana Jonesa. Histeria sięga właśnie zenitu, bo Doherty skończył 27 lat, a jest to dokładnie wiek, w jakim zmarli Jones, Joplin, Hendrix i Morrison, o czym media nie omieszkały przypomnieć.
Symfonia narkotyczna
Gdy kojarzymy dziś śmiercionośne używki z muzyką pop, rockiem czy hip-hopem, jesteśmy w błędzie. Wszystko już było. Wystarczy przeczytać fascynującą pracę Richarda Davenporta-Hinesa "Odurzeni: Historia narkotyków 1500-2000", by odkryć, że gdy w XIX wieku upowszechniły się w Europie i Ameryce opiaty, haszysz i kokaina, rzucono się na nie jak na świeże bułeczki. Na liście ćpunów można znaleźć tak wybitnych twórców, jak lord Byron, Charles Baudelaire, Arthur Rimbaud, Gustave Flaubert czy Oscar Wilde. Pierwszym udokumentowanym przypadkiem uzależnienia w świecie dźwięków jest Nicolo Paganini (opium), ale na miano pioniera muzyki komponowanej pod wpływem narkotyków (haszysz) zasłużył też Hector Berlioz ("Symfonia fantastyczna"). Podejrzewa się, że także Ryszard Wagner pisał swoje dzieła "w stanie wskazującym".
Narkotyki były początkowo tanie, powszechnie dostępne i nie zakazane. Łatwo utorowały sobie drogę do rozbrzmiewających jazzem klubów i spelunek Nowego Orleanu, nowojorskiego Harlemu, Hollywoodu, a stamtąd do rozkwitającej kultury masowej. Wkrótce szablon tego, co dziś nazywamy rockandrollowym stylem życia, był już kompletny - wraz z przyległym do niego cmentarzyskiem, na którym spoczywały zwłoki jazzmanów Fatsa Navarro, Lestera Younga, Charliego Parkera, Billie Holiday i niemożliwa do ustalenia liczba zmarnowanych talentów. Syntetyczne używki pogrążyły Jerry'ego Lee Lewisa, Johnny'ego Casha i samego króla Elvisa. O tym, co się działo za zamkniętą bramą Graceland, opinia publiczna dowiedziała się dopiero po śmierci Presleya.
Muzycy rockowi tylko w jednym okazali się prekursorami. Mając częstszy bezpośredni kontakt z publicznością, zaniechali kamuflowania swych nałogów (którą to sztukę do doskonałości doprowadzili aktorzy hollywoodzcy). Na nich więc spadło całe odium deprawowania młodzieży przez propagowanie narkotyków i samobójczych zachowań. Dramaty ludzi nieumiejących poradzić sobie ze sławą i z jej konsekwencjami trafiły na popkulturowy stragan, stając się jednym z najbardziej pożądanych towarów. Stary mit artysty udręczonego, walczącego z demonami, zyskał nowe, atrakcyjne opakowanie.
Więcej możesz przeczytać w 43/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.