The Killers są jak miasto, z którego pochodzą: Las Vegas. Blichtr, kicz, miszmasz wulgarnych kopii pomników cywilizacji (czytaj: rocka) i tanie emocje sprzedawane w dawkach zdolnych powalić słonia. Wszystko tu musi być ogromne, by wbijało maluczkich w ziemię jak kafar. Jeśli jednak stolica hazardu przyciąga miliony, to nie dziwi, że muzyka The Killers sprzedaje się w nie mniejszych nakładach. Debiutancki album "Hot Fuss" - efektowne wypracowanie na temat New Order, Pet Shop Boys, Duran Duran i podobnych im synthpopowych brytyjskich zespołów z pierwszej połowy lat 80. - sprzedał się w liczbie 5 mln egzemplarzy i przydał zespołowi miano najbardziej brytyjskiego z amerykańskich wykonawców. "Sam's Town" (nazwa kasyna w Las Vegas) to kontynuacja brytyjskich fascynacji wokalisty Brendana Flowersa i jego kompanów. The Killers w tym drugim podejściu do rockowej pierwszej ligi postawili sobie ambitniejszy cel: pożenienie anglofilskich ciągot z muzyką amerykańską. Efektem jest mariaż U2 z Bruce'em Springsteenem z okolic "Born to Run" - z paroma koloryzującymi ten bezbożny związek melodramatycznymi akcentami ? la Elton John i Queen. "Sam's Town" odniesie sukces, ale to nie zmienia tego, że jest niczym replika wieży Eiffla wzniesiona w Las Vegas. Imponuje, przytłacza, ale z jej szczytu nie widać inspirującej panoramy Paryża, lecz bezkresną pustkę pustyni.
Jerzy A. Rzewuski
The Killers: "Sam's Town", Universal
Więcej możesz przeczytać w 43/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.