"Płonącą jesień" zapowiada francuskiemu rządowi antyglobalista kryminalista José Bové
Wielu francuskich wielbicieli José Bovégo, który niedawno wyszedł z więzienia, gdzie odbywał karę za niszczenie doświadczalnych poletek roślin genetycznie modyfikowanych, myśli, że jest on chłopem z Larzac, jednym z tych, którzy nie chcieli "rzucić ziemi, skąd nasz ród". Sądzą, że lepiej nadaje się on na bohatera antyglobalistów niż wszyscy intelek-
tualiści sympatyzujący z tym ruchem. Bové hoduje owce na płaskowyżu Larzac, niedaleko Roquefortu słynącego z owczego sera, ale jego ród nie ma chłopskich korzeni. Bové urodził się w Bordeaux. Jego ojciec był członkiem Akademii Nauk. José chodził do szkoły w Stanach Zjednoczonych, gdzie jego rodzice wykładali na uniwersytecie Berkeley. Chłopem mianował się dopiero na fali lewackiej rewolty.
Mówić językiem ludu!
Larzac, gdzie odbył się ostatni, sierpniowy zlot antyglobalistów, to dla ruchów lewackich miejsce wyjątkowe od ponad trzydziestu lat. Protestowano tam wtedy przeciw planom rozbudowy miejscowego poligonu. W rzeczywistości wojsko w Larzac nie było zagrożeniem dla rolników, wręcz przeciwnie
- utrzymywało przy życiu sąsiednie, wyludnione wsie. Chłopi przychylnie patrzyli na rozbudowę poligonu, gdyż za utracone pastwiska dostawali wysokie odszkodowania. Inaczej sytuację oceniała skrajna lewica. Do Larzac przybyły hordy młodych trockistów i maoistów, by się przeciwstawić wojsku. Wybrany na prezydenta socjalista Fran�ois Mitterrand po objęciu stanowiska wstrzymał rozbudowę obiektów wojskowych.
Bové, dziś "rzecznik" związku rolniczego Koordynacja Chłopska, był już wtedy działaczem ugrupowań anarchistycznych i trockistowskich. Do dziś jednak publicznie nie ujawnia swych ideologicznych powiązań. "Jeśli powiesz, że jesteś anarchistą, ludzie od razu się nastroszą. Trzeba mówić ich językiem" - powiedział w jednym z wywiadów. Jako syn dość zamożnych rodziców uczył się w najlepszych szkołach, ma doskonałe wyczucie marketingu
- politycznego i biznesowego, czego dowodzą jego happeningi oraz skuteczna promocja własnych książek.
Dobrym przykładem językowej ekwilibrystyki Bovégo było nazwanie zniszczenia restauracji McDonalda "rozmontowaniem", co brzmi o wiele lepiej niż "zrujnowanie". Określenie przejęły prawie wszystkie francuskie media. Po akcji Bové stał się we Francji gwiazdą. Teraz mówi, że walczy o dobre francuskie jadło i zdrowie, zagrożone - jego zdaniem - przez zmodyfikowane genetycznie uprawy. W rzeczywistości za etykietką antyglobalizmu, antyhegemonizmu, antysyjonizmu czy ekologii zawsze kryje się jeden cel: walka z demokracją. Niewiele jest w niej nowego po-
za antyglobalizmem, zwanym ostatnio - na życzenie jego adeptów - alterglobalizmem, czyli globalizmem alternatywnym.
Prawdziwy przywódca lewicy?
José Bové wyje na wiecach, że "inny świat jest możliwy". Tłumaczy, że poprowadzą do niego wyzyskiwane ludy południa w sojuszu ze "społecznymi" (czytaj: ekstremistycznie radykalnymi) ruchami północy. Wzywa, by we wrześniu wyjść na ulice i sprawić rządowi "nie gorącą, ale płonącą jesień". To faszyzm w czystej postaci! Odpowiadają mu okrzyki: "Bové do Pałacu Elizejskiego!", a francuskie media nazywają go naturalnym szefem opozycji i rzeczywistym przywódcą lewicy.
Taka ocena nie jest bynajmniej symptomem udaru słonecznego, który dotknął Francuzów podczas ostatnich upałów. Bovégo starają się naśladować lewicowi liderzy. Partia komunistyczna jest w zaniku, a zieloni są rozdarci walkami personalnymi o miejsce przy żłobie do tego stopnia, iż nie zauważyli, że żłobu już nie ma.
W najdziwniejszej sytuacji jest jednak Francuska Partia Socjalistyczna mająca rządowe ambicje. Sympatycy Bovégo oskarżają ją o to, że będąc przy władzy, prowadziła prawicową politykę. Podczas sierpniowego zlotu w Larzac, nawiązując do zniszczenia baru McDonalda przed trzydziestu laty, "rozmontowali" socjalistyczne stoisko. Socjaliści od wielu miesięcy popierają wszelkie radykalne ruchy, jak choćby wiosenne protesty przeciw rządowej reformie emerytur, będącej realizacją projektu przygotowanego przez gabinet Lionela Jospina.
Powrót do walki klas?
Alain Duhamel, jeden z najbardziej znanych politologów francuskich, uważa, że "nagle w XXI wieku we Francji, w reformistycznej partii rządowej, wybucha frazeologia zerwania, wizja walki klas, godna lat 70., maksymalizm, który udaje, że nie ma ekonomii rynkowej, macha ręką na integrację europejską i zapomina o tym wszystkim, czego przez ostatnie dwadzieścia lat, ocierając się o sprawowanie władzy, nie bez trudu nauczyła się socjaldemokracja".
Mimo że ponad rok minął od upokarzającej klęski byłego premiera w pierwszej turze wyborów prezydenckich, socjaliści wciąż nie potrafią tego przetrawić i nie są w stanie się odnaleźć. Obecny sekretarz partii Fran�ois Hollande stara się gryźć w łydkę prawicowy rząd i wzywa towarzyszy, by "przytomnie ocenili sytuację". Jego zdaniem, "w opinii publicznej wciąż żywe są pretensje związane z niesłusznymi ocenami naszego działania w przeszłości". Ten żal do Francuzów o odebranie władzy socjalistom powraca niemal w każdym wystąpieniu Hollande'a. W partii cieszy się on taktycznym poparciem "socjalistycznych mamutów", takich jak Dominique Strauss-Kahn czy Laurent Fabius, ale w oczach wielu działaczy ci ludzie są niezdolni do ożywienia ugrupowania, gdyż zbyt długo sprawowali władzę i są zbyt umiarkowani.
Viagra dla socjalistów
"Ta partia potrzebuje viagry" - ocenia sytuację socjalistyczny deputowany Arnaud Monte-bourg, krzykliwy lider ruchu "na rzecz nowej partii socjalistycznej", ten sam, który ostrzegał przed polskimi robotnikami, którzy po wejściu Polski do UE rzekomo odbiorą pracę i przywileje socjalne robotnikom francuskim. Robotnikom i tym wszystkim, którzy "zwątpili w politykę, bo zbyt wielu przywódców lewicy uwierzyło, że imperatyw ekonomiczny jest potężniejszy od wszystkiego innego". Franck Pupunat, przewodzący ruchowi o wymownej nazwie Utopia, wątpi, by jego partia "była w stanie znaleźć odpowiedź na kryzys sensu, który od dwudziestu lat nęka socjalistów". "Zbyt wielu socjalistów - powiada Pupunat - stało się więźniami dogmatu bogactwa i ideologii pracy, na których opiera się logika kapitalizmu."
Te wszystkie hasła wyraźnie pasują do wirtualnej koalicji pod wodzą Bovégo. Koalicji, która niekoniecznie musi się opierać wyłącznie na lewicy. A to dlatego, że lewica, jaką ucieleśnia Bové, jest lewacka, ale nie do końca lewicowa. Szczególnie we Francji, gdzie po rozpętanej przez prawicowe władze antyamerykańskiej histerii nie wiadomo, jaki kolor ma piętnowanie amerykańskiego "imperializmu". Tym bardziej że Jacques Chirac, wybrany głosami lewicy, co jakiś czas mówi, jak bardzo podziela troski José Bovégo i jak przeciwstawia się "dzikiej globalizacji".
Bove w sojuszu z Bardot
Sam Bove nie jest bynajmniej biernym widzem tego spektaklu qui pro quo. Jego odwoływanie się do "Francji prawdziwej" nie są dalekie od retoryki Charles'a Maurrasa, teoretyka francuskiego nacjonalizmu, i przemówień marszałka Petaina. Wyczuła to Brigitte Bardot, wielbicielka przywódcy francuskiej skrajnej prawicy Le Pena. Zaproponowała Bovému zjednoczenie sił w walce z rolnictwem intensywnym. Na razie mają zawiązać sojusz "w imię ludzkich warunków hodowli bydła".
Niektórzy komentatorzy za katastroficzną fikcję uważają scenariusz wielkiej kariery politycznej Bovégo. Twierdzą, że jego sympatycy to zbyt heterogeniczna zbieranina grup, które wysuwając różne roszczenia, neutralizują się wzajemnie. Ich akcje - twierdzą - nie mogą więc wywołać poważnego politycznego trzęsienia ziemi. Może mają rację. Tyle że rok temu Francuzi w pierwszej turze wyborów prezydenckich oddali prawie czterdzieści procent głosów na ekstremistów, reprezentujących wszelkie antydemokratyczne ugrupowania, a do drugiej tury dopuścili szefa francuskiej skrajnej prawicy Le Pena...
tualiści sympatyzujący z tym ruchem. Bové hoduje owce na płaskowyżu Larzac, niedaleko Roquefortu słynącego z owczego sera, ale jego ród nie ma chłopskich korzeni. Bové urodził się w Bordeaux. Jego ojciec był członkiem Akademii Nauk. José chodził do szkoły w Stanach Zjednoczonych, gdzie jego rodzice wykładali na uniwersytecie Berkeley. Chłopem mianował się dopiero na fali lewackiej rewolty.
Mówić językiem ludu!
Larzac, gdzie odbył się ostatni, sierpniowy zlot antyglobalistów, to dla ruchów lewackich miejsce wyjątkowe od ponad trzydziestu lat. Protestowano tam wtedy przeciw planom rozbudowy miejscowego poligonu. W rzeczywistości wojsko w Larzac nie było zagrożeniem dla rolników, wręcz przeciwnie
- utrzymywało przy życiu sąsiednie, wyludnione wsie. Chłopi przychylnie patrzyli na rozbudowę poligonu, gdyż za utracone pastwiska dostawali wysokie odszkodowania. Inaczej sytuację oceniała skrajna lewica. Do Larzac przybyły hordy młodych trockistów i maoistów, by się przeciwstawić wojsku. Wybrany na prezydenta socjalista Fran�ois Mitterrand po objęciu stanowiska wstrzymał rozbudowę obiektów wojskowych.
Bové, dziś "rzecznik" związku rolniczego Koordynacja Chłopska, był już wtedy działaczem ugrupowań anarchistycznych i trockistowskich. Do dziś jednak publicznie nie ujawnia swych ideologicznych powiązań. "Jeśli powiesz, że jesteś anarchistą, ludzie od razu się nastroszą. Trzeba mówić ich językiem" - powiedział w jednym z wywiadów. Jako syn dość zamożnych rodziców uczył się w najlepszych szkołach, ma doskonałe wyczucie marketingu
- politycznego i biznesowego, czego dowodzą jego happeningi oraz skuteczna promocja własnych książek.
Dobrym przykładem językowej ekwilibrystyki Bovégo było nazwanie zniszczenia restauracji McDonalda "rozmontowaniem", co brzmi o wiele lepiej niż "zrujnowanie". Określenie przejęły prawie wszystkie francuskie media. Po akcji Bové stał się we Francji gwiazdą. Teraz mówi, że walczy o dobre francuskie jadło i zdrowie, zagrożone - jego zdaniem - przez zmodyfikowane genetycznie uprawy. W rzeczywistości za etykietką antyglobalizmu, antyhegemonizmu, antysyjonizmu czy ekologii zawsze kryje się jeden cel: walka z demokracją. Niewiele jest w niej nowego po-
za antyglobalizmem, zwanym ostatnio - na życzenie jego adeptów - alterglobalizmem, czyli globalizmem alternatywnym.
Prawdziwy przywódca lewicy?
José Bové wyje na wiecach, że "inny świat jest możliwy". Tłumaczy, że poprowadzą do niego wyzyskiwane ludy południa w sojuszu ze "społecznymi" (czytaj: ekstremistycznie radykalnymi) ruchami północy. Wzywa, by we wrześniu wyjść na ulice i sprawić rządowi "nie gorącą, ale płonącą jesień". To faszyzm w czystej postaci! Odpowiadają mu okrzyki: "Bové do Pałacu Elizejskiego!", a francuskie media nazywają go naturalnym szefem opozycji i rzeczywistym przywódcą lewicy.
Taka ocena nie jest bynajmniej symptomem udaru słonecznego, który dotknął Francuzów podczas ostatnich upałów. Bovégo starają się naśladować lewicowi liderzy. Partia komunistyczna jest w zaniku, a zieloni są rozdarci walkami personalnymi o miejsce przy żłobie do tego stopnia, iż nie zauważyli, że żłobu już nie ma.
W najdziwniejszej sytuacji jest jednak Francuska Partia Socjalistyczna mająca rządowe ambicje. Sympatycy Bovégo oskarżają ją o to, że będąc przy władzy, prowadziła prawicową politykę. Podczas sierpniowego zlotu w Larzac, nawiązując do zniszczenia baru McDonalda przed trzydziestu laty, "rozmontowali" socjalistyczne stoisko. Socjaliści od wielu miesięcy popierają wszelkie radykalne ruchy, jak choćby wiosenne protesty przeciw rządowej reformie emerytur, będącej realizacją projektu przygotowanego przez gabinet Lionela Jospina.
Powrót do walki klas?
Alain Duhamel, jeden z najbardziej znanych politologów francuskich, uważa, że "nagle w XXI wieku we Francji, w reformistycznej partii rządowej, wybucha frazeologia zerwania, wizja walki klas, godna lat 70., maksymalizm, który udaje, że nie ma ekonomii rynkowej, macha ręką na integrację europejską i zapomina o tym wszystkim, czego przez ostatnie dwadzieścia lat, ocierając się o sprawowanie władzy, nie bez trudu nauczyła się socjaldemokracja".
Mimo że ponad rok minął od upokarzającej klęski byłego premiera w pierwszej turze wyborów prezydenckich, socjaliści wciąż nie potrafią tego przetrawić i nie są w stanie się odnaleźć. Obecny sekretarz partii Fran�ois Hollande stara się gryźć w łydkę prawicowy rząd i wzywa towarzyszy, by "przytomnie ocenili sytuację". Jego zdaniem, "w opinii publicznej wciąż żywe są pretensje związane z niesłusznymi ocenami naszego działania w przeszłości". Ten żal do Francuzów o odebranie władzy socjalistom powraca niemal w każdym wystąpieniu Hollande'a. W partii cieszy się on taktycznym poparciem "socjalistycznych mamutów", takich jak Dominique Strauss-Kahn czy Laurent Fabius, ale w oczach wielu działaczy ci ludzie są niezdolni do ożywienia ugrupowania, gdyż zbyt długo sprawowali władzę i są zbyt umiarkowani.
Viagra dla socjalistów
"Ta partia potrzebuje viagry" - ocenia sytuację socjalistyczny deputowany Arnaud Monte-bourg, krzykliwy lider ruchu "na rzecz nowej partii socjalistycznej", ten sam, który ostrzegał przed polskimi robotnikami, którzy po wejściu Polski do UE rzekomo odbiorą pracę i przywileje socjalne robotnikom francuskim. Robotnikom i tym wszystkim, którzy "zwątpili w politykę, bo zbyt wielu przywódców lewicy uwierzyło, że imperatyw ekonomiczny jest potężniejszy od wszystkiego innego". Franck Pupunat, przewodzący ruchowi o wymownej nazwie Utopia, wątpi, by jego partia "była w stanie znaleźć odpowiedź na kryzys sensu, który od dwudziestu lat nęka socjalistów". "Zbyt wielu socjalistów - powiada Pupunat - stało się więźniami dogmatu bogactwa i ideologii pracy, na których opiera się logika kapitalizmu."
Te wszystkie hasła wyraźnie pasują do wirtualnej koalicji pod wodzą Bovégo. Koalicji, która niekoniecznie musi się opierać wyłącznie na lewicy. A to dlatego, że lewica, jaką ucieleśnia Bové, jest lewacka, ale nie do końca lewicowa. Szczególnie we Francji, gdzie po rozpętanej przez prawicowe władze antyamerykańskiej histerii nie wiadomo, jaki kolor ma piętnowanie amerykańskiego "imperializmu". Tym bardziej że Jacques Chirac, wybrany głosami lewicy, co jakiś czas mówi, jak bardzo podziela troski José Bovégo i jak przeciwstawia się "dzikiej globalizacji".
Bove w sojuszu z Bardot
Sam Bove nie jest bynajmniej biernym widzem tego spektaklu qui pro quo. Jego odwoływanie się do "Francji prawdziwej" nie są dalekie od retoryki Charles'a Maurrasa, teoretyka francuskiego nacjonalizmu, i przemówień marszałka Petaina. Wyczuła to Brigitte Bardot, wielbicielka przywódcy francuskiej skrajnej prawicy Le Pena. Zaproponowała Bovému zjednoczenie sił w walce z rolnictwem intensywnym. Na razie mają zawiązać sojusz "w imię ludzkich warunków hodowli bydła".
Niektórzy komentatorzy za katastroficzną fikcję uważają scenariusz wielkiej kariery politycznej Bovégo. Twierdzą, że jego sympatycy to zbyt heterogeniczna zbieranina grup, które wysuwając różne roszczenia, neutralizują się wzajemnie. Ich akcje - twierdzą - nie mogą więc wywołać poważnego politycznego trzęsienia ziemi. Może mają rację. Tyle że rok temu Francuzi w pierwszej turze wyborów prezydenckich oddali prawie czterdzieści procent głosów na ekstremistów, reprezentujących wszelkie antydemokratyczne ugrupowania, a do drugiej tury dopuścili szefa francuskiej skrajnej prawicy Le Pena...
Więcej możesz przeczytać w 35/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.