Nasza wspólnota narodowa staje się fikcją
Przed wielu laty szacowni uczeni i politycy zapowiadali rozpowszechnienie u nas postaw właściwych społeczeństwom zachodnim. W miarę modernizacji i stabilizacji demokracji staniemy się bardziej liberalni, zyska na znaczeniu indywidualizm, umocni się szacunek dla prawa, tolerancja zdobędzie mocne podstawy - twierdzono. Tym samym odejdą w niepamięć postawa rewindykacyjna i jawna niechęć do obcych, osłabnie właściwy minionej epoce egalitaryzm. Tymczasem coraz więcej danych socjologicznych wskazuje na proces dokładnie odwrotny. Polskie społeczeństwo w większości zamyka się w postawach anachronicznych, antyliberalnych, umacnia się niechęć do zmian w sferze kulturowej i tego, co zwykło się uważać za europejski system wartości. Można wręcz mówić o swego rodzaju regresji czy okopywaniu się w starych, sprawdzonych przez pokolenia wartościach, które mają niewiele wspólnego z nadziejami na budowę społeczeństwa demokratycznego i otwartego.
Cynizm nieprzyzwoitości
We wszystkich badaniach socjologicznych uderza rosnąca w społeczeństwie nieufność i przekonanie, że instytucje działają w sposób nieprzejrzysty, a kryteria awansu są jawnie niezgodne z zasadami merytokratycznymi. Większość z nas, i to od lat, twierdzi, że o życiowym sukcesie decydują przede wszystkim koneksje, omijanie czy wykorzystywanie prawa na własny użytek, cwaniactwo, różnego rodzaju oszustwa. Jeśli do tego dodamy, że mało kto już wierzy w efektywność systemu sądowniczego i egzekucję podstawowych zasad sprawiedliwości, to oznacza, że nie tylko dostrzegamy wokół siebie brutalizację norm, ale że taki stan rzeczy uznajemy za powszechny. Cynizm, zwany przez eseldowców pragmatyzmem, staje się dominującym światopoglądem. Wniosek z tego płynie prosty: takie otoczenie społeczne nie tyle domaga się potępienia, demaskacji i krytyki, ile przystosowania. Skoro wszyscy - jak sądzimy - łamią zasady przyzwoitości, to chcąc nie chcąc, jeśli pragnie się coś znaczyć i zarobić (sukces życiowy w Polsce utożsamia się na ogół z dostatkiem), trzeba się dostosować do utrwalonych wymagań praktyki społecznej.
Przekonanie, że wszyscy łamią reguły, jest nie tylko powszechnym sposobem definiowania sytuacji społecznych, ale również alibi dla własnego postępowania. Każdy może sobie powiedzieć "Nie mogę inaczej postępować, bo skazywałoby mnie to na klęskę i marginalizację". Oczywiście, winę za ten stan rzeczy próbuje się zwalić na polityków (grupę o najniższym społecznym prestiżu), biznesmenów, ale w istocie wszyscy zdają się gotowi do prowadzenia tej samej gry społecznej i poddania się regułom nieufności i cwaniactwa. Co gorsza, ugruntowuje się przekonanie, że teraz prawo jest gorzej chronione niż w czasach PRL, co odbiera obecnemu systemowi wiele z jego politycznego i moralnego uprawomocnienia. Nie jest już tak oczywiste, że system demokratyczny jest lepszy od realnego socjalizmu, a tęsknota za starym reżimem się umacnia. Zresztą silnie deklarowane przywiązanie do demokracji nie wiąże się z szacunkiem dla wartości wolnościowych i wiarą w efektywność tego systemu politycznego.
BuŁgaria kontra Ameryka
Polacy nie wierzą w uczciwe reguły gry i dlatego wątpią w to, że rzetelną i ciężką pracą można coś zyskać. Nie bardzo wierzą też w to, iż dużo zależy od nich. Jeśli przyjąć, że społeczeństwo amerykańskie jest tym, które daje praktyczne możliwości
realizacji zasad indywidualistycznych (bardzo wiele zależy od mojej sprawności, wiedzy, pracowitości), a na przeciwnym biegunie sytuuje się Bułgaria, to w miarę stabilizacji systemu politycznego jesteśmy coraz bardziej skłonni wierzyć, że o naszych szansach życiowych decyduje anonimowy i przepastny system, a nie my sami (dziesięć lat temu 56 proc. wierzyło w rozstrzygającą dla naszego życia rolę systemu, dzisiaj sporo ponad 70 proc.). Bliżej nam obecnie do Bułgarii niż do wyśnionej Ameryki. Tracimy poczucie kontroli nad własnym życiem. Odpowiedzialnością za nieudolność, lenistwo, ale i za niezasłużone klęski obarczamy porządek społeczny i ustrojowy. Winimy chętnie państwo (system) za biedę, bezrobocie, złe dochody, oszustwa, korupcję, a zarazem od tego samego państwa (systemu) domagamy się, by zdjęło z naszych barków brzemię odpowiedzialności.
Odradza się, i to w szybkim tempie, syndrom roszczeniowości i egalitaryzmu. Z jednej strony, prowadzi to do poparcia idei etatystycznych, z drugiej - formułowania wobec państwa coraz to nowych żądań. Większość z nas domaga się od niego, by zapewniło wszystkim pracę, 50 proc. (trend rosnący) chce wyznaczyć górną granicę dochodów,
85 proc. uważa, że rozpiętość zarobków w Polsce jest zbyt duża. Niewiele osób byłoby skłonnych wprowadzić jakieś formy odpłatności za opiekę zdrowotną czy edukację publiczną. Tylko co piąty Polak sądzi, że szanse życiowe są równo dystrybuowane. Lekarstwem na niesprawiedliwość społeczną ma być rozszerzony system redystrybucji. Jesteśmy bardziej niż Litwini, Ukraińcy, nie mówiąc o narodach Europy Zachodniej, niechętni liberalizmowi gospodarczemu i pełnym swobodom rynkowym. Roszczeniowość nie sprzyja stabilizacji politycznej, bo łatwo może się okazać, że państwo nie jest w stanie tych oczekiwań zaspokoić (efektem rosnące poczucie niezadowolenia z instytucji i usług państwa), a i same, często wygórowane i nieuzasadnione roszczenia, wywołują poczucie frustracji.
Społeczeństwo antyobywatelskie
Postawa krytyczna wobec państwa wydaje się tym silniejsza, im bardziej wycofujemy się z odpowiedzialności za nie, uznając, że od nas i tak niewiele zależy. Tylko 30 proc. obywateli deklaruje zainteresowanie życiem politycznym. Bardzo niewiele osób bierze udział w wyborach i referendach, niewiele też należy do partii. Maleje poziom społecznego samozorganizowania, kurczy się prasa sublokalna (prasa wydawana przez organizacje społeczne lub osoby prywatne, nie subwencjonowana przez gminy lub powiaty), coraz mniej Polaków uczestniczy w życiu stowarzyszeniowym. Zapewne działa tu zasada zamkniętego koła: im mniej uczestniczymy w polityce, im gorsze mamy zdanie na temat polityków, tym mniej ze świata oficjalnego rozumiemy i tym bardziej fantastyczne i nierealne wysuwamy postulaty. To przekonanie umacniają we mnie już nie tylko badania socjologiczne, ale i codzienne rozmowy.
Uważam też, że myślimy coraz mniej racjonalnie. Narzekamy na posłów i wątpimy w ich uczciwość, a zarazem często wybieramy osoby niewiarygodne, głoszące populistyczne hasła. Domagamy się sprawiedliwości, a oszukujemy na podatkach i masowo wyłudzamy renty. Rolnicy żądają gwarantowanych cen na swoje produkty, ale nie życzą sobie stałych cen na produkty przemysłowe. Dwie trzecie społeczeństwa domaga się zachowania istniejących świadczeń społecznych - nawet kosztem rosnącego deficytu budżetowego, a w konsekwencji rozkładu gospodarki. Te przykłady można mnożyć. Pewne zdaje się jedno: im mniej przejrzysty jest system, im bardziej spada zaufanie do administracji publicznej (zaufanie takie deklaruje obecnie 5 proc. obywateli), władz ustawodawczych (7 proc. zaufania), tym bardziej jesteśmy skłonni wszystkim, a w szczególności politykom i urzędnikom, przypisywać niskie motywy postępowania. Krok dzieli nas tylko od popularyzacji wszelkiego rodzaju spiskowych wizji świata, które od lat próbują rozpowszechniać politycy nacjonalistyczni i prasa.
Fala ksenofobii
Wśród Polaków umacniają się nie tylko postawy żywcem wzięte z czasów socjalizmu, ale i takie, które skłonny byłbym nazywać ksenofobicznymi. W Europie przodujemy w niechęci do muzułmanów, przedstawicieli innych ras (szczególnie do Afrykanów). Coraz mocniej brzmią wypowiedzi antysemickie (liczba jawnie antysemickich deklaracji wzrosła w ciągu ostatnich lat z 6 proc. do 12 proc.). Zdecydowanie negatywnie oceniamy imigrantów: 60 proc. Polaków postuluje ograniczenie dopływu imigrantów, a 90 proc. stwierdza, że pierwszeństwo w uzyskaniu pracy powinni mieć Polacy. Jedynie 15 proc. deklaruje gotowość udzielenia imigrantom pomocy.
Rosną - w porównaniu z innymi krajami Europy - wskaźniki tego, co bywa w socjologii nazywane rygoryzmem moralnym. Wzrasta potępienie dla homoseksualizmu, eutanazji, rozwodów, chorych na AIDS. Ów rygoryzm etyczny zawiera się nie tylko w ostrych potępieniach, ale przede wszystkim w poczuciu, że istnieją sztywne, niepodważalne i proste w zastosowaniu reguły etyczne, za pomocą których możemy
- jak lancetem - oddzielić to, co dobre, od tego, co złe.
Nowy autorytaryzm
Socjologowie odkrywają nowe obszary autorytaryzmu. Coraz chętniej posługujemy się stereotypami, oceniamy swoich bliźnich, domagamy się bardziej surowych kar. W naszych obrazach moralności kładziemy nacisk na zewnętrzne czynniki regulujące stosunki międzyludzkie. Odwołujemy się do prawa, państwa, autorytetów, które chcemy uczynić swoimi moralnymi drogowskazami, a znika z naszego pola widzenia to, co subiektywne, wewnętrzne, indywidualne, a więc wszystko, co wymyka się łatwym ocenom i prostej zewnętrznej kontroli. Nie tylko nie wzbogaca się nasza samowiedza psychologiczna, ale co gorsza, skłonni jesteśmy traktować jako wadę, chorobę, grzech to, co uważamy za niewłaściwe i niesłuszne, a dokładniej - nienaturalne. Słowo "naturalne" robi zawrotną karierę. Mamy naturalne poczęcia, naturalne są związki heteroseksualne, naturalne jest, że kobieta odpowiada za dom, naturalne, że dziecko słucha rodziców. Naturalne to tyle, co odwieczne lub ustanowione przez opatrzność. Tego, co naturalne, nie można więc zmieniać, ulepszać. Domaga się okopania i obrony przez tradycję uświęconych zachowań. Taka postawa zaiste niewiele ma wspólnego z głośno wyrażanymi - choćby w Anglii i w Niemczech - przekonaniami o narodzinach społeczeństwa ryzyka, przyspieszonej zmiany. My wierzymy, że nasze zasady są jedynie słuszne, a inne dziwne lub niemoralne.
Owa niechęć do zmiany i inicjatywy dobrze rymuje się z naszym modelem wychowywania dzieci. Za najważniejsze w edukacji uważamy dobre maniery, posłuszeństwo, religijność (traci powoli na znaczeniu), bezinteresowność. Nikłe natomiast znaczenie w procesie wychowawczym mają takie cechy, jak wyobraźnia, niezależność, wytrwałość, oszczędność. W ten sposób mniej lub bardziej świadomie reprodukujemy dawne nawyki i od dzieci domagamy się, by były grzeczne i układne, niewiele bacząc na ich osobowość i rozwój psychiczny.
Polskie okopy
Polacy zachowują niechętny stosunek do liberalizmu obyczajowego i ekonomicznego. Wobec świata zewnętrznego zajmują postawę nieufną. Tak samo wobec siebie samych (na ogół uważamy, że natura ludzka jest za zła) i instytucji publicznych. Kapitał zaufania społecznego maleje, a razem z nim kurczy się zaufanie do siebie i poczucie własnej wartości. Taki obraz świata wyłania się z raportów socjologów. Jest jedno "ale". Zaczynamy się coraz bardziej dzielić. Między osobami z wielkich miast, dobrze wykształconymi, obdarzonymi dużą samowiedzą, ruchliwymi i ciekawymi świata a większością otwiera się przepaść nie tyle ekonomiczna, ile mentalna. Niewiele w systemie wartości łączy typowego mieszkańca małego miasteczka czy wsi i inteligenta z Warszawy czy Krakowa. Różnią się nie tylko gustami, typem konsumpcji, językiem (dobrą miarą społecznych dystansów jest zasób słów), ale i modelem wychowania dzieci, poziomem optymizmu, psychologicznymi obrazami. Czasem można odnieść wrażenie, że dawni i nowi inteligenci i zastępy wielkomiejskiej klasy średniej zrosły się z europejskim stylem życia i otwartym modelem społeczeństwa, podczas gdy reszta naszych współziomków zamyka się w swej nieufności, niechęci do otoczenia, umacnia w poczuciu bezradności i kolektywistycznych przekonaniach.
Dwie Polski oddzielają się od siebie. Jedyne, co się umacnia, to negatywne stereotypy. Ci z wielkich miast lekceważą resztę, żyją w poczuciu izolacji i wyższości. Milcząca większość odnosi się do miastowych z poczuciem zawiści i mniej lub bardziej jawnej niechęci. Wspólnota narodowa staje się coraz bardziej fikcją przywoływaną jedynie w chwilach uroczystych i na nudnych lekcjach historii.
Cynizm nieprzyzwoitości
We wszystkich badaniach socjologicznych uderza rosnąca w społeczeństwie nieufność i przekonanie, że instytucje działają w sposób nieprzejrzysty, a kryteria awansu są jawnie niezgodne z zasadami merytokratycznymi. Większość z nas, i to od lat, twierdzi, że o życiowym sukcesie decydują przede wszystkim koneksje, omijanie czy wykorzystywanie prawa na własny użytek, cwaniactwo, różnego rodzaju oszustwa. Jeśli do tego dodamy, że mało kto już wierzy w efektywność systemu sądowniczego i egzekucję podstawowych zasad sprawiedliwości, to oznacza, że nie tylko dostrzegamy wokół siebie brutalizację norm, ale że taki stan rzeczy uznajemy za powszechny. Cynizm, zwany przez eseldowców pragmatyzmem, staje się dominującym światopoglądem. Wniosek z tego płynie prosty: takie otoczenie społeczne nie tyle domaga się potępienia, demaskacji i krytyki, ile przystosowania. Skoro wszyscy - jak sądzimy - łamią zasady przyzwoitości, to chcąc nie chcąc, jeśli pragnie się coś znaczyć i zarobić (sukces życiowy w Polsce utożsamia się na ogół z dostatkiem), trzeba się dostosować do utrwalonych wymagań praktyki społecznej.
Przekonanie, że wszyscy łamią reguły, jest nie tylko powszechnym sposobem definiowania sytuacji społecznych, ale również alibi dla własnego postępowania. Każdy może sobie powiedzieć "Nie mogę inaczej postępować, bo skazywałoby mnie to na klęskę i marginalizację". Oczywiście, winę za ten stan rzeczy próbuje się zwalić na polityków (grupę o najniższym społecznym prestiżu), biznesmenów, ale w istocie wszyscy zdają się gotowi do prowadzenia tej samej gry społecznej i poddania się regułom nieufności i cwaniactwa. Co gorsza, ugruntowuje się przekonanie, że teraz prawo jest gorzej chronione niż w czasach PRL, co odbiera obecnemu systemowi wiele z jego politycznego i moralnego uprawomocnienia. Nie jest już tak oczywiste, że system demokratyczny jest lepszy od realnego socjalizmu, a tęsknota za starym reżimem się umacnia. Zresztą silnie deklarowane przywiązanie do demokracji nie wiąże się z szacunkiem dla wartości wolnościowych i wiarą w efektywność tego systemu politycznego.
BuŁgaria kontra Ameryka
Polacy nie wierzą w uczciwe reguły gry i dlatego wątpią w to, że rzetelną i ciężką pracą można coś zyskać. Nie bardzo wierzą też w to, iż dużo zależy od nich. Jeśli przyjąć, że społeczeństwo amerykańskie jest tym, które daje praktyczne możliwości
realizacji zasad indywidualistycznych (bardzo wiele zależy od mojej sprawności, wiedzy, pracowitości), a na przeciwnym biegunie sytuuje się Bułgaria, to w miarę stabilizacji systemu politycznego jesteśmy coraz bardziej skłonni wierzyć, że o naszych szansach życiowych decyduje anonimowy i przepastny system, a nie my sami (dziesięć lat temu 56 proc. wierzyło w rozstrzygającą dla naszego życia rolę systemu, dzisiaj sporo ponad 70 proc.). Bliżej nam obecnie do Bułgarii niż do wyśnionej Ameryki. Tracimy poczucie kontroli nad własnym życiem. Odpowiedzialnością za nieudolność, lenistwo, ale i za niezasłużone klęski obarczamy porządek społeczny i ustrojowy. Winimy chętnie państwo (system) za biedę, bezrobocie, złe dochody, oszustwa, korupcję, a zarazem od tego samego państwa (systemu) domagamy się, by zdjęło z naszych barków brzemię odpowiedzialności.
Odradza się, i to w szybkim tempie, syndrom roszczeniowości i egalitaryzmu. Z jednej strony, prowadzi to do poparcia idei etatystycznych, z drugiej - formułowania wobec państwa coraz to nowych żądań. Większość z nas domaga się od niego, by zapewniło wszystkim pracę, 50 proc. (trend rosnący) chce wyznaczyć górną granicę dochodów,
85 proc. uważa, że rozpiętość zarobków w Polsce jest zbyt duża. Niewiele osób byłoby skłonnych wprowadzić jakieś formy odpłatności za opiekę zdrowotną czy edukację publiczną. Tylko co piąty Polak sądzi, że szanse życiowe są równo dystrybuowane. Lekarstwem na niesprawiedliwość społeczną ma być rozszerzony system redystrybucji. Jesteśmy bardziej niż Litwini, Ukraińcy, nie mówiąc o narodach Europy Zachodniej, niechętni liberalizmowi gospodarczemu i pełnym swobodom rynkowym. Roszczeniowość nie sprzyja stabilizacji politycznej, bo łatwo może się okazać, że państwo nie jest w stanie tych oczekiwań zaspokoić (efektem rosnące poczucie niezadowolenia z instytucji i usług państwa), a i same, często wygórowane i nieuzasadnione roszczenia, wywołują poczucie frustracji.
Społeczeństwo antyobywatelskie
Postawa krytyczna wobec państwa wydaje się tym silniejsza, im bardziej wycofujemy się z odpowiedzialności za nie, uznając, że od nas i tak niewiele zależy. Tylko 30 proc. obywateli deklaruje zainteresowanie życiem politycznym. Bardzo niewiele osób bierze udział w wyborach i referendach, niewiele też należy do partii. Maleje poziom społecznego samozorganizowania, kurczy się prasa sublokalna (prasa wydawana przez organizacje społeczne lub osoby prywatne, nie subwencjonowana przez gminy lub powiaty), coraz mniej Polaków uczestniczy w życiu stowarzyszeniowym. Zapewne działa tu zasada zamkniętego koła: im mniej uczestniczymy w polityce, im gorsze mamy zdanie na temat polityków, tym mniej ze świata oficjalnego rozumiemy i tym bardziej fantastyczne i nierealne wysuwamy postulaty. To przekonanie umacniają we mnie już nie tylko badania socjologiczne, ale i codzienne rozmowy.
Uważam też, że myślimy coraz mniej racjonalnie. Narzekamy na posłów i wątpimy w ich uczciwość, a zarazem często wybieramy osoby niewiarygodne, głoszące populistyczne hasła. Domagamy się sprawiedliwości, a oszukujemy na podatkach i masowo wyłudzamy renty. Rolnicy żądają gwarantowanych cen na swoje produkty, ale nie życzą sobie stałych cen na produkty przemysłowe. Dwie trzecie społeczeństwa domaga się zachowania istniejących świadczeń społecznych - nawet kosztem rosnącego deficytu budżetowego, a w konsekwencji rozkładu gospodarki. Te przykłady można mnożyć. Pewne zdaje się jedno: im mniej przejrzysty jest system, im bardziej spada zaufanie do administracji publicznej (zaufanie takie deklaruje obecnie 5 proc. obywateli), władz ustawodawczych (7 proc. zaufania), tym bardziej jesteśmy skłonni wszystkim, a w szczególności politykom i urzędnikom, przypisywać niskie motywy postępowania. Krok dzieli nas tylko od popularyzacji wszelkiego rodzaju spiskowych wizji świata, które od lat próbują rozpowszechniać politycy nacjonalistyczni i prasa.
Fala ksenofobii
Wśród Polaków umacniają się nie tylko postawy żywcem wzięte z czasów socjalizmu, ale i takie, które skłonny byłbym nazywać ksenofobicznymi. W Europie przodujemy w niechęci do muzułmanów, przedstawicieli innych ras (szczególnie do Afrykanów). Coraz mocniej brzmią wypowiedzi antysemickie (liczba jawnie antysemickich deklaracji wzrosła w ciągu ostatnich lat z 6 proc. do 12 proc.). Zdecydowanie negatywnie oceniamy imigrantów: 60 proc. Polaków postuluje ograniczenie dopływu imigrantów, a 90 proc. stwierdza, że pierwszeństwo w uzyskaniu pracy powinni mieć Polacy. Jedynie 15 proc. deklaruje gotowość udzielenia imigrantom pomocy.
Rosną - w porównaniu z innymi krajami Europy - wskaźniki tego, co bywa w socjologii nazywane rygoryzmem moralnym. Wzrasta potępienie dla homoseksualizmu, eutanazji, rozwodów, chorych na AIDS. Ów rygoryzm etyczny zawiera się nie tylko w ostrych potępieniach, ale przede wszystkim w poczuciu, że istnieją sztywne, niepodważalne i proste w zastosowaniu reguły etyczne, za pomocą których możemy
- jak lancetem - oddzielić to, co dobre, od tego, co złe.
Nowy autorytaryzm
Socjologowie odkrywają nowe obszary autorytaryzmu. Coraz chętniej posługujemy się stereotypami, oceniamy swoich bliźnich, domagamy się bardziej surowych kar. W naszych obrazach moralności kładziemy nacisk na zewnętrzne czynniki regulujące stosunki międzyludzkie. Odwołujemy się do prawa, państwa, autorytetów, które chcemy uczynić swoimi moralnymi drogowskazami, a znika z naszego pola widzenia to, co subiektywne, wewnętrzne, indywidualne, a więc wszystko, co wymyka się łatwym ocenom i prostej zewnętrznej kontroli. Nie tylko nie wzbogaca się nasza samowiedza psychologiczna, ale co gorsza, skłonni jesteśmy traktować jako wadę, chorobę, grzech to, co uważamy za niewłaściwe i niesłuszne, a dokładniej - nienaturalne. Słowo "naturalne" robi zawrotną karierę. Mamy naturalne poczęcia, naturalne są związki heteroseksualne, naturalne jest, że kobieta odpowiada za dom, naturalne, że dziecko słucha rodziców. Naturalne to tyle, co odwieczne lub ustanowione przez opatrzność. Tego, co naturalne, nie można więc zmieniać, ulepszać. Domaga się okopania i obrony przez tradycję uświęconych zachowań. Taka postawa zaiste niewiele ma wspólnego z głośno wyrażanymi - choćby w Anglii i w Niemczech - przekonaniami o narodzinach społeczeństwa ryzyka, przyspieszonej zmiany. My wierzymy, że nasze zasady są jedynie słuszne, a inne dziwne lub niemoralne.
Owa niechęć do zmiany i inicjatywy dobrze rymuje się z naszym modelem wychowywania dzieci. Za najważniejsze w edukacji uważamy dobre maniery, posłuszeństwo, religijność (traci powoli na znaczeniu), bezinteresowność. Nikłe natomiast znaczenie w procesie wychowawczym mają takie cechy, jak wyobraźnia, niezależność, wytrwałość, oszczędność. W ten sposób mniej lub bardziej świadomie reprodukujemy dawne nawyki i od dzieci domagamy się, by były grzeczne i układne, niewiele bacząc na ich osobowość i rozwój psychiczny.
Polskie okopy
Polacy zachowują niechętny stosunek do liberalizmu obyczajowego i ekonomicznego. Wobec świata zewnętrznego zajmują postawę nieufną. Tak samo wobec siebie samych (na ogół uważamy, że natura ludzka jest za zła) i instytucji publicznych. Kapitał zaufania społecznego maleje, a razem z nim kurczy się zaufanie do siebie i poczucie własnej wartości. Taki obraz świata wyłania się z raportów socjologów. Jest jedno "ale". Zaczynamy się coraz bardziej dzielić. Między osobami z wielkich miast, dobrze wykształconymi, obdarzonymi dużą samowiedzą, ruchliwymi i ciekawymi świata a większością otwiera się przepaść nie tyle ekonomiczna, ile mentalna. Niewiele w systemie wartości łączy typowego mieszkańca małego miasteczka czy wsi i inteligenta z Warszawy czy Krakowa. Różnią się nie tylko gustami, typem konsumpcji, językiem (dobrą miarą społecznych dystansów jest zasób słów), ale i modelem wychowania dzieci, poziomem optymizmu, psychologicznymi obrazami. Czasem można odnieść wrażenie, że dawni i nowi inteligenci i zastępy wielkomiejskiej klasy średniej zrosły się z europejskim stylem życia i otwartym modelem społeczeństwa, podczas gdy reszta naszych współziomków zamyka się w swej nieufności, niechęci do otoczenia, umacnia w poczuciu bezradności i kolektywistycznych przekonaniach.
Dwie Polski oddzielają się od siebie. Jedyne, co się umacnia, to negatywne stereotypy. Ci z wielkich miast lekceważą resztę, żyją w poczuciu izolacji i wyższości. Milcząca większość odnosi się do miastowych z poczuciem zawiści i mniej lub bardziej jawnej niechęci. Wspólnota narodowa staje się coraz bardziej fikcją przywoływaną jedynie w chwilach uroczystych i na nudnych lekcjach historii.
Więcej możesz przeczytać w 35/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.