Nie wolno tolerować 70-procentowego udziału wydatków sztywnych w budżecie!
Dramat polskiego sektora państwowego, ostatniej reduty socjalizmu i betonowej części SLD, unaocznia coraz bardziej klęskę gospodarki nierynkowej, klęskę zakładów (bo nie przedsiębiorstw!) utrzymywanych przez podatników. Za dużo kosztuje nasz kraj istnienie sektora, który po 14 latach transformacji, dysponując połową majątku przemysłowego, wytwarza zaledwie 25 proc. produktu krajowego. To enklawa, która co roku - do spółki zresztą z rolnikami (często rzekomymi) - wysysa miliardy, których z tego powodu nie ma na naukę, na infrastrukturę, na ochronę środowiska, na kosztowne zabiegi lekarskie. Pamiętajmy, że sektor państwowy nas cofa. Nawet Niemcy, tak łatwo dotychczas ulegający pokusom trzeciej drogi, zorientowali się wcześnie, że majątku państwowego o charakterze gospodarczym trzeba się jak najszybciej pozbyć, choćby ze stratą. Koszty jego utrzymywania są bowiem nieproporcjonalnie wysokie. Pisałem już na tych łamach, że w tzw. nowych krajach związkowych (dawnej NRD) zdecydowano się, po nieudanych próbach "normalnej" prywatyzacji, oddawać majątek państwowy za symboliczną markę. Właśnie dlatego otrzymujemy teraz niemal za darmo samoloty z demobilu enerdowskiego.
My trzeźwiejemy późno. Kto by tam interesował się prowincjonalnymi publikacjami na temat wschodnioniemieckich doświadczeń prywatyzacyjnych. W rezultacie lewicowej - tym razem - obrony okopów św. Trójcy mamy to, co mamy, czyli skarbonkę bez dna, której żaden budżet nie jest w stanie zapełnić. Gorsze, że przez ponad 10 lat transformacji nie zrobiono nic, by tę państwową enklawę sprywatyzować. Zamiast ukazać nieuchronność prywatyzacji i wcielać ją w życie, broniono państwowego majątku pod przeróżnymi hasłami mającymi zamknąć usta reformatorom. Zrobiono wiele, by ludzie otumanieni chaosem politycznym i decyzyjnym uwierzyli w nienaruszalność dotychczasowych struktur. Zderzenie takich przekonań z realiami budżetowymi i rynkowymi musi być szczególnie bolesne. Nie zmienia to oczywiście tego, że przerwanie degrengolady polskich finansów publicznych i głęboka korekta polityki społeczno-gospodarczej to zabiegi nieodraczalne. Rynek już pokazał, że nie możemy liczyć na bierność i tolerancję ze strony nabywców polskich papierów dłużnych. Zarysowuje się już także ponowny wzrost stopy inflacji. Nie wolno sobie dalej wmawiać, że stać nas na tak dużą konsumpcję finansowaną długiem publicznym. Nie wolno obciążać przyszłych pokoleń kosztami naszych fanaberii. Trzeba inwestować i popierać tych, którzy tworzą miejsca pracy. Nie wolno tolerować 70-procentowego udziału wydatków "sztywnych" w budżecie!
Górnictwo węglowe wymaga natychmiastowej, skokowej prywatyzacji. Prywatyzacji dwoma krokami: po pierwsze - należy całkowicie oddłużyć kopalnie, po drugie - trzeba je przekazać załogom, spółkom pracowniczym na własność, z całkowitą swobodą podejmowania decyzji produkcyjnych, handlowych, finansowych, jednakże bez prawa ubiegania się o państwową pomoc. Górnictwo dysponuje kadrą fachowców umiejących kupować, sprzedawać i zarabiać. Czas, by zaczęli pracować na własny, a nie na mój, podatnika, rachunek.
Najłatwiej jest oczywiście wyśmiać uderzające w dotychczasowe kanony propozycje, nazywając je nierealnymi. Ludzie bronią nabytych praw, nawet gdy dyskryminują one bliźnich. Nie dziwię się również etatowym krytykom polskiej transformacji z Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Badań Porównawczych Gospodarek, m.in. Leonowi Podkaminerowi, który natychmiast potępił moją wypowiedź dla "Wirtschaftsblatt" i radzi dalej robić to samo co dotychczas, czyli w praktyce nic. Autentyczną satysfakcję sprawił mi ostatnio Lech Wałęsa, przyznając, że w roku 1990 trzeba było zamienić hasło "Solidarność" na "Solidność" i zacząć solidnie pracować. Roszczenia zamiast pracy leżą chyba jednak w naturze wielu Polaków i obawiam się, że właśnie u nas marksizm odniósł niemały sukces, zachęcając katolicki skądinąd naród do uczuć dalekich od cnót - do zazdrości, zawiści i pretensji do całego świata, z wyjątkiem nas samych, oczywiście!
My trzeźwiejemy późno. Kto by tam interesował się prowincjonalnymi publikacjami na temat wschodnioniemieckich doświadczeń prywatyzacyjnych. W rezultacie lewicowej - tym razem - obrony okopów św. Trójcy mamy to, co mamy, czyli skarbonkę bez dna, której żaden budżet nie jest w stanie zapełnić. Gorsze, że przez ponad 10 lat transformacji nie zrobiono nic, by tę państwową enklawę sprywatyzować. Zamiast ukazać nieuchronność prywatyzacji i wcielać ją w życie, broniono państwowego majątku pod przeróżnymi hasłami mającymi zamknąć usta reformatorom. Zrobiono wiele, by ludzie otumanieni chaosem politycznym i decyzyjnym uwierzyli w nienaruszalność dotychczasowych struktur. Zderzenie takich przekonań z realiami budżetowymi i rynkowymi musi być szczególnie bolesne. Nie zmienia to oczywiście tego, że przerwanie degrengolady polskich finansów publicznych i głęboka korekta polityki społeczno-gospodarczej to zabiegi nieodraczalne. Rynek już pokazał, że nie możemy liczyć na bierność i tolerancję ze strony nabywców polskich papierów dłużnych. Zarysowuje się już także ponowny wzrost stopy inflacji. Nie wolno sobie dalej wmawiać, że stać nas na tak dużą konsumpcję finansowaną długiem publicznym. Nie wolno obciążać przyszłych pokoleń kosztami naszych fanaberii. Trzeba inwestować i popierać tych, którzy tworzą miejsca pracy. Nie wolno tolerować 70-procentowego udziału wydatków "sztywnych" w budżecie!
Górnictwo węglowe wymaga natychmiastowej, skokowej prywatyzacji. Prywatyzacji dwoma krokami: po pierwsze - należy całkowicie oddłużyć kopalnie, po drugie - trzeba je przekazać załogom, spółkom pracowniczym na własność, z całkowitą swobodą podejmowania decyzji produkcyjnych, handlowych, finansowych, jednakże bez prawa ubiegania się o państwową pomoc. Górnictwo dysponuje kadrą fachowców umiejących kupować, sprzedawać i zarabiać. Czas, by zaczęli pracować na własny, a nie na mój, podatnika, rachunek.
Najłatwiej jest oczywiście wyśmiać uderzające w dotychczasowe kanony propozycje, nazywając je nierealnymi. Ludzie bronią nabytych praw, nawet gdy dyskryminują one bliźnich. Nie dziwię się również etatowym krytykom polskiej transformacji z Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Badań Porównawczych Gospodarek, m.in. Leonowi Podkaminerowi, który natychmiast potępił moją wypowiedź dla "Wirtschaftsblatt" i radzi dalej robić to samo co dotychczas, czyli w praktyce nic. Autentyczną satysfakcję sprawił mi ostatnio Lech Wałęsa, przyznając, że w roku 1990 trzeba było zamienić hasło "Solidarność" na "Solidność" i zacząć solidnie pracować. Roszczenia zamiast pracy leżą chyba jednak w naturze wielu Polaków i obawiam się, że właśnie u nas marksizm odniósł niemały sukces, zachęcając katolicki skądinąd naród do uczuć dalekich od cnót - do zazdrości, zawiści i pretensji do całego świata, z wyjątkiem nas samych, oczywiście!
Więcej możesz przeczytać w 41/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.