Zbigniew Herbert był jednym z mistrzów Johna Maxwella Coetzeego, tegorocznego laureata literackiego Nobla
Literacki Nobel jest nagrodą z klucza - polityczno-geograficzno-towarzyskiego. I tym razem werdykt trudno uznać za szokujący. Mimo że John Maxwell Coetzee pochodzi z Republiki Południowej Afryki, nie jest tak egzotyczny jak Chińczyk Gao Xingjian czy V.S. Naipaul z Karaibów. Można go porównać do Güntera Grassa. Obaj piszą błyskotliwe powieści, a ich teksty literackie zyskują rangę wypowiedzi politycznych. "Hańba", najlepsza książka Coetzeego, choć napisana z punktu widzenia przeciwnika apartheidu, jego zwolennikom dostarcza argumentów na rzecz tezy, że w czasach segregacji rasowej było jednak lepiej. Podobnie jest z ostatnią powieścią Grassa "Idąc rakiem", w której opowiada o zatopieniu statku "Wilhelm Gustloff". Bywa ona wykorzystywana zarówno przez zwolenników, jak i przeciwników budowy Centrum przeciw Wypędzeniom w Berlinie.
POPRAWNY inaczej
- Władimir Nabokow uznałby zapewne Coetzeego za średniego pisarza - uważa Michał Kłobukowski, tłumacz "Hańby". Choć akademia uzasadniła swój werdykt "analityczną błyskotliwością" książek ukazujących "zadziwiające uwikłanie outsidera", 63-letni Coetzee dostaje nagrodę właściwie za "Hańbę". Dwa lata temu ta powieść była bestsellerem także u nas. Wcześniej była wydawniczym hitem na Wyspach Brytyjskich. W 1999 r. J.M. Coetzee (swoje książki podpisuje inicjałami) dostał za nią Nagrodę Bookera. Po raz drugi, co nie udało się nikomu wcześniej. W krajach anglojęzycznych prestiż Nagrody Bookera sprawia, że laureat niemal automatycznie staje się gwiazdą.
W recenzjach pisano o "Hańbie", że to powieść, która wejdzie do kanonu światowej klasyki. Bohaterem powieści jest 52-letni profesor David Lurie, wyrzucony z uczelni za uwiedzenie studentki. Zniechęcony do wszystkiego wyjeżdża do swojej córki Lucy, która prowadzi farmę na głębokiej prowincji. Tam staje się bezsilnym świadkiem zbiorowego gwałtu na córce. David i Lucy są biali, a gwałciciele czarni. Ale równie dobrze mogłoby być na odwrót. Coetzee nie usprawiedliwia postępowania Murzynów apartheidem. Dowodzi jedynie, że segregacja rasowa tak bardzo niszcząco wpłynęła na życie mieszkańców RPA, że teraz wszyscy są zhańbieni - skompromitowany wykładowca, jego zgwałcona córka, gwałciciele. Pisarz nie mówi tego wprost, ale przesłanie jest jasne: rasizm jest złem, więc trzeba się uczyć tolerancji. Krótko mówiąc - odbieramy w "Hańbie" lekcję politycznej poprawności ? la Coetzee. Całe szczęście, że polityczna poprawność w wydaniu tego pisarza jest nadzwyczaj inteligentnie podana.
Uczeń Dostojewskiego
J.M. Coetzee nie jest pierwszym południowoafrykańskim autorem nagrodzonym Noblem. Dwanaście lat temu akademia wyróżniła Nadine Gordimer (też jest biała, ale nie pochodzi z rodziny afrykanerskiej). Złośliwi krytycy twierdzili, że Gordimer dostała Nobla dlatego, że Nelson Mandela (który właśnie triumfalnie zasiadł na fotelu prezydenta RPA) nie pisze książek. Gordimer, skądinąd dobra pisarka, zawsze była zaangażowana w zwalczanie apartheidu. Mieszkała poza RPA, a jej książki nie mogły się ukazywać w rodzinnym kraju. Coetzee był ostrożniejszy. Najlepiej jego stosunek do apartheidu pokazuje "Życie i czasy Michaela K.". Bohater tej powieści, młody Murzyn, woli wegetację w potwornych warunkach niż uczestnictwo w wojnie domowej. Przesłanie było jasne, czyli antyapartheidowskie, a mimo to nagrodzona Bookerem (w 1983 r.) książka była dostępna w RPA, a jej autor spokojnie wykładał na uniwersytecie w Kapsztadzie.
Wstrzemięźliwość Coetzeego można tłumaczyć tym, że jego ulubionymi pisarzami są Daniel Defoe, autor "Robinsona Cruzoe", oraz Fiodor Dostojewski opisany w kryminale "Mistrz z Petersburga". Obaj pisali o problemach z najwyższej półki, także politycznej, lecz w sposób daleki od publicystycznej doraźności.
Więzień świętego spokoju
J.M. Coetzee jest powściągliwy w wyrażaniu emocji - jak w Polsce Zbigniew Herbert, którego twórczości autor "Hańby" poświęcił zresztą obszerny esej. Choć regularnie pisuje recenzje w "New York Review of Books", nie ma temperamentu dziennikarza, nie lubi też publicznych wystąpień. Podobnie jak bohaterka jego nowej, nie przetłumaczonej jeszcze na polski powieści "Elizabeth Costello: Eight Lessons" ("Elizabeth Costello: osiem wykładów") mówi, że najlepiej byłoby, gdyby czek za Nobla przysłano mu pocztą. Wcześniej Coetzee nie odebrał żadnego z Bookerów. Po ogłoszeniu werdyktu akademii nie pojawił się publicznie, a kontakty ze światem utrzymuje tylko przez wydawcę. Jego izolację pogłębia jeszcze przeprowadzka (w ubiegłym roku) do Australii. Wcześniej mieszkał w USA i Wielkiej Brytanii, gdzie pracował jako programista w firmie IBM (z informatyki zrobił nawet doktorat).
Apartheid był bodźcem, który popchnął Coetzeego do pisania. I nadal jest jego obsesją, choć dobrze skrywaną. Jak wielu białych z jego pokolenia, Coetzee nie może się też uwolnić od poczucia winy za to, co działo się w RPA. Akademia doceniła więc pisarza zaangażowanego (bez nachalności) i mającego pisarski talent, czego nie można powiedzieć o wielu laureatach z tego samego klucza, choćby o Włochu Dario Fo, nagrodzonym przed sześcioma laty.
POPRAWNY inaczej
- Władimir Nabokow uznałby zapewne Coetzeego za średniego pisarza - uważa Michał Kłobukowski, tłumacz "Hańby". Choć akademia uzasadniła swój werdykt "analityczną błyskotliwością" książek ukazujących "zadziwiające uwikłanie outsidera", 63-letni Coetzee dostaje nagrodę właściwie za "Hańbę". Dwa lata temu ta powieść była bestsellerem także u nas. Wcześniej była wydawniczym hitem na Wyspach Brytyjskich. W 1999 r. J.M. Coetzee (swoje książki podpisuje inicjałami) dostał za nią Nagrodę Bookera. Po raz drugi, co nie udało się nikomu wcześniej. W krajach anglojęzycznych prestiż Nagrody Bookera sprawia, że laureat niemal automatycznie staje się gwiazdą.
W recenzjach pisano o "Hańbie", że to powieść, która wejdzie do kanonu światowej klasyki. Bohaterem powieści jest 52-letni profesor David Lurie, wyrzucony z uczelni za uwiedzenie studentki. Zniechęcony do wszystkiego wyjeżdża do swojej córki Lucy, która prowadzi farmę na głębokiej prowincji. Tam staje się bezsilnym świadkiem zbiorowego gwałtu na córce. David i Lucy są biali, a gwałciciele czarni. Ale równie dobrze mogłoby być na odwrót. Coetzee nie usprawiedliwia postępowania Murzynów apartheidem. Dowodzi jedynie, że segregacja rasowa tak bardzo niszcząco wpłynęła na życie mieszkańców RPA, że teraz wszyscy są zhańbieni - skompromitowany wykładowca, jego zgwałcona córka, gwałciciele. Pisarz nie mówi tego wprost, ale przesłanie jest jasne: rasizm jest złem, więc trzeba się uczyć tolerancji. Krótko mówiąc - odbieramy w "Hańbie" lekcję politycznej poprawności ? la Coetzee. Całe szczęście, że polityczna poprawność w wydaniu tego pisarza jest nadzwyczaj inteligentnie podana.
Uczeń Dostojewskiego
J.M. Coetzee nie jest pierwszym południowoafrykańskim autorem nagrodzonym Noblem. Dwanaście lat temu akademia wyróżniła Nadine Gordimer (też jest biała, ale nie pochodzi z rodziny afrykanerskiej). Złośliwi krytycy twierdzili, że Gordimer dostała Nobla dlatego, że Nelson Mandela (który właśnie triumfalnie zasiadł na fotelu prezydenta RPA) nie pisze książek. Gordimer, skądinąd dobra pisarka, zawsze była zaangażowana w zwalczanie apartheidu. Mieszkała poza RPA, a jej książki nie mogły się ukazywać w rodzinnym kraju. Coetzee był ostrożniejszy. Najlepiej jego stosunek do apartheidu pokazuje "Życie i czasy Michaela K.". Bohater tej powieści, młody Murzyn, woli wegetację w potwornych warunkach niż uczestnictwo w wojnie domowej. Przesłanie było jasne, czyli antyapartheidowskie, a mimo to nagrodzona Bookerem (w 1983 r.) książka była dostępna w RPA, a jej autor spokojnie wykładał na uniwersytecie w Kapsztadzie.
Wstrzemięźliwość Coetzeego można tłumaczyć tym, że jego ulubionymi pisarzami są Daniel Defoe, autor "Robinsona Cruzoe", oraz Fiodor Dostojewski opisany w kryminale "Mistrz z Petersburga". Obaj pisali o problemach z najwyższej półki, także politycznej, lecz w sposób daleki od publicystycznej doraźności.
Więzień świętego spokoju
J.M. Coetzee jest powściągliwy w wyrażaniu emocji - jak w Polsce Zbigniew Herbert, którego twórczości autor "Hańby" poświęcił zresztą obszerny esej. Choć regularnie pisuje recenzje w "New York Review of Books", nie ma temperamentu dziennikarza, nie lubi też publicznych wystąpień. Podobnie jak bohaterka jego nowej, nie przetłumaczonej jeszcze na polski powieści "Elizabeth Costello: Eight Lessons" ("Elizabeth Costello: osiem wykładów") mówi, że najlepiej byłoby, gdyby czek za Nobla przysłano mu pocztą. Wcześniej Coetzee nie odebrał żadnego z Bookerów. Po ogłoszeniu werdyktu akademii nie pojawił się publicznie, a kontakty ze światem utrzymuje tylko przez wydawcę. Jego izolację pogłębia jeszcze przeprowadzka (w ubiegłym roku) do Australii. Wcześniej mieszkał w USA i Wielkiej Brytanii, gdzie pracował jako programista w firmie IBM (z informatyki zrobił nawet doktorat).
Apartheid był bodźcem, który popchnął Coetzeego do pisania. I nadal jest jego obsesją, choć dobrze skrywaną. Jak wielu białych z jego pokolenia, Coetzee nie może się też uwolnić od poczucia winy za to, co działo się w RPA. Akademia doceniła więc pisarza zaangażowanego (bez nachalności) i mającego pisarski talent, czego nie można powiedzieć o wielu laureatach z tego samego klucza, choćby o Włochu Dario Fo, nagrodzonym przed sześcioma laty.
Więcej możesz przeczytać w 41/2003 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.