60 milionów bezpłatnych kompaktów i kaset zniszczyło polski rynek muzyczny
W 1997 r. Budka Suflera sprzedała 1,1 miliona egzemplarzy płyty "Nic nie boli tak jak życie". Ostatni album grupy - "Mokre oczy" - znalazł już tylko 30 tys. nabywców. Płyta "Kayah & Bregović" rozeszła się w nakładzie 700 tys. egzemplarzy. Najnowsza płyta Kayah "Testosteron" sprzedała się w 30 tys. egzemplarzy. W ciągu ostatnich czterech lat w Polsce trzykrotnie spadła sprzedaż płyt kompaktowych i kaset. W ubiegłym roku tylko trzy albumy z premierowymi piosenkami - Arki Noego oraz grup Bajm i Łzy - uzyskały status platynowych płyt. I to wyłącznie dlatego, że obowiązuje niższy limit sprzedaży (50 tys. egzemplarzy) potrzebny do uzyskania tytułu.
Lata 1995-1997 należały do złotego okresu polskiej fonografii. Edyta Górniak, Maanam, Edyta Bartosiewicz, Anita Lipnicka, Varius Manx, Robert Chojnacki, Urszula, Hey, Liroy, Budka Suflera sprzedawali płyty w nakładach często grubo przekraczających 200 tys. egzemplarzy. Radio Zet, RMF FM i publiczna Jedynka organizowały w całej Polsce bezpłatne festyny muzyczne. Występujące na nich dobrze opłacane gwiazdy nawet nie spostrzegły, że był to początek ich końca. Rozpieszczeni widzowie nie chcieli już chodzić na koncerty, na które trzeba było kupić bilet. Obecnie większość wykonawców żyje z występów na promocyjnych bankietach, imprezach składankowych czy miejskich zabawach w rodzaju niedawnych koncertów sylwestrowych.
Wyprzedaż Budki Suflera
Koniunktura na konkretny gatunek muzyczny nie trwa zwykle dłużej niż pięć lat. By się utrzymać na powierzchni, należy się zmieniać, a tej prostej prawdy nikt nie uświadomił naszym tuzom estrady. Kolejne albumy popowych idoli były coraz bardziej wtórne i cieszyły się coraz mniejszym zainteresowaniem odbiorców. Doszło do tego, że na wyprzedaże w supermarketach trafiły płyty takich wykonawców, jak Maanam ("Hotel Nirwana") czy Budka Suflera ("Mokre oczy"). Sprzedawano je za 9,99 zł.
Dzięki Goranovi Bregoviciowi polska fonografia złapała w 1999 r. oddech. Album "Kayah & Bregović" nie tylko rozszedł się w 700-tysięcznym nakładzie, ale sprowokował pojawienie się fali neofolkowców. Niestety, Golec uOrkiestra i Brathanki po sukcesach debiutanckich krążków również uwierzyli w nieprzemijalność swej muzyki i spoczęli na laurach. Teraz mamy czas Ich Troje, ale i on nieuchronnie dobiegnie końca. Bo polski muzyk nie uczy się na błędach.
W okresie prosperity polskie płyty kosztowały około 40 zł. Firmy fonograficzne twierdziły, że koszty produkcji, promocji, marże sklepowe i tantiemy uniemożliwiały obniżkę ceny. Nikt jednak nie umiał wytłumaczyć, dlaczego za kasety, choć ich produkcja jest droższa od kompaktów, płaci się znacznie mniej. Wystarczyło jednak ukazanie się albumu "Ad. 4" Ich Troje w cenie 29,99 zł i niemożliwe stało się możliwe. Kolejny album grupy Michała Wiś-niewskiego "Po piąte a niech gadają" kosztował w marketach już poniżej 20 zł! Czy to znaczy, że polskie płyty powinny mieć taką właśnie cenę? Nie, gdyż na taką cenę mogą sobie pozwolić wyłącznie wykonawcy sprzedający płyty w wielkich nakładach.
Psucie rynku
Michał Wiśniewski, lider Ich Troje, udowodnił, że płyta może kosztować u nas nawet 5 zł. Jego album "Spoko, panie Wiśniewski", wydany w ponadmilionowym nakładzie przez koncern Axel Springer, jest tego dowodem. Dowodem nieprzekonującym - tak jak w wypadku albumu "RMF FM: Moja i twoja muzyka", który kosztował 9,99 zł. Kupowaliśmy płytę, a według faktur - coś zupełnie innego. By obejść fiskusa i zaoszczędzić na podatku VAT, płyta Wiśniewskiego została dołączona jako dodatek do gazety "Fakt", a składanka RMF stała się dodatkiem do kuponu loteryjnego (dwóch zdrapek). To tak, jakbyśmy kupując pismo motoryzacyjne, jako bonus otrzymywali samochód tańszy o 22 proc. niż w salonach.
W odróżnieniu od Andrzeja Leppera, którego działania często wpływają na wzrost cen w sklepach, Michał Wiśniewski obniża ceny na własne produkty i wykańcza konkurencję. Wiadomo bowiem, że płyta debiutanta kosztująca 30 zł nie ma szans w konfrontacji z szeroko reklamowaną płytą Ich Troje za 20 zł, a tym bardziej za 5 zł.
Sprzedaż płyt zmniejszyła się z 39,7 mln w 1999 r. do 13,7 mln w 2002 r. Dane ubiegłoroczne nie są jeszcze znane, ale wiadomo, że w pierwszym półroczu 2003 r. spadek wyniósł kolejne 15 procent. Nie znaczy to jednak, że Polacy przestali gromadzić płyty. Wręcz przeciwnie, znacznie większa ich liczba trafiła do naszych kolekcji. Działo się tak za sprawą tzw. płyt premium, bonusowych krążków dołączanych do gazet, rozprowadzanych na stacjach benzynowych czy przez firmy odzieżowe, telefoniczne, banki itd. Jak wyliczył ZAiKS (na podstawie spływających opłat tantiemowych), rynek zalało ponad 60 mln bezpłatnych kompaktów i kaset. Można by pomyśleć, że płyty premium są produkowane wbrew wytwórniom, a tym bardziej artystom, dla których bezpłatne kompakty powinny stanowić śmiertelne zagrożenie. Nic bardziej mylnego. Szefowie krajowych oddziałów światowych koncernów fonograficznych liczą wyłącznie na szybkie zyski i dbają o raporty zadowalające centralę. Tak samo wykonawcy, którzy wyrażając zgodę na produkty premium, dostają bez jakiegokolwiek wysiłku gotówkę sięgającą jednorazowo kilkudziesięciu albo kilkuset tysięcy złotych - w zależności od nakładu pisma. Problemem jest to, że potem mało kto chce kupować ich premierowe nagrania.
Sukces, czyli klęska
Robiąc dobrą minę do złej gry, wydawcy zrzeszeni w Związku Producentów Audio-Video regularnie obniżają limit sprzedaży konieczny do otrzymania prestiżowego tytułu złotej płyty. Do 1997 r. wynosił on 100 tys., przez kolejne pięć lat utrzymywał się na poziomie 50 tys., a od czerwca 2002 r. wynosi już tylko 35 tys. Według reguł sprzed sześciu lat, spośród albumów wydanych w 2003 r. tylko jeden zdobyłby miano złotej płyty, według zasad sprzed dwóch lat - sześć, a dzięki obecnym zasadom mamy dziesięć złotych krążków. Dodajmy, że wysokości nakładów są obliczane nie według realnej sprzedaży, ale wedle zamówień sklepowych. Złotych i platynowych płyt byłoby jeszcze mniej, gdyby uwzględnić albumy, które po pewnym czasie powróciły ze sklepów do wydawców.
Inna sztuczka wydawców polega na tym, że nakład albumu nagle się podwaja, i to bez zwiększania sprzedaży. Wystarczy płytę właściwą wzbogacić o dodatkowy, bezpłatny krążek, by według regulaminu ZPAV nakład liczyć podwójnie. Dzięki takiemu zabiegowi udało się znacznie poprawić wyniki sprzedaży albumów Ich Troje, Wilków, Myslovitz czy Edyty Górniak. Ostatnim przykładem takiego liftingu jest debiutancka płyta Blue Café "Fanaberia". W tym roku sprzedano 60 tys. egzemplarzy tego krążka, ale ponieważ 32 tys. zawierało dodatkowy kompakt, w statystykach podana jest liczba 92 tysiące.
Krajobraz po bitwie
Od lat pomysły szefów artystycznych wytwórni płytowych przypominają błądzenie we mgle. Zupełnie chybione było lansowanie jako gwiazd popu aktorów filmowych i serialowych (Cezary Pazura, Adrianna Biedrzyńska, Katarzyna Skrzynecka, Kaja Paschalska, Waldek Goszcz, Alicja Bachleda-Curuś). Debiutancki album Michała Milowicza "Teraz wiesz" kupiło zaledwie 2 tys. osób. Nie odniosły sukcesu płyty nagrane przez zwycięzców telewizyjnych programów "Droga do gwiazd" (Irena Staniek, Cezary Klimczak) czy "Drzwi do kariery" (Maciek Starnawski). Również telewizyjny "Idol" nie stał się trampoliną gwarantującą rynkowe sukcesy. Mało kto zainteresował się płytami Tomka Makowieckiego (sprzedaż w wysokości 7 tys. egzemplarzy) i Szymona Wydry. Nawet płyta firmowana przez Kubę Wojewódzkiego "Music show" przeszła bez echa i osiągnęła 3-tysięczny nakład. Przyzwoicie wypadła zwyciężczyni "Idola" Ala Janosz, której płytę kupiło 23 tys. osób. Tylko płyta Eweliny Flinty "Przeznaczenie" odniosła prawdziwy sukces, osiągając 45-tysięczny nakład.
Trendy lansowane przez dziennikarzy muzycznych również okazały się iluzoryczne. Nie nastąpił zapowiadany boom rockowy, a płytami z rodzimą muzyką klubową mało kto się interesuje. Nawet polski hip hop przeżywa wyraźny kryzys. Wprawdzie wciąż ukazuje się wiele płyt rapowych, ale dramatycznie spadły ich nakłady. Najpopularniejszy album - "Wspólne zadanie" Ski Składu - osiągnął zaledwie 15--tysięczną sprzedaż. Największymi gwiazdami są dziś Ich Troje i Łzy, grupy na początku wręcz zwalczane przez media, a najchętniej słuchaną płytą - "Nieprzyzwoite piosenki", wspólny album Anity Lipnickiej i Johna Portera. Tego też nikt nie przewidział, tym bardziej że płyta zawiera staromodną balladową muzykę. Jak widać, polscy słuchacze są nieprzewidywalni i od czasu do czasu nad Wisłą zdarza się cud fonograficzny. I tylko cud może uratować naszą muzyczną branżę od krachu.
Więcej możesz przeczytać w 5/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.