Najbardziej koślawa demokracja będzie dla Irakijczyków lepsza niż rządy `a la Husajn czy al-Zarkawi Nawet Falah Hasan al-Nakib, minister spraw wewnętrznych Iraku, oświadczył, że wybory parlamentarne zaplanowane na 30 stycznia należałoby przesunąć o pół roku. Wcześniej apelowali o to m.in. prezydent Ghazi Jawer i Hazem Szalan, szef resortu obrony. Powód? - Jeśli do wyborów nie pójdą sunnici, na co się zanosi, Zgromadzenie Narodowe nie będzie reprezentować wszystkich Irakijczyków. Wówczas czekają nas wojna domowa i podział kraju - przestrzegał al-Nakib
Węzeł sunnicki
Sunnici najprawdopodobniej nie będą głosować. Przede wszystkim dlatego, że nie bardzo mają na kogo - większość ich reprezentantów postanowiła zbojkotować wybory i nie zgłosiła list wyborczych, a termin rejestracji upłynął w połowie grudnia. Nawet jeśli znaleźliby kandydatów, pójście do urn może się okazać dla nich zbyt niebezpieczne. Gen. Thomas Metz, dowodzący wojskami lądowymi USA w Iraku, przyznał, że mieszkańcom czterech z osiemnastu prowincji nie można zagwarantować bezpieczeństwa w dniu wyborów. Tymczasem owe cztery prowincje - część Bagdadu, Falludży, Mosul oraz Tikrit, rodzinne miasto Saddama Husajna - to rejony nie zamieszkane głównie przez sunnitów, ale przez 40 proc. wszystkich Irakijczyków. Frekwencja może tam nie przekroczyć 15 proc.
- Partyzanci będą próbowali zastraszyć ludzi, by nie poszli głosować - uważa Metz. Może ich być, jak twierdzi, około 20 tys. (we wrześniu ubiegłego roku dowództwo amerykańskie uważało, że jest ich dwa razy więcej). - To bardzo optymistyczne dane - twierdzi gen. Mohammed Abdullah al-Shahwani, szef irackiego wywiadu. Jego zdaniem, można mówić o 200 tys. partyzantów (ta liczba przewyższa liczbę amerykańskich żołnierzy w Iraku!). - I to nie tylko ludzie dawnego reżimu czy zagraniczni terroryści, jak chcieliby to widzieć Amerykanie - zastrzega generał. Podkreśla, że partyzantkę reprezentują dziś głównie iraccy sunnici.
Nowy 275-osobowy parlament do 15 sierpnia będzie musiał napisać konstytucję, a do połowy października rozpisać referendum, które ją zatwierdzi. Partie sunnickie zbojkotowały wybory, ponieważ oskarżają szyitów o to, że po zdobyciu większości w parlamencie będą budować państwo na wzór irański. Konstytucja ma być pierwszym krokiem do tego celu. Jakby na potwierdzenie tej tezy na czele Zjednoczonego Sojuszu Irackiego, wielkiej szyickiej koalicji, stanął Abdel Aziz al-Hakim - przywódca Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej w Iraku, która przed obaleniem Saddama korzystała z gościnności Iranu. Większość sunnitów nazywa sojusz "listą irańską".
W tej sytuacji na nic się zdają zapewnienia szyickich przywódców, że ich zamiarem nie jest budowa państwa wyznaniowego. W połowie stycznia w Bagdadzie zorganizowano w tej sprawie konferencję. - Rywalizacja między szyitami a sunnitami nie istnieje - przekonywał Mowaffak al-Rubaie, rządowy doradca ds. bezpieczeństwa, jednocześnie jeden z liderów Zjednoczonego Sojuszu Irackiego. Jego zdaniem, 30 stycznia Irakijczycy będą mogli wybrać "między demokracją a tym, co proponują im tacy ludzie, jak Osama bin Laden, Saddam Husajn czy Abu Musab al-Zarkawi".
Trzy grosze Teheranu
- Naszą intencją nie jest budowa państwa religijnego, a tym bardziej rządu, jaki ma Iran - zapewniał al-Rubaie w rozmowie z "Wprost". Tego samego zdania jest m.in. Adil Abdel Mahdi, minister finansów, kandydat z tej samej listy: - Demokracja nam pasuje, bo jesteśmy większością, ale idea państwa wyznaniowego - z pewnością nie. Przede wszystkim chcemy demokracji.
Bez względu na to, czego rzeczywiście chcą iraccy szyici, Teheran nie ułatwia im przekonywania sunnitów, by wzięli udział w wyborach. Na początku stycznia król Jordanii, którego wywiad uchodzi za jeden z najsprawniejszych w regionie, alarmował, że ponad milion Irańczyków, w większości nie mających uprawnień do głosowania w Iraku, już przekroczyło granice i rejestruje się w lokalach wyborczych. W ubiegłym tygodniu ajatollah Ali Chamenei, najwyższy przywódca Iranu, poparł szyicki sojusz. Ostrzegł także przed ewentualnością zmanipulowania wyników wyborów przez Amerykanów. Według niego, poważnym zagrożeniem jest również możliwość przeprowadzenia przewrotu wojskowego tuż po głosowaniu. Zamach stanu miałby wynieść ku władzy kolejnego dyktatora, tym razem popieranego przez Waszyngton. "To dwa wielkie niebezpieczeństwa. Groźne są przede wszystkim fałszerstwa wyborcze, w czym Amerykanie są bardzo dobrzy" - oświadczył irański duchowny.
Nowy Afganistan?
Czy w takiej sytuacji nie należałoby przesunąć głosowania o kilka miesięcy, póki sytuacja się nie uspokoi? Problem w tym, że to praktycznie niewykonalne. Mandat tymczasowego rządu premiera Ijada Allawiego wygasa 30 stycznia. Jak wybrać kolejny gabinet? Odpowiedniej procedury, gdyby wybory się nie odbyły, nie ma. Jednocześnie decyzja o ewentualnym odwołaniu głosowania należy do państwowej komisji wyborczej, którą z kolei wiąże rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ. Zastrzeżono w niej, że wybory mają się odbyć do końca stycznia, jeśli tylko ich zorganizowanie będzie wykonalne. Kolumbijczyk Carlos Valenzuela, szef specjalnego zespołu ONZ ds. wyborów, nie ma wątpliwości, że przeprowadzenie głosowania jest możliwe. - W moim kraju wybory też nie odbywają się w idealnej atmosferze, towarzyszą im przemoc i zastraszenie, ale mimo to ludzie idą do urn, a wyniki są akceptowane. Valenzuela ma spore doświadczenie - zajmował się organizacją wyborów w Kambodży w 1993 r., w Liberii w 1997 r., na Timorze Wschodnim w 1999 r. oraz na terytoriach palestyńskich w 2002 r.
- Nawet jeśli przesuniemy głosowanie, na miesiąc przed kolejnym terminem będziemy w identycznej sytuacji. Tyle że będzie o tysiąc zabitych więcej, a przemoc będzie bardziej wyrafinowana - mówił tygodnikowi "Time" przedstawiciel władz Wielkiej Brytanii w Bagdadzie. "Wiem, że wielu nie podoba się to, co robimy, gdyż wygląda to na pomoc amerykańskiej administracji. Nie chodzi nam o porządkowanie chaosu, który zrobił Bush. Chcemy zapobiec kryzysowi, który może się rozlać na cały region" - mówił niedawno Valenzuela w wywiadzie dla kolumbijskiego dziennika "El Tempo".
Czy kryzysowi uda się jeszcze zapobiec? Nawet CIA ma wątpliwości. Z wydanego pod koniec grudnia raportu agencji z Bagdadu wynika, że wybory nie będą punktem zwrotnym, czego oczekiwano w Waszyngtonie. Co więcej, agencja przewiduje, że stan bezpieczeństwa pogorszy się w najbliższych miesiącach. W tych okolicznościach pomogłaby poprawa sytuacji ekonomicznej. Toby Dodge z Queen Mary College na University of London, który uprzedzał m.in, że iracki rząd tymczasowy nie spełni swego zadania, teraz zgadza się z prognozami CIA: - Zanim sytuacja naprawdę się unormuje, minie co najmniej dekada. O ile Amerykanie będą się trzymać obranego kursu.
"Skutkiem transformacji w Iraku może być przekształcenie kraju w nowy Afganistan, teren treningów dla nowego pokolenia terrorystów, którzy tam będą przechodzić na zawodowstwo. Ich celem stanie się przemoc polityczna" - ostrzega National Intelligence Council, jeden z najważniejszych w Waszyngtonie think tanków.
Czekanie na reformację islamu
Sadek al-Azm, syryjski profesor filozofii, uważa, że w najbliższym czasie pojawi się w Iraku większa liczba fundamentalistów. - To będzie jednak ostateczna konfrontacja - mówi al-Azm. Fundamentaliści stracili już zaplecze i fundusze. Jaser Arafat i Saddam Husajn zniknęli z politycznej sceny. Libijski przywódca Muammar Kaddafi, dotychczas jeden z głównych sponsorów wszelkich wichrzycieli, wybrał drogę pojednania z Zachodem. Kurek z petrodolarami zakręcili też hojni do tej pory Saudowie. - Władze w Rijadzie niechętnie podchodząc do zmian, praktycznie nie miały wyboru - twierdzi Saad al-Faqih, znany dysydent saudyjski żyjący na uchodźstwie w Londynie. - Bezczynność okazała się dla nich dużo bardziej ryzykowna i kosztowna niż walka z terroryzmem i próba przeprowadzenia reform.
Paradoksalnie, choć w Iraku przed wyborami rosną obawy, inne państwa mają coraz więcej nadziei na demokratyczne zmiany, do których może dojść w tym kraju. Plany Waszyngtonu dotyczące demokratyzowania tzw. szerszego Bliskiego Wschodu nie wydają się więc abstrakcyjne. 9 stycznia odbyły się wybory w Autonomii Palestyńskiej, 30 stycznia mają głosować Irakijczycy, w połowie lutego mieszkańcy Arabii Saudyjskiej, wreszcie jesienią - Egipcjanie. W Arabii Saudyjskiej na początek odbędą się wybory do władz lokalnych.
- Kilka lat temu za samo mówienie o wyborach można było trafić do aresztu - podkreśla al-Faqih. W Egipcie po raz pierwszy od ćwierć wieku nie wiadomo, czy prezydentem zostanie Hosni Mubarak. W wypadku tego kraju skuteczniejsza niż w innych państwach regionu okazała się metoda ekonomicznego kija i marchewki, którą przez ostatnich kilka lat stosowały USA.
- Czy jeśli modernizacja państw Bliskiego Wschodu się zatrzyma, islam stanie się dla mieszkańców tego regionu tym, czym chrześcijaństwo dla Europejczyków? - zastanawia się al-Azm. Podobnie jak wielu znawców Bliskiego Wschodu zwraca uwagę na to, że muzułmanie rozpoczęli wielką debatę dotyczącą zasad islamu, które wciąż są interpretowane niemal dokładnie tak samo jak setki lat temu. - To właśnie może się okazać największą zmianą w ostatnich dziesięcioleciach na Bliskim Wschodzie.
Thomas Lippman, były wieloletni korespondent "The Washington Post" w państwach arabskich, teraz związany z prestiżowym Middle East Institute w Waszyngtonie, sugeruje, że zmiany na Bliskim Wschodzie to przede wszystkim zasługa GeorgeŐa W. Busha. - Łatwo było przewidzieć, że świat arabski odpowie sceptycyzmem i drwinami na jego apel o przeprowadzenie demokratycznych reform. W kulturze cynizmu, w państwach okaleczonych po dekadach kalekiego rozwoju politycznego wizję Busha łatwo było deprecjonować, uznać za naiwną albo za mieszanie się w nie swoje sprawy. Szczególnie, że ta wizja pochodziła od przywódcy, który wysłał wojska, by okupowały państwo arabskie, i który - czego wielu Arabów długo nie zapomni - nazwał Ariela Szarona człowiekiem pokoju. To jednak właśnie Bush przypomniał, że islam i demokrację da się pogodzić, przywołując Mohammeda Khaleda, egipskiego liberała i znawcę islamu, który w 1962 r. ogłosił, że religia wyklucza rządy jednoosobowe i jednopartyjne - uważa Lippman.
Sunnici najprawdopodobniej nie będą głosować. Przede wszystkim dlatego, że nie bardzo mają na kogo - większość ich reprezentantów postanowiła zbojkotować wybory i nie zgłosiła list wyborczych, a termin rejestracji upłynął w połowie grudnia. Nawet jeśli znaleźliby kandydatów, pójście do urn może się okazać dla nich zbyt niebezpieczne. Gen. Thomas Metz, dowodzący wojskami lądowymi USA w Iraku, przyznał, że mieszkańcom czterech z osiemnastu prowincji nie można zagwarantować bezpieczeństwa w dniu wyborów. Tymczasem owe cztery prowincje - część Bagdadu, Falludży, Mosul oraz Tikrit, rodzinne miasto Saddama Husajna - to rejony nie zamieszkane głównie przez sunnitów, ale przez 40 proc. wszystkich Irakijczyków. Frekwencja może tam nie przekroczyć 15 proc.
- Partyzanci będą próbowali zastraszyć ludzi, by nie poszli głosować - uważa Metz. Może ich być, jak twierdzi, około 20 tys. (we wrześniu ubiegłego roku dowództwo amerykańskie uważało, że jest ich dwa razy więcej). - To bardzo optymistyczne dane - twierdzi gen. Mohammed Abdullah al-Shahwani, szef irackiego wywiadu. Jego zdaniem, można mówić o 200 tys. partyzantów (ta liczba przewyższa liczbę amerykańskich żołnierzy w Iraku!). - I to nie tylko ludzie dawnego reżimu czy zagraniczni terroryści, jak chcieliby to widzieć Amerykanie - zastrzega generał. Podkreśla, że partyzantkę reprezentują dziś głównie iraccy sunnici.
Nowy 275-osobowy parlament do 15 sierpnia będzie musiał napisać konstytucję, a do połowy października rozpisać referendum, które ją zatwierdzi. Partie sunnickie zbojkotowały wybory, ponieważ oskarżają szyitów o to, że po zdobyciu większości w parlamencie będą budować państwo na wzór irański. Konstytucja ma być pierwszym krokiem do tego celu. Jakby na potwierdzenie tej tezy na czele Zjednoczonego Sojuszu Irackiego, wielkiej szyickiej koalicji, stanął Abdel Aziz al-Hakim - przywódca Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej w Iraku, która przed obaleniem Saddama korzystała z gościnności Iranu. Większość sunnitów nazywa sojusz "listą irańską".
W tej sytuacji na nic się zdają zapewnienia szyickich przywódców, że ich zamiarem nie jest budowa państwa wyznaniowego. W połowie stycznia w Bagdadzie zorganizowano w tej sprawie konferencję. - Rywalizacja między szyitami a sunnitami nie istnieje - przekonywał Mowaffak al-Rubaie, rządowy doradca ds. bezpieczeństwa, jednocześnie jeden z liderów Zjednoczonego Sojuszu Irackiego. Jego zdaniem, 30 stycznia Irakijczycy będą mogli wybrać "między demokracją a tym, co proponują im tacy ludzie, jak Osama bin Laden, Saddam Husajn czy Abu Musab al-Zarkawi".
Trzy grosze Teheranu
- Naszą intencją nie jest budowa państwa religijnego, a tym bardziej rządu, jaki ma Iran - zapewniał al-Rubaie w rozmowie z "Wprost". Tego samego zdania jest m.in. Adil Abdel Mahdi, minister finansów, kandydat z tej samej listy: - Demokracja nam pasuje, bo jesteśmy większością, ale idea państwa wyznaniowego - z pewnością nie. Przede wszystkim chcemy demokracji.
Bez względu na to, czego rzeczywiście chcą iraccy szyici, Teheran nie ułatwia im przekonywania sunnitów, by wzięli udział w wyborach. Na początku stycznia król Jordanii, którego wywiad uchodzi za jeden z najsprawniejszych w regionie, alarmował, że ponad milion Irańczyków, w większości nie mających uprawnień do głosowania w Iraku, już przekroczyło granice i rejestruje się w lokalach wyborczych. W ubiegłym tygodniu ajatollah Ali Chamenei, najwyższy przywódca Iranu, poparł szyicki sojusz. Ostrzegł także przed ewentualnością zmanipulowania wyników wyborów przez Amerykanów. Według niego, poważnym zagrożeniem jest również możliwość przeprowadzenia przewrotu wojskowego tuż po głosowaniu. Zamach stanu miałby wynieść ku władzy kolejnego dyktatora, tym razem popieranego przez Waszyngton. "To dwa wielkie niebezpieczeństwa. Groźne są przede wszystkim fałszerstwa wyborcze, w czym Amerykanie są bardzo dobrzy" - oświadczył irański duchowny.
Nowy Afganistan?
Czy w takiej sytuacji nie należałoby przesunąć głosowania o kilka miesięcy, póki sytuacja się nie uspokoi? Problem w tym, że to praktycznie niewykonalne. Mandat tymczasowego rządu premiera Ijada Allawiego wygasa 30 stycznia. Jak wybrać kolejny gabinet? Odpowiedniej procedury, gdyby wybory się nie odbyły, nie ma. Jednocześnie decyzja o ewentualnym odwołaniu głosowania należy do państwowej komisji wyborczej, którą z kolei wiąże rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ. Zastrzeżono w niej, że wybory mają się odbyć do końca stycznia, jeśli tylko ich zorganizowanie będzie wykonalne. Kolumbijczyk Carlos Valenzuela, szef specjalnego zespołu ONZ ds. wyborów, nie ma wątpliwości, że przeprowadzenie głosowania jest możliwe. - W moim kraju wybory też nie odbywają się w idealnej atmosferze, towarzyszą im przemoc i zastraszenie, ale mimo to ludzie idą do urn, a wyniki są akceptowane. Valenzuela ma spore doświadczenie - zajmował się organizacją wyborów w Kambodży w 1993 r., w Liberii w 1997 r., na Timorze Wschodnim w 1999 r. oraz na terytoriach palestyńskich w 2002 r.
- Nawet jeśli przesuniemy głosowanie, na miesiąc przed kolejnym terminem będziemy w identycznej sytuacji. Tyle że będzie o tysiąc zabitych więcej, a przemoc będzie bardziej wyrafinowana - mówił tygodnikowi "Time" przedstawiciel władz Wielkiej Brytanii w Bagdadzie. "Wiem, że wielu nie podoba się to, co robimy, gdyż wygląda to na pomoc amerykańskiej administracji. Nie chodzi nam o porządkowanie chaosu, który zrobił Bush. Chcemy zapobiec kryzysowi, który może się rozlać na cały region" - mówił niedawno Valenzuela w wywiadzie dla kolumbijskiego dziennika "El Tempo".
Czy kryzysowi uda się jeszcze zapobiec? Nawet CIA ma wątpliwości. Z wydanego pod koniec grudnia raportu agencji z Bagdadu wynika, że wybory nie będą punktem zwrotnym, czego oczekiwano w Waszyngtonie. Co więcej, agencja przewiduje, że stan bezpieczeństwa pogorszy się w najbliższych miesiącach. W tych okolicznościach pomogłaby poprawa sytuacji ekonomicznej. Toby Dodge z Queen Mary College na University of London, który uprzedzał m.in, że iracki rząd tymczasowy nie spełni swego zadania, teraz zgadza się z prognozami CIA: - Zanim sytuacja naprawdę się unormuje, minie co najmniej dekada. O ile Amerykanie będą się trzymać obranego kursu.
"Skutkiem transformacji w Iraku może być przekształcenie kraju w nowy Afganistan, teren treningów dla nowego pokolenia terrorystów, którzy tam będą przechodzić na zawodowstwo. Ich celem stanie się przemoc polityczna" - ostrzega National Intelligence Council, jeden z najważniejszych w Waszyngtonie think tanków.
Czekanie na reformację islamu
Sadek al-Azm, syryjski profesor filozofii, uważa, że w najbliższym czasie pojawi się w Iraku większa liczba fundamentalistów. - To będzie jednak ostateczna konfrontacja - mówi al-Azm. Fundamentaliści stracili już zaplecze i fundusze. Jaser Arafat i Saddam Husajn zniknęli z politycznej sceny. Libijski przywódca Muammar Kaddafi, dotychczas jeden z głównych sponsorów wszelkich wichrzycieli, wybrał drogę pojednania z Zachodem. Kurek z petrodolarami zakręcili też hojni do tej pory Saudowie. - Władze w Rijadzie niechętnie podchodząc do zmian, praktycznie nie miały wyboru - twierdzi Saad al-Faqih, znany dysydent saudyjski żyjący na uchodźstwie w Londynie. - Bezczynność okazała się dla nich dużo bardziej ryzykowna i kosztowna niż walka z terroryzmem i próba przeprowadzenia reform.
Paradoksalnie, choć w Iraku przed wyborami rosną obawy, inne państwa mają coraz więcej nadziei na demokratyczne zmiany, do których może dojść w tym kraju. Plany Waszyngtonu dotyczące demokratyzowania tzw. szerszego Bliskiego Wschodu nie wydają się więc abstrakcyjne. 9 stycznia odbyły się wybory w Autonomii Palestyńskiej, 30 stycznia mają głosować Irakijczycy, w połowie lutego mieszkańcy Arabii Saudyjskiej, wreszcie jesienią - Egipcjanie. W Arabii Saudyjskiej na początek odbędą się wybory do władz lokalnych.
- Kilka lat temu za samo mówienie o wyborach można było trafić do aresztu - podkreśla al-Faqih. W Egipcie po raz pierwszy od ćwierć wieku nie wiadomo, czy prezydentem zostanie Hosni Mubarak. W wypadku tego kraju skuteczniejsza niż w innych państwach regionu okazała się metoda ekonomicznego kija i marchewki, którą przez ostatnich kilka lat stosowały USA.
- Czy jeśli modernizacja państw Bliskiego Wschodu się zatrzyma, islam stanie się dla mieszkańców tego regionu tym, czym chrześcijaństwo dla Europejczyków? - zastanawia się al-Azm. Podobnie jak wielu znawców Bliskiego Wschodu zwraca uwagę na to, że muzułmanie rozpoczęli wielką debatę dotyczącą zasad islamu, które wciąż są interpretowane niemal dokładnie tak samo jak setki lat temu. - To właśnie może się okazać największą zmianą w ostatnich dziesięcioleciach na Bliskim Wschodzie.
Thomas Lippman, były wieloletni korespondent "The Washington Post" w państwach arabskich, teraz związany z prestiżowym Middle East Institute w Waszyngtonie, sugeruje, że zmiany na Bliskim Wschodzie to przede wszystkim zasługa GeorgeŐa W. Busha. - Łatwo było przewidzieć, że świat arabski odpowie sceptycyzmem i drwinami na jego apel o przeprowadzenie demokratycznych reform. W kulturze cynizmu, w państwach okaleczonych po dekadach kalekiego rozwoju politycznego wizję Busha łatwo było deprecjonować, uznać za naiwną albo za mieszanie się w nie swoje sprawy. Szczególnie, że ta wizja pochodziła od przywódcy, który wysłał wojska, by okupowały państwo arabskie, i który - czego wielu Arabów długo nie zapomni - nazwał Ariela Szarona człowiekiem pokoju. To jednak właśnie Bush przypomniał, że islam i demokrację da się pogodzić, przywołując Mohammeda Khaleda, egipskiego liberała i znawcę islamu, który w 1962 r. ogłosił, że religia wyklucza rządy jednoosobowe i jednopartyjne - uważa Lippman.
Pierwszy szereg |
---|
Ibrahim al-Dżafari Wiceprezydent, a jednocześnie rzecznik największego i jednego z najstarszych ugrupowań szyickich Al-Daawa, typowanego na zwycięzcę wyborów. Mówi się, że al-Dżafari ma być przyszłym premierem. Abdel Aziz al-Hakim Brat zamordowanego w 2003 r. ajatollaha, przywódca Najwyższej Rady Rewolucji Islamskiej w Iraku, cieszącej się mniejszym poparciem niż Al-Daawa, bo jej przywódcy czasy reżimu spędzili na uchodźstwie w Iranie. Ajad Allawi Premier, szef Irackiego Porozumienia Narodowego, w którym jest jedynym znaczącym politykiem. Pochodzi jednak z szanowanego rodu i ma spore szanse na zdobycie głosów ludzi opowiadających się za rozdziałem państwa od religii. Ghazi Jawer Prezydent, uważany za jednego z najważniejszych sunnickich kandydatów nie związanych z żadną partią. Ahmad Szalabi Z powodu przestępstw, głównie finansowych, uważany za największą pomyłkę Pentagonu, który przed wojną typował go na premiera. Jego Iracki Kongres Narodowy cieszy się sporym poparciem. Adnan Paczaczi Szef irackiego MSZ przed rządami Baas. Faworyt Pentagonu. Jest przywódcą niewielkiej partii Iraccy Niezależni Demokraci. Poparło go 17 ugrupowań sunnickich, kurdyjskich, chrześcijańskich i świeckich. Muktada as-Sadr Młody szyicki kleryk, który wzniecił dwa powstania przeciw siłom okupacyjnym. Choć utemperowany przez wielkiego ajatollaha Alego Sistaniego, może mieć spory wpływ na kształt przyszłego rządu. |
Alfabet nowych władz |
---|
Gospodarka - rząd w Bagdadzie utrzymuje, że bezrobocie sięga 28 proc. Bank Światowy mówi o 50 proc., a niezależni eksperci prawie o 80 proc. Sektor naftowy, który miał być dźwignią gospodarki i dostarczał około 90 proc. wpływów z eksportu, dziś praktycznie nie funkcjonuje. Konstytucja - główne zadanie nowego parlamentu. Rada Bezpieczeństwa ONZ zdecydowała, że iracka konstytucja musi zostać uchwalona do 15 sierpnia, a do połowy października ma być rozpisane referendum w tej sprawie. Jeśli większość Irakijczyków ją zaakceptuje, kolejne wybory odbędą się najpóźniej do 15 grudnia 2005 r. Osądzenie zbrodniarzy - proces Saddama Husajna i jedenastu jego bliskich współpracowników ma się zacząć - zgodnie z zapowiedziami obecnego rządu - tuż po wyborach. Nie wiadomo jednak, według jakiego prawa, bo nowym kodeksem karnym ma się zająć przyszły parlament. Stosunki z sąsiadami - dotychczas najpoważniejszych problemów władzom irackim przysparzały Iran oraz Syria, które oskarżano o próby wpływania na sytuację w kraju (m.in. uzbrajanie terrorystów i umożliwianie im przekraczania granic). Terroryzm - w Iraku działa - według obliczeń Pentagonu - około 20 tys. członków grup terrorystycznych oraz tzw. ruchu oporu. Irackie władze podają, że może ich być ponad 200 tys. Wojska okupacyjne - zgodnie z rezolucją Rady Bezpieczeństwa ONZ (1546), mandat sił międzynarodowych wygasa w dniu przejęcia władzy przez rząd wybrany zgodnie z nową konstytucją. Rezolucja umożliwia jednak podjęcie decyzji o natychmiastowym wycofaniu wojsk w czerwcu 2005 r., jeśli strony wyrażą taką wolę. |
Więcej możesz przeczytać w 4/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.